czwartek, 23 maja 2013

Edith (17): Tell It To The Willow



Następnego dnia Edith znalazła się w pracy niemal punktualnie. Nie licząc małej scysji z matką przy „rodzinnym” śniadaniu, przygotowanym przez Marge o godzinie 7 rano, dzień zaczął się dla niej nadspodziewanie dobrze. Nie spóźniła się na autobus, znalazła skarpetki bez dziury, spodnie nie okazały się zmechacone, a bluzka brudna po lodach jagodowych. Dziewczyna nawet nie dzygnęła sobie spiralą z tuszu do rzęs do oka, co uznała za swój osobisty sukces.

Niestety, ledwo weszła do gabinetu Pointnera, od razu poczuła, jak nowa fala krwiożerczych niczym piranie porażek wypływa na powierzchnię, dysząc zapamiętale.

Zamiast Potwora zobaczyła bowiem Marca Noelke, który siedział za biurkiem Czapka z miną znamionującą daleko posunięte wkurzenie.

- No, jesteś wreszcie, Astrid! - huknął na Edith z właściwym sobie polotem. - Ile można na ciebie czekać!

Pomijając fakt, że Pani Reżyser była o 10 minut przed swym właściwym czasem pracy, kompletnie nie rozumiała, skąd się wzięła ta złość.

Postanowiła więc delikatnie dowiedzieć się, o co kaman.

- Pracuję od ósmej, nie wiem więc..

- Nie interesuje mnie to, Ingrid!

Noelke wstał energicznie zza biurka, podszedł do Edith i wcisnął jej w ręce plik papierów, które jednym szarpnięciem przedramion zgarnął z blatu, nakazując swojej asystentce iście dyktatorsko:

- Zanieś to do pokoju 114A! Później wróć tutaj, wtedy powiem ci, co masz robić dalej!

Asystentka zgrzytnęła zębami.

Może trenerek mówiłby tak GRZECZNIEJ? Czy to zbyt wiele?

Kurwa, kolejny parszywy dzień. Edith niechętnie przyznała się w duchu do szybkiej refleksji, zawierającej się w słowach: „Właściwie Potwór mógłby już wrócić do pracy z tym swoim poobijanym obliczem.”

A, właśnie..

- Gdzie jest pan Pointner? - spytała jeszcze przymilnie.

Marc machnął dłonią ze zniecierpliwieniem. 
Oho!

- Wziął jeszcze dzień wolnego.

Nagle na nowo się wkurzył.

- No, dalej, Astrid! Idź już, zmykaj! Nie mam dla ciebie całego dnia!

Dziewczyna wybiegła z pokoju, zanim Szacowny Zastępca zdążył znowu nazwać ją „niekumatą Ingrid”.

Zapowiadał się kolejny „fantastyczny” dzionek w kieracie zwanym OESV.

Boże, dopomóż.



***Edith dopiła nerwowo kawę z automatu, wyrzuciła plastikowy kubek do w połowie pełnego kosza na śmieci, po czym chwyciła dwie opasłe teczki z papierzyskami i skierowała się w stronę wyjścia do szatni.

Nienawidziła z całego serca biurokracji, a już zwłaszcza sportowej.

Szczególnie, jeżeli musiała ją nosić w 200 miejsc dziennie, odbierać, kserować, wysyłać, podawać, przekładać, przeglądać i zajmować się nią jak zgoła niemowlakiem.

Powoli zaczynała się wkurzać na bezsens swojej pracy.

Wypadła z wahadłowych drzwi jak pocisk odłamkowy, po czym od razu zderzyła się z jakimś człowiekiem, który wychodził z pomieszczenia obok. Papiery z chrzęstem powypadały z teczek i rozniosły się z wdziękiem po kawałku brudnej podłogi, szeleszcząc jak łabędzie skrzydła.

Edith spojrzała z zaciśniętymi ze złości zębami na przyczynę celulozowego koszmaru i poczuła się setnie zdziwiona, widząc przed sobą Arthura Pauli.

Nie widziała go od czasu owej pamiętnej akcji z bekiem oraz zgrywaniem nieszczęśliwej, więc nawet zdołała się ucieszyć na widok jego równie zdumionej facjaty.

- Cześć! Co u Cie.. - zaczęła, ale nie skończyła.

Gdyż..

Artur po prostu przyciągnął ją do siebie zdecydowanym, wypełnionym determinacją ruchem i pocałował prosto w usta.

Van der Terneuzen poczuła się tak, jakby ktoś odłączył jej mózg od kablówki racjonalnego pojmowania, w zamian wszczepiając w jej wnętrze odbryzg jakichś dziwnych, zmiksowanych doznań. To nie było szczęście, to nie była radość, to były jedynie centralne zaszokowanie i mega wkurwienie. GRR!

Artystka pisnęła ze złością, odpychając od siebie walniętego Austriaka.

- Co ty robisz, odbiło ci?! - wydarła się głośno, a następnie wbiła w skoczka mordercze, roziskrzone spojrzenie. Czuła, że jest zaczerwieniona i lekko zdyszana, ale w chwili obecnej Panna nie przykładała do owych spostrzeżeń większej wagi. Zależało jej raczej na możliwie jak najszybszym wyjaśnieniu chorego wyskoku z buziakiem słodkim niczym torcik z toffi i takoż powodującym mdłości, gdy się zje go zbyt dużo.

Albo wbrew woli. Czyli wbrew woli. Torcik zjedzony zdecydowanie wbrew woli i wbrew naglącemu czasowi.

Hah! Edith uśmiechnęła się ironicznie do własnych, już od rana nastawionych na walkę ze światem, myśli: nie ma to jak porównywanie przypadkowego pocałunku do łakoci z Ikei. Bravissimo.

Andreas z pewnością byłby taką inwencją zachwycony.

Pauli tymczasem zmieniał kolory na twarzy, dzięki czemu wyglądał niczym osoba cierpiąca na zmodyfikowaną formę choroby kesonowej. To znaczy – po prostu głupio.

- Ja.. Ja myślałem.. - plątał się w słowach jak pijany bóbr, machając przy okazji rozcapierzonymi rękami. – Nooo… Bo wtedy.. Wtedy.. Ty mówiłaś, że jestem Twoim chłopakiem.. To znaczy, ja pomyślałem, że może… Może..

Ach, tak.

Pani Reżyser już wszystko wiedziała. Najwyraźniej Arthur nakręcił się niczym wrzeciono na jej udaną mistyfikację, miraż zarówno złudny jak ułudny, w stu procentach fałszywy, zamarkowany z potrzeby chwili.

Z Edith momentalnie uszło całe napięcie. Zamiast niego zakiełkowała w niej chęć naprawienia choć nieco podbramkowej, dwuznacznej i krępującej sytuacji.

Zadziwiające, jaka Kamerzystka ostatnio zrobiła się miękka.

- Posłuchaj.. – zagaiła więc uprzejmie i położyła Austriakowi rękę na ramieniu.

- Nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale.. W klubie żartowałam. Bardzo mi przykro, że tak.. Że tak się zachowałam. Karygodnie. Wiesz, Arthur.. Spotykam się z Andreasem. Koflerem - dorzuciła szklanym, świszczącym tonem. - Zatem, jak sam widzisz..

- Widzę - przerwał jej grobowym głosem pobladły nagle sportowiec. - Widzę, że nie ma w tym dla mnie miejsca.

Ech, trudno, żeby było.

- Jest mi przykro, że tak wyszło. Że niepotrzebnie robiłeś sobie nadzieję - dodała jeszcze trochę bezradnie.

Pauli popatrzył na nią smutnym wzrokiem zbitego leniwca.

- Spoko. To nie Twoja wina, że ja.. dorobiłem sobie ciąg dalszy do tego, co usłyszałem wtedy na korytarzu. Przecież później wszyscy mówili o tym jako o żarcie. Hmm.. Chyba.. już pójdę.

Zmył się, zanim Pani Reżyser zdążyła się zorientować.

Zamrugała szybko powiekami.

Miała wrażenie, że to wszystko się jej przyśniło.

Merde alors, co jeszcze dziś się stanie?
-  Łamiesz kolejne męskie serce, co, Edith?
Kamerzystka odwróciła się szybko, okręcając się na trzech rozwalonych na podłodze kartkach niczym rosyjska baletnica. Jakież było jej zdziwienie, kiedy przed wahadłowymi drzwiami zobaczyło uśmiechnięte cynicznie Cudowne Dziecko.

No, proszę. Mówisz – masz.

Dobry żart, Siło Wyższa. Najpierw Noelke, później Pauli, a teraz Schlierenzauer. Naprawdę dobry żart!

Edith zmrużyła nieuprzejmie pomalowane oczy.
- Mama cię nie uczyła, że nieładnie jest podsłuchiwać? – syknęła niczym kobra w stronę Cudownego. Kucnęła i zaczęła zbierać rozproszone papiery, mając nadzieję, iż Wunderkind zrozumie ową jaskrawą aluzję i odejdzie przecz.
Niestety!

Gregor podszedł do Pani Reżyser, uklęknął obok niej, po czym zaczął zbierać segment dokumentów leżących najdalej od blondynki. Ta spojrzała na niego dziwnie.

Boże, najwyraźniej nie tylko ona ma dziś dziwny dzień.

- Coś nie tak? - zapytał Ugryź z niewinnym uśmiechem.

Ty nie tak.
-  Dziękuję Ci – odpowiedziała Edith zanim zdążyła pomyśleć. - Nie spodziewałam się, że mi pomożesz. Po tym, co sobie wygarnęliśmy… 
- Chyba pora zakopać topór wojenny, nie uważasz? - rzucił lekko Gregor znad składania w precyzyjny sposób rozlicznych papierów.
Hmmm..

-  Właściwie czemu nie - mruknęła Pani Reżyser. – Zawsze to jakaś odmiana ustalonego porządku.

Dziecko uśmiechnęło się przyjaźnie.

Przez chwilę on i Reżyserka zbierali kartki w ciszy. Kiedy skończyli, Edith poprawiła dokumenty w teczkach, żeby nie wyglądały na bardzo poturbowane, i posłała Gregorowi miły smile.

- Jeszcze raz wielkie dzięki! - powiedziała trochę zbyt jadowicie, chyląc przed nim głowę.

Cudowność roześmiał się wdzięcznie, pokazując wszystkie zęby.

- Nie ma sprawy - powiedział wesoło. Zamierzał odejść, ale Asystentka nie pozwoliła mu wynieść się tak łatwo.

Tym bardziej, że miała z nim do pogadania na pewien nie cierpiący zwłoki temat.

Skoro już Gregor tak całkiem przypadkiem się nawinął niczym makaron na widelec..

-   Co jest? - zapytał Austriak, patrząc na Edith ze zdenerwowaniem. - Muszę już iść, mam za chwilę trening!

- Trening poczeka - zbagatelizowała dziewczyna. - Za to ja nie. Powiedz mi.. – nawiązała do właściwego tematu dziewczyna, uśmiechając się lukrowato. - Co u Julii?

Niemałą radość sprawiło jej obserwowanie, jak na twarz Dziecka wypełza rumieniec. Doprawdy, ci Austriacy mieli coś nie tak z krążeniem krwi. Przy każdym, choćby najmniejszym, wspomnieniu ich byłych (albo niebyłych) dziewczyn, dzierżone przez nich twarzyczki zamieniały się w czerwone gąbki. Było w tym coś interesującego i niepokojącego zarazem. Edith mogła czasem czytać w nich jak w otwartych księgach. Księgach romansowych. Hihihi.

- Nie wiem, co u Julii- wycedziło Dzieciątko dość zszokowanym tonem głosu, próbując opanować zdradzające niepokój zachowanie lekko skurczonych mięśni twarzy.

Oczywiście, że nie wiedział. Van der Terneuzen nie spodziewała się innej odpowiedzi, dlatego wyczuła idealny moment, by zaatakować pełną parą.

- Czyżby? Bo wiesz, spotkałam ją wczoraj w barze. Czekała tam na ciebie.

Gregor usiłował ratować sytuację, wzruszając ramionami, jakby chciał powiedzieć: „Równie dobrze mogłaś spotkać ją w cyrku”.

- No i?

-  Ja jej wcześniej nie znałam, ale ona mnie poznała. Widać zna mnie większość ludzi w OESV niż przypuszczam. W każdym razie.. Podeszła do mnie i zaczęła zachowywać się irytująco życzliwie. Od słowa do słowa dowiedziałam się, że czeka na ciebie. Tyle, że Ty.. - wycelowała palec wskazujący w pierś skoczka, patrząc na niego twardo. - Miałeś przecież randkę z Luizą. Tak?

Ugryź ograniczył się do kiwnięcia głową. Chciał coś dodać, ale Edith pozwoliła sobie dokończyć przemowę:

-   Na moją uwagę, że masz dziewczynę, Juleczka roześmiała się jak nagrzana sarenka na kreskówce, po czym powiedziała coś w stylu : „Gregor musi się wyszaleć, ale ostatecznie i tak przecież do mnie wróci”. Więc jak? Wrócisz? - ostatnie słowo niemal wypluła.

Dziecko westchnęło rozdzierająco, przejeżdżając dłonią po twarzy.

Ach, niczym w prawdziwym melodramacie!

„Moda na sukces” w Tyrolu. Urocze.

-   Edith, to nie tak..

-  A jak?

 - Owszem, byłem z Julią. Ale dawno. Później.. Ona wyjechała do Australii..

 - Polować na kangury przy pomocy oszczepu?

- Nie, chciała..

- Ach, tak, prawda! Ona jest za delikatna na zabijanie zwierząt. Szkoda tylko, że z manipulowaniem ludźmi nie ma żadnego problemu.

- Edith..

- Okej, okej, wiem, jestem chamska i niesprawiedliwa. Mów dalej.

Gregor znowu westchnął.

-  Wyjechała do Australii na studia. Teraz wróciła i myśli, że dalej jesteśmy razem, że tych miesięcy przerwy nie było.

Jakie to typowe.

-   A ty jej nie oświeciłeś?

 - Chciałem, ale..

 - Nie wyszło? - zasunęła Pani Reżyser i wyszczerzyła się do Dziecka. - Coś ci powiem, kolego: lepiej załatw sprawę z Julią raz a dobrze. Inaczej ja wkroczę do akcji.

Skoczek spojrzał na znajomą z jawnym zdenerwowaniem. Z jego głowy zdawała się buchać para, a usta wykrzywił pełen pasji grymas, kiedy, całkowicie podrażniony, zasadził mocno:

 - Ale, Edith! Do cholery, to nie tak, jak myślisz! Ja nie chodzę z Julią, kurwa!

Wow! Na tak jawne zapieranie się prawdy, która w oczy kole, Reżyserka postanowiła dotrzeć do rozumu nadętego Schlierenzauera drogą inną niż nerwy i ciskanie się, a mianowicie drogą racjonalnej argumentacji oraz logicznego zaprezentowania własnego punktu widzenia.

Taka sytuacja. Echh, kurna.

- Gregor, spotykasz się z moją najlepszą koleżanką – podjęła Artystka uroczyście.- Dobra: jedyną jaką tutaj mam. Bardzo ją lubię i zależy mi na tym, żeby była szczęśliwa. A ona chce być szczęśliwa z tobą. I, z tego, co wiem, tobie taki scenariusz odpowiada. Tyle, że bruździ wam Julia. Więc albo ty się z nią policzysz, albo ja to zrobię - powiedziała nieustępliwie, patrząc Cudownemu prosto w oczy. 

- Masz tydzień na załatwienie tego – dorzuciła Pani Reżyser w ramach zakończenia.

Dziecko w odpowiedzi tylko parsknęło rozeźlonym tonem:

- Edith, kurwa, ja nie wiem, o co ci chodzi! Uświadom sobie wreszcie, że ja nie mam pojęcia, o czym Ty gadasz! NIE WIEM, O CZYM MÓWISZ, NIE UMAWIAŁEM SIĘ Z JULIĄ!

Van der Terneuzen powoli zaczynała tracić cierpliwość. Miała sporo roboty na karku, nie chciało się jej tracić cennych sekund na nawracanie upartego jak osioł Gregora z traktu prowadzącego na zatracenie jego samego i Luizy, ale czuła, że jako dobra przyjaciółka i osoba jednoznacznie zaangażowana w całą sprawę po prostu MUSI to zrobić. Znowu musiała się podkładać niczym jakaś pokręcona Samarytanka, żeby później móc na nowo.. Właśnie, móc na nowo co? Zagłębiać się w labiryntach tajemnic bez wyjścia?

Nie. Móc cieszyć się szczęściem drugiego człowieka. Tak! To byłoby coś zupełnie nowego.

Och, Boże! Pal sześć Marca i opierdol, jaki na pewno wytworzy z okazji zawalenia sprawy transportu celulozy przez swoją niepokorną pomagierkę – najważniejsze, żeby Schlierenzauer wreszcie zatrybił, o co kaman i przestał ściemniać.

- Nie wiesz? Nie wiesz?! – wydusiła Edith złowieszczo, podchodząc bliżej skoczka. – Nie kłam, przecież powiedziałam ci, jak było! Nie wymyśliłam spotkania z Julią, mam lepsze rzeczy do roboty niż fantazjowanie o spotkaniach z australijskimi odpadami atomowymi! Lepiej powiedz mi, co zamierzasz zrobić z panną Koalą albo…

Kamerzystka zacięła się na chwilę, by po sekundzie wyskoczyć z iście diabelskim finiszem szantażu:

- ..albo powiem o wszystkim Luzie!

Ostatnie słowa podziałały na Gregora w sposób zaiste interesujący: z facjaty chłopaka zmiotły niemal całą złość i chęć szybkiego zasztyletowania Reżyserki, na ich miejsce powołując jaskrawą niczym neon popularnego klubu nocnego obawę przed popełnieniem grzechu najgorszego z możliwych.

- Nie mów nic Lu! – zażądał mocarnie Cudowny, naraz wlepiając w koleżankę błagalny wzrok. - Posłuchaj, to nie jest tak, jak myślisz. I pozwól sobie wreszcie wytłumaczyć fakty. Owszem, znam Julię. Owszem, kiedyś... byliśmy razem. Ale już nie jesteśmy. NIE JESTEŚMY. Rozumiesz? Ja.. nie chcę się wiązać z Julią, bo.. no, cóż, kocham Luizę. Uwierz mi albo nie, ale wczoraj byłem na randce z Lu, nie umówiłem się z Julią! Ona to sobie wymyśliła, pewnie po to, żeby podkopać moje dobre relacje z Luizą albo, żeby zdeprymować Lu.. Może chciała, by wiadomość o naszej rzekomej randce do niej dotarła... Bóg mi świadkiem, sam nie wiem, Edith. Sam nie wiem. Nie wiem, o co chodzi Julii, Edith. Ale pewne są dwie rzeczy: nie ma w tym mojego udziału i dowiem się, co w ogóle Julia kombinuje. A na razie..Proszę cię, nie mów nic Luizie. Nie trzeba.. Nie musimy niepotrzebnie jej denerwować.

Już w połowie monologu Pana Złotego Medalisty Sportowca Reżyserka pozwoliła sobie na lekkie opuszczenie radarów, namierzających z dokładnością jednego milimetra kłamstwo i fałsz. Pojęła bowiem, że wszystko, ale to wszyściutko, wygląda tak, jak przedstawia to Cudowność – a van der Terneuzen była pewna swego, gdy zobaczyła zaciętość i miłość, malujące się na obliczu Gregora jak jakieś pisankowe szlaczki, kropeczki i inne ułomki.

Taaak, chłopak nie zalewał. Niesamowite, ale prawdziwe. I taaakie rycerskie.. Panna uśmiechnęła się, kiedy Schlierenzauer zakończył przemowę, w krótkich słowach obiecała trzymać język za zębami, jeszcze raz podziękowała skoczkowi za pomoc w zbieraniu makulatury i odeszła szybko, zanim Ugryź zdążył cokolwiek dodać bądź odjąć.

Edith nie zamierzała mu pomagać w oswojeniu rozbuchanych refleksji, bo tak się akurat złożyło, że była już nieodwracalnie spóźniona.



****Reżyserka wracała do domu powolnym, leniwym krokiem.
Miała w duchu nadzieję, że ten dzień skończy się w miarę szybko i bezboleśnie, jednak aktualnie była tak wypompowana, iż nawet owa czule pielęgnowana nadzieja zdawała się bezlitośnie obumierać z każdym kolejnym pokonywanym centymetrem.

Edith doświadczała najzwyczajniejszej w świecie chandry.

Co z tego, że wczoraj napytała sobie biedy u Louisa-Cholernika z Francji, wypowiadając mu wojnę z radosnym grymasem na ustach.

Co z tego, że Noelke dziś był po prostu NIE DO WYTRZYMANIA i posyłał ją w to samo miejsce dziesięć razy.

Co z tego, że jutra wraca Pointner, a ona nie będzie wiedziała, czy powiedzieć mu o ofercie jego byłego wspólnika czy nie.

Co z tego, że..

Podniosła głowę do góry.

Na podjeździe przed domem państwa van der Terneuzen stało zaparkowane bordowe subaru, o które opierał się uśmiechnięty Kofler.

Edith zupełnie bezwolnie podbiegła do Austriaka i rzuciła się mu na szyję. Niczego więcej nie chciała, tylko mocnego, tchnącego bezpieczeństwem przytulenia.

 - Hohoho! Nie spodziewałem się, że przywitasz mnie tak wylewnie! - zaśmiał się Andreas, wyswobadzając się spod niedźwiedziego uścisku Artystki.

Później pocałował Pannę z głośnym „mmm” i spytał trochę oklapniętą Kamerzystkę o to, jak minął jej dzień. W bagażniku subaru coś podejrzanie huknęło, ale dziewczyna pomyślała, że pewnie się przesłyszała, więc zwierzyła się Koflerowi z tego, jaki Marc Noelke jest niereformowalny („sto razy gorszy niż Mister Monster”) i ile razy musiała dzisiaj gonić po OESV niczym z piórkiem, z jedną marną przerwą na kawę. Edith z rozmysłem i starannie unikała tematu cmoknięcia z Paulim, doszedłszy uprzednio do wniosku, że ten nic nieznaczący epizod pozostanie bez echa na jej świeżo budowany związek z Andreasem. Nie przewidziała jednak formy swojego aktorskiego znajomego.

- Artur powiedział mi, że cię dziś pocałował - walnął bez uprzedzenia Niedźwiedź, kiedy Edith przestała mówić, a jej dzisiejsze rewelacje zostały konkretnie skomentowane.

Dupa blada. Reżyserka wyprodukowała na malinowych usteczkach szybki wykwit uśmiechu. Ratować Pauliego przed gniewem i krwawą wendetą czy nie, a jeśli tak, to dlaczego?

- No i? Co z tego? Zamierzasz zmieść go z powierzchni Ziemi? A może rozgnieść spychaczem? - zażartowała szybko, widząc minę swojego ukochanego. – Daj spokój, u niego po prostu jawa i sen zamieniły się miejscami! Teraz jakoś wszyscy musimy z tym żyć.

Andreas uniósł w zdziwieniu brwi, po czym nadmienił, dość ironicznie:

- Taak,  musimy z tym żyć...Zważywszy na fakt, że Pauli zakomunikował mi o pocałowaniu ciebie zaraz po ostatnim treningu, mając przy tym minę, jakby zamierzał albo się rozpłakać, albo kupić sobie bilet w jedną stronę na Marsa. Może coś się mu pomyliło, ale to nie powód do tego, żeby jeszcze robić z siebie ofiarę! Mam mu wręczyć jakąś nagrodę za IQ o wartości minus jeden?

O, Boże! 
- Jaką nagrodę? – weszła Austriakowi w słowo Edith. – Ja i Arthur.. My już sobie wyjaśniliśmy genezę tego całusa, nie przesadzaj, miśkuuu!

W bagażniku znowu coś walnęło.

Super!

- Co ty tam masz? - spytała Edith, rada, że znalazł się następny temat do rozmowy.

 Zdziwiła się na widok reakcji Koflera. Facet od razu porzucił temat Pauliego, stężał na twarzy, odchrząknął i rozejrzał się błyskawicznie po niebie, jakby tam szukał natchnienia do wyjaśnień.

 - Właściwie.. to prezent dla ciebie! - wypalił nagle, nachylając się do Pani Reżyser. Cmoknął ją w policzek, za co ona rzuciła mu spojrzenie spod zmarszczonych brwi.

 - Chryste, Andreas, coś ty mi przywiózł? Małego bawoła? - zakrzyknęła ze zgrozą.

Nie, to nie był bawół.

Bawoły nie są białe ani puchate, a właśnie takie coś wyskoczyło z bagażnika Niedźwiednika, gdy ten wreszcie go otworzył.

- Pies – stwierdziła soczyście Edith.

Nie mogła uwierzyć w to, co widzi.

Ukochany przywiózł jej psa.

Już wyobrażała sobie rozmowę z Luizą.

„Co kupił ci Gregor? - Och, piękną kolię od Cartiera. A ty? Co dostałaś od Andreasa? -Psa!”.

Wprost boki zrywać.

Kofler gwizdnął na węszącą po trawniku bestię, która popatrzyła na niego, merdając ogonem.

- Zawołaj go - nakazał z polotem Reżyserce skoczek. - I nazwij go jakoś. Przecież.. Od dziś należy do ciebie.

Chryste, Edith szczerze wolałaby nie. Oczywiście, kochała zwierzęta i nie miała absolutnie nic przeciwko psom, ale..

No, dobra, dzisiaj miała coś przeciwko zwierzętom, a więc również przeciwko psom. Mimo to Reżyserka doceniała niewątpliwy szczytny zamiar, który przywiódł Niedźwiedzia do zakupu bydlęcia, postanowiła zatem udatnie zamanifestować radość z powodu otrzymania zwierzaka, waląc trochę bezmózgo:

- Harpun!

Później Asystentka klasnęła dłońmi o kolana, zwracając na siebie uwagę białego zwierza i zakrzyknęła ponownie:

- Harpunek!

Co on.. O, nienienienie! Nie, nie..! BUCH!

Panna ledwo nie kropnęła w tył, wprost na zadek, kiedy bydlę wpadło na nią, poszczekując radośnie oraz wymachując ogonem z częstotliwością pracy samochodowych wycieraczek podczas ulewy.

- To owczarek podhalański - wyjaśnił zadowolony z siebie Andreas, obserwując przekomarzania van der Terneuzen i bydlęcia. - Za kilka lat będzie wyglądał jak połowa niedźwiedzia polarnego.

Co tam!

Edith nie skupiała się na tym, co mówił do niej Austriak. Wyciągnęła ze swej torby niezjedzoną kanapkę, po czym, drobiąc w dłoniach chleb z kiełbasą, nakarmiła nimi puchatego potwora. Pies połknął kanapkę, oblizał się, zaszczekał, po czym pognał za rowerzystą, który przejechał po chodniku.

- Harpun! - krzyknęła za nim Pani Reżyser. Zdziwiła się, kiedy zwierzę wróciło do niej od razu, merdając ogonem.

- Już wie, że jesteś jego panią - zaśmiał się Kofler, mierzwiąc Edith włosy.

- Twoją zresztą też – odparowała Reżyserka, pokazując Austriakowi język, co jeszcze bardziej wzmogło jego wesołość.

Owczarek tymczasem usiadł niedaleko wesołej pary, przekrzywił łeb i patrzył na świat ze znudzoną miną myśliciela.

Zoczywszy mądrość, bijącą z oczu dzikiego zwierza, z Artystki wyparowała początkowa niechęć do psa, ustępując pola dość koślawym uczuciom macierzyńskim i fascynacji. Po prawdzie, Edith nagle poczuła się tak, jakby nałykała się zbyt dużej ilości endorfin. Zdecydowała się metaforycznie olać Noelkego z jego wiecznymi fochami, olać Pointnera z Louisem i Gregora z Luizą.. Niech sobie robią, co się im żywnie podoba – ona teraz zamierzała trochę popodziwiać białachny prezent. Kamerzystka wnikliwie przyjrzała się psu, nadal siedzącemu na podjeździe z miną mędrca ze Wschodu.

Boże, jaki ten Harpunek jest słodki! Taki malutki! I taki puszysty! I na pewno będzie bardzo, bardzo mądry, mądrzejszy po stokroć od głupich pudli z sąsiedztwa. I tego chorowitego ratlerka. Stwórco, jaki ładny jest ten pieees!

- Słodki jest. Dziękuję! – lapnęła szczerze Pani Reżyser w stronę Koflera.  Ponownie rzuciła się Andreasowi na szyję, mocno go przytulając. Chwilę później odsunęła się od niego i spojrzała mu głęboko w oczy. Zamierzała go pocałować, więc zbliżyła się trochę..

I wtedy Harpun naprawdę ją przewrócił jednym wielkim susem.



**** Edith szła po zielonej łące w stronę lasu, skąpanego w promieniach zachodzącego słońca. Mimo iż wiał zimny wiatr, dziewczyna ubrana była w zwiewną, lekką sukienkę w kolorze akwamaryny. Nie czuła chłodu. Było jej przyjemnie, wręcz błogo. Pochyliła się, by zerwać kilka dzwonków alpejskich, kiedy nagle..

BUCH!

Pani Reżyser krzyknęła, budząc się ze swojego surrealistycznie spokojnego snu. Usiadła wyprostowana na łóżku niczym struna i uspokoiła się nieco na widok radosnego Harpuna, patrzącego na nią z naganą.

Wyraz jego pyska można by opisać słowami: „No, Edith, rusz swój tyłek, dźwignij swe nadobne ciało, chodź ze mną na spacer!”.

Taaaaa.

- Skoro Andreas cię kupił, to niech cię teraz wyprowadza. – zawarczała Reżyserka do psa, patrząc na zegarek.

Była 5:48.

Należała się jej jeszcze godzina snu, jak nic, ale obowiązek to obowiązek.

Pożałowała nagle, że Kofler z nią nie mieszka. Teraz mogłaby go rąbnąć w żebra i nakazać, żeby wyszedł na „ożywczy” spacer z białym bydlęciem.

Skoro jakoś udało się Edith wczoraj przekonać Katarzynę (gdyż Gerarda jak zwykle nie było w domu; pewnie wybył gdzieś z reklamówką dragów, która zniknęła spod jej łóżka) do zatrzymania puchatego owczarka, to teraz musi wypić piwo, którego sobie nawarzyła.

Ciężko podniosła się z materaca, czym wywołała w Harpunie istną eksplozję radości, a następnie krokiem steranej więźniarki przeszła do łazienki. Tam ubrała się w pierwsze lepsze spodnie i sweter, na parterze wzuła buty trekkingowi i zawołała psa. Szybko ubrała mu darowaną obrożę, przypięła do niej smycz, by zaledwie chwilę później wybyć w mróz, w biegu naciągając na siebie kurtkę.



***Wróciwszy, Edith od razu przytuliła się do pierwszego lepszego kaloryfera, jaki tylko wpadł w jej pole widzenia.

Popatrzyła ze złością na Harpuna, który zwinął się niewinne na przygotowanym pledzie z zamiarem ucięcia sobie małej drzemki.

Piekielne bydlę!

Najpierw ciągnęło ją przez pół parku, szczekało na wszystko, co raczyło się ruszać, a później, kiedy Edith podjęła nie do końca przemyślaną decyzję o spuszczeniu go ze smyczy, pobiegło prosto przed siebie, szczekając na grupkę gołębi ucztujących przy karmniku. Dzikie zwierzę, które powinno być trzymane w zagrodzie, a nie w domu, po obszczekaniu każdego ptaka z osobna i wszystkich naraz, z radością podbiegło do najbliższej zamarzniętej kałuży, przyjrzało się jej z zainteresowaniem, po czym wrąbało prosto w jej środek, dzięki czemu z Białego Harpuna przeistoczyło się w Harpuna z Bagien.

Urocze.

Potem zorientował się, że z kimś jednak do tego parku przyszedł, więc podbiegł do Edith i skoczył na nią kilka razy z rzędu. Tak, wiemy, że się cieszył.

Ale Reżyserka teraz się nie cieszyła. Bynajmniej.

Wyglądała jak bezdomna.

Powiesiła smycz na kołku, pogroziła ręką psu, który machnął beznadziejnie ogonem, poklepała go po łbie, za co otrzymała kilka polizań w dłoń, i krokiem galernika przeszła do swojego pokoju. Ściągnęła z siebie spacerową odzież, a następnie z powrotem położyła się do łóżka z nadzieją szybkiego zaśnięcia.

Nic z tego.

Siódma rano przywitała Edith patrzącą się przekrwionymi oczami w zasuniętą żaluzję okienną, wkurzoną z niewyspania i głodną jak wilk. Szybko wstała, przygotowała sobie „śniadanie”, przy okazji ze trzy razy o mało nie wywalając się na krążącym pod nogami niczym satelita psie, ubrała „oficjalne” ciuchy do pracy po odbębnieniu porannej toalety, i wyszła z domu, żeby zdążyć na autobus do pracy.

Artystka starała się ignorować fakt, że Harpun najwyraźniej nie wyobrażał sobie bez niej życia, bo zaczął żałośnie wyć, kiedy zamknęła za sobą drzwi wejściowe na klucz.

Edith poczuła się dziwnie. Ale jej pies powinien się przyzwyczaić, że życie każdej istoty jest brutalne.


**** A już Pani Reżyser to szczególnie.

Dziewczyna przekonała się o tym, kiedy wreszcie znalazła się w robocie i skierowała swe kroki do gabinetu Potwora.

Otwarła drzwi bezdyskusyjnym ruchem żołnierki z Izraela, po czym totalnie zdębiała na widok Pointnera, siedzącego za biurkiem w swoich Intelektualnych Okularach.

Kurwa, niech to szlag! Edith zupełnie zapomniała o tym, że trener miał dziś wrócić!!

Hihi…

Kamerzystka uśmiechnęła się głupawo, kiedy Alexander złożył dłonie we wkurwiającą piramidkę i odchylił się do tyłu w fotelu.

Najwyraźniej żebra już go nie bolały i dziś znowu da jej popalić jak za starych, ”dobrych” czasów.

Z pewnego punktu widzenia była to nawet pokrzepiająca perspektywa.

- Cóż się stało, Edith, odebrało ci mowę? Co za piękny początek dnia! – wykazał się w międzyczasie ironią Czapek.

Van der Terneuzen zupełnie wbrew logice poczuła, jak wypełnia ją jakieś kosmiczne ciepło wewnętrzne.

Chamskie, nieuprzejme odzywki, które zwykł serwować jej Pointner, były takie.. swojskie. Znajome. Totalnie bezczelne. I pod pewnymi względami bez porównania lepsze niż setki imion, którymi obdarzał Reżyserkę Noelke, myląc swoją pomocnicę z nieznanymi jej kobietami.

Edith wyszczerzyła zęby.

- Chwalisz się protezami? Bardzo ładne.

Hmm..

- Mnie też miło pana widzieć – skontrowała Panna tępym tonem, rozluźniając usta.

- Fajnie, że pan wrócił - dorzuciła z analogiczną kwiecistością, podchodząc bliżej biurka.

Chyba Czapek zapomniał o tym, że uratowała mu życie i o tym, że obiecał jej „tysiąc przysług”. W jaki sposób mogła mu o tym delikatnie przypomnieć, żeby nie narazić się na dyscyplinarne zwolnienie?

Zupełnie znienacka Potwór zrobił coś kuriozalnego – wstał zza swego biurka, podszedł do Edith, objął ją i poklepał po plecach niczym konia wyścigowego.

Pani Reżyser zacisnęła zęby i też go poklepała.

- Dobrze cię znowu widzieć - wyznał Pointner po owej idiotycznej ceremonii powitalnej, wracając na swoje miejsce.

Tak, na pewno.

- Wygląda pan na osobę w pełni formy - słodziła dalej w sposób karkołomny Edith, zajmując miejsce naprzeciwko niego.

Alexander rzucił jej podejrzane spojrzenie znad swoich pozłacanych oprawek.

- Zamierzasz wyjść wcześniej z pracy? Nic z tego, będzie dziś niezły sajgon - poinformował uprzejmie swoją asystentkę.

- Zawsze jest – mruknęła w odpowiedzi ona.

- Słucham?

- Nic, nic.

Pointner znowu zmierzył van der Terneuzen sceptycznym wzrokiem.

Ach, Boże.

- Jak ci się pracowało z Marcem? - spytał poważnie.

- Bardzo dobrze – odbiła piłeczkę Edith nawet nie drgnąwszy.

- Serio?

Potwór wyglądał na naprawdę zdziwionego odpowiedzią.

- Nie potrafił zapamiętać mojego imienia – sprecyzowała po chwili niezdecydowania Artystka. - Notorycznie mylił mnie z jakimiś Astrid, Ingrid, Judith i Meredith.

Pointner tylko parsknął i wydał z siebie radosny rechot.

Istotnie, bardzo śmieszne. Bardzo, kurwa, śmieszne.

Edith solidnie się wnerwiła. Chciała zapytać, czy Selekcjoner długo jeszcze zamierza ciągnąć tę rozmowę o niczym czy też wreszcie da jej spis zadań na dziś, a przy okazji i święty spokój?

I pomyśleć – ona NAPRAWDĘ ucieszyła się z jego powrotu! Chyba coś rzuciło się jej na mózg… Cieszyć się z powrotu Potwora.. Tymczasem to on się cieszył. A przecież powinien się martwić, że jego podwładna dostała ofertę przejścia na Cholerną Stronę Mocy!

Właśnie! Pora skończyć ten jednoosobowy kabaret, przenosząc, dla odmiany, światła reflektorów na pana trenera. Edith już nawet wiedziała, jak to zrobi.

- A wczoraj... Nie wiem, czy powinnam panu o tym powiedzieć.. - zawahała się teatralnie. Oczywiście, powie tak czy inaczej, ale postanowiła sadystycznie pograć nieco Pointnerowi na nerwach, choćby dla higieny psychicznej. – To znaczy, chcę powiedzieć coś, co powinno pana zainteresować..

Pointner zmarszczył brwi.

- Tak? Co się takiego stało?

Artystka głęboko westchnęła, by zamanifestować ciężar tajemnicy, która przygniata ją niemal do samej ziemi jak głaz albo tona szmelcu.

Hłe, hłe, hłe.

- Otóż, w „Elektromontażu”, takim barze, kojarzy go pan? Nie? Nieważne. Siedziałam tam sobie i.. w pewnym momencie.. podszedł do mnie..No.. Podszedł do mnie Louis..

Wydukawszy news, van der Terneuzen spojrzała niby to zestrachanym wzrokiem na Czapka i omal nie pisnęła z euforii, gdy zobaczyła minę trenera, Pointner wyglądał bowiem niczym osoba, której bezpardonowo przywalono w żołądek kijem od miotły.

Odchrząknął.

Edith jednak nie dała mu nic powiedzieć, bo dokończyła zimnym, zahukanym tonem, wbijając wzrok w blat biurka:

- Proponował mi, żebym przeszła na jego stronę.

Zapadła cisza, jakże upragniona, jakże brzęcząca w uszach!

No, tak, przecież Panna rzuciła umiejętnie bombę. Tylko kto na ochotnika posprząta fruwające dookoła strzępy?

Pointner zamilkł na kilka chwil. Także Pani Reżyser nie kwapiła się do ponownego wychodzenia przed szereg.

Miała nadzieję, że nie będzie musiała komunikować swojemu szefowi własnej odpowiedzi, śmiesznie przewidywalnej i oczywistej, bo ten znowu wpadnie na jakiś durnowaty pomysł typu Przytulanie Edith, Świeczki w Oczach albo „Jesteś Jedyną Wierną Wśród Niewiernych, Ukochana Asystentko”.

I dlatego.. daję ci podwyżkę!

Taaa, jasne. Bujać to my, ale nie nas.

Swoją drogą, performance w całości można zaliczyć do udanych. Kamerzystka szybko powinszowała sobie satysfakcjonującego w końcowym rezultacie zamachu na durnowatą, prześmiewczą i odrobinę paranoiczną radość trenera.

- Co.. co odpowiedziałaś?

Och, co to było? Owo zaledwie przebrzmiałe drgnięcie struny głosowej? Na pewno rozwijające się zapalenie aparatu mowy, bo przecież nie obawa, bo przecież nie panika. Hihihi.

Edith, niemal tytaniczną siłą powstrzymując się przed rozciągnięciem warg w tryumfalnym uśmiechu, zakończyła bezlitośnie cienkim jak nitka makaronu tonem:

- Może da mi pan najpierw listę zadań zanim mnie pan niechybnie wyrzuci za drzwi?

Później podniosła wzrok na Pointnera.

Pewnie myślał, nie dał po sobie nic poznać. Błąd.

Zrobił bardziej nieustępliwą, oficjalną minę, i podał Edith stosowną kartkę papieru, nie patrząc jej w oczy, ale było widać, jak spina się wewnętrznie, niechybnie posyłając Edith w myślach do piekła czy gdzie tam się posyła Zdradzieckie Asystentki.

A więc tak wygląda Potworny Ostracyzm.

Dziewczyna powoli wstała z krzesła i cicho podeszła do drzwi. Położyła dłoń na klamce i dopiero wtedy zdecydowała się wyjawić Czapkowi prawdę. Jakby nie było, nie chciała, żeby nagle padł na zawał albo nabawił się jakiegoś rozstroju organów wewnętrznych.

Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść i tak dalej.

Asystentka popatrzyła więc uprzejmie na swojego szefa, wydęła wargi w smutnym grymasie porażonej żałobą jednostki, po czym powiedziała z mocą:

- Oczywiście, oznajmiłam Louisowi, że nie jestem zainteresowana jego propozycją. Krótko mówiąc, kazałam mu wypierdalać. Cytat brzmi, o ile się nie mylę : „Niestety, pozwoli pan, że dam się zgnieść razem z Alexandrem obcasem pańskiego buta. Lepsze to niż zdrada.” .

Uśmiechnęła się promiennie do kompletnie zdębiałego Pointnera i wyszła z gabinetu, zanim ten zdążył wykazać jakiekolwiek jaskrawe oznaki życia.

Brakuje jej jeszcze przytulanek.

Łahahaha.

W końcu osiągnęła to, co chciała. I tego się trzymajmy.




***Edith energicznie przepchała się do biurka Anetty, po czym podała jej plik papierzysk.

- Skseruj to łaskawie dwadzieścia razy, moja miła, co? I wsadź do ładnej teczki, najlepiej w kaczuszki, na konto trenera P.

Mrugnęła do koleżanki porozumiewawczo, nic sobie nie robiąc z nieżyczliwych pomruków osób stojących obok.

Praca w OESV miała swoje prawa, a należało do nich między innymi pierwszeństwo w kolejkach do ksera.

Podczas oczekiwania na odebranie kartek, Pani Reżyser zauważyła przemykającą obok, głęboko zamyśloną Luizę, więc krótkim ruchem chwyciła Polkę za łokieć, chcąc wybudzić ją z letargu, w którym tkwiła.

Studentka posłała Kamerzystce trochę błędne spojrzenie, ale wyraźnie ucieszyła się, że to akurat Edith ją zaczepia. Ta powitała Lu soczystym uśmiechem.

- Cześć, ma ami polonaise! Co u ciebie?

- Wszystko w porządku, proszę pani. A ty jak tam?

- Czekam na świeżutkie ksero dla Pointnera. Będzie gorące i czekające na jego uwagę!

Polka zaśmiała się trochę zbyt sztucznie jak na gust Artystki.

- Brzmi nieźle – skwitowała rozwlekle. - Ale, a propos Alexandra, właśnie do nas zdąża. Może cię zostawię, bo znowu dostaniesz ochrzan.

Phi, jakby to była jakaś nowość.

- Nie martw się, i tak za coś mi się zbierze - rzekła serdecznie, słysząc za sobą:

- Co to za pogawędki?

- Dzień dobry, panie trenerze! – wryła się szybko Lu.

- Tak, tak, dzień dobry! Edith!

Wspomniana zgrzytnęła dyskretnie zębami na owo finalne ryknięcie i uśmiechnęła się posłusznie, za co jednak otrzymała kolejne werbalne smagnięcie batem:

- Przestań się szczerzyć. Lepiej podaj mi kopie dokumentów, o które prosiłem.

Niech mnie pan wytarza w smole, ale..

- One jeszcze się kserują - odpowiedziała Pani Reżyser, machając do Luizy, która zza gromowładnej postaci Czapka dała jej ruchem dłoni znak, żeby się nie poddawała. Trener odwrócił się szybko do Luizy, zmierzył ją jednym ze swoim surowych spojrzeń, po czym na nowo skupił się na Edith. Polka tymczasem czmychnęła przed siebie z szybkością ściganego zająca.

- Dobrze - mruknął Potwór. Podał swojej asystentce nowe wydruki.

 - Bądź tak miła i zanieś to do dyrektora OESV, do podpisu. Później oddaj to Annie, ona już będzie wiedziała, co z tym zrobić.

- Zaczeka pan na ksero?

- Zaczekam. Mam teraz pół godziny przerwy, a później zaczynam trening, więc będę niedostępny, gdyby ktoś o mnie pytał.

- Tak, jasne - mruknęła Asystentka, ledwie tłumiąc potężne ziewnięcie.

Zamierzała zbierać się do wykonania sterty poleceń z listy, ale przystanęła jak wryta na dźwięk słów, które ktoś wypowiedział niepewnym głosem za jej plecami:

- Edith? Edith! To ty?

Ooooooo….

Pani Reżyser odwróciła się powoli i cokolwiek koślawo, po czym zamarła niczym żona Lota.

Ponieważ

Stał przed nią

Jej

Ojciec.

AAAA! 

Van der Terneuzen potrzebowała kilku sekund, żeby zmusić swoje narządy mowne do reakcji. Czuła, że Czapkowy Szef zareagował podobnie, choć aktualnie nie mogła tego sprawdzić. Najwyraźniej dla niego również niespodziewane spotkanie z Johannesem nie było zbyt miłe.

Zaraz, nie, dla Kamerzystki akurat było miłe!! Było. Byłoby. Gdyby nie tutaj.. Gdyby nie.. Nie tutaj..

Tata miał dziś przyjechać? Naprawdę?

- Tatoo… Co... Co tu robisz? - wycisnęła z siebie sztywno zszokowana Panna.

- No, wiesz! Czy to są słowa, którymi wita się ojca po długim okresie nieobecności? - zaperzył się fałszywie Holender, a później ze śmiechem odwzajemnił uścisk córki, która mocno się do niego przytuliła. Cmoknął ją w głowę i dopiero wtedy zwrócił uwagę na tkwiącego nieopodal w niemożności ruchowej Pointnera.

- Alexander? - zapytał dla zasady, oswabadzając Panią Reżyser z uścisku.

- Johannes - stwierdził pro forma Potwór zjadliwie, mrużąc oczy.

Alarm, alarm!

- Tato.. - zaczęła dziewczyna, próbując zapobiec rozlewowi krwi. - Pan Pointner.. jest moim szefem

- To świetnie! - ucieszył się ojciec.

Edith nie była tego taka pewna. W każdym razie nie po tym, co stało się potem, a co polegało na tym, że:

a) Anetta oddała jej xero w teczce w kaczuszki (!), które, z prędkością uderzeń skrzydeł kolibra, przechwycił Czapek. Na widok motywu na kawałku tektury posłał swojej asystentce mordercze spojrzenie, na co ona odpowiedziała iluzoryczną dezorientacją,

b) Pointner oświadczył oficjalnym głosem, w którym formalnie wyczuwało się zapach lury, zaparzanej przez biurowy automat do ciepłych napojów, trzask zszywacza i szelest folii, iż teraz ma „chwilę przerwy”, więc, jeśli Johannes chce, mogą „wybrać się na kawę”. Johannes, oczywiście, chciał.
c) Potwór oddelegował Edith do swoich „obowiązków”, po czym powiódł jej ojca w stronę kadrowej stołówki, mieszczącej się piętro niżej. Przed odejściem pan van der Terneuzen pocałował swoją córkę w policzek i powiedział, że „porozmawiają w domu, między innymi na temat tego wielkiego bydlęcia, które o mało nie zaszczekało go na śmierć, kiedy wszedł do domu”. Uwagę swojej córki („Nie będziemy rozmawiać na temat Harpuna, bo ten temat został zamknięty już wczoraj!”) zbył milczeniem. A może po prostu już jej nie usłyszał, pochłonięty przez inne dźwięki budynku OESV.
d) Pani Reżyser olała polecenie swego (Hugo) Bossa i poszła do pokoju Anny, gdzie wyżebrała u niej darmową herbatę z cytryną oraz ciastko.

Okej, nie rozpędzajmy się za bardzo.

Faktycznie punkt d) zawierał się w słowach: „Pani Reżyser sumiennie wypełniła polecenie swojego przełożonego, do którego pielęgnowała szacunek godny oddanego pracownika i starała się nie myśleć o tym, jak w chwili obecnej wyglądała jej sytuacja rodzinna”.

Choć z tym szacunkiem bywa różnie. 


*** Asystentka przechodziła właśnie obok drzwi stołówki, kiedy wyszli z niej Pointner i jej ojciec, roześmiani od ucha do ucha oraz perorujący o czymś z zapałem.

Pomyślałby kto, że tacy z nich odnalezieni po latach przyjaciele.

- O, dobrze cię widzieć, Edith! - ucieszył się jeszcze bardziej Potwór, co już samo w sobie było dosyć straszliwe.

- Taaak.. - mruknęła Pani Reżyser, rzucając swojemu tacie szybkie spojrzenie. Ten tylko uśmiechnął się dobrotliwie.

- Możesz przyjść do mojego gabinetu? Jest pusty, zaczekaj tam na mnie. Zaraz przyjdę - rzucił Czapek szybko. Było widać po nim, że myślami jest zupełnie gdzie indziej.

Pewnie w czasach swojej młodości (haha).

- Do zobaczenia w domu! - pożegnał się z córką wylewnie Johannes, odchodząc za Pointnerem korytarzem w stronę wyjścia. Córka pomachała mu smutno.

„Miło mi cię spotkać, ojcze. I tak, bardzo dobrze nam się rozmawiało. Ciekawe, o czym już wiesz, bo moja matka, a twoja żona, zdążyła ci powiedzieć. Albo o czym nie wiesz, gdyż ktoś nie miał odwagi albo czasu ci się zwierzyć. Mianowicie o tym, co robił, a raczej czego do tej pory nie zrobił Twój ukochany synuś. Gdzie się nie zgłosił. I co powiedział mi wczoraj, ale czego nie mogę ci powiedzieć głośno.. Jeszcze nie. Tato, bardzo mi przykro, lecz muszę rozwalić ułudę, w której żyjesz. I w której my żyjemy.”

Może tak właśnie powinna powiedzieć, po niderlandzku, żeby nikt nic nie wyczaił? 

Boże, Boże, Boże…

Pani Reżyser, zakutana we własne myśli, powoli skierowała swe kroki do kibla, a później do gabinetu Potwora.

Zamierzała zaczekać na trenera przed jego siedzibą, ale nawet Anny nie było na jej codziennym stanowisku, co zresztą Edith skonstatowała ze zdziwieniem.

Gdzież ją wymiotło?

Sekretarka zawsze stanowiła niezbędny element składowy Przedsionka Piekieł (czyli Jaskini Potwora), więc jej absencja podziałała na Kamerzystkę cokolwiek dziwnie. Nawet znajomo wyglądające biurko, zawalone papierami, nie stanowiło spodziewanego pocieszenia.

Hmm..

Pewnie Anna poszła na kawę. Albo na randkę. Kto wie?

Ech.. Niektórzy pewnie potrafią ułożyć sobie życie w miarę konwencjonalny sposób i nie muszą przejmować się familijnymi zatargami, szarpiącymi wnętrza niczym haczyk złowioną na przynętę rybencję. Oczywiście, nie każdemu się udaje, ale większość jednak tkwi w niepomiernej szczęśliwości, chociaż pozornej. Edith tymczasem sama już nie wiedziała, jak długo jeszcze przyjdzie jej ciągnąć szopkę o doskonałej rodzinie van der Terneuzen – bogatych imigrantach z Holandii, z dziećmi narodzonymi w krańcach Europy, których problemy omijają szerokim łukiem.

Reżyserka uświadomiła sobie raptownie, że jeszcze chwila, jeszcze moment i rozpłacze się dokumentnie tutaj, w tym nędznym gabineciku o jasnych ścianach oraz monumentalności parlamentu.

I znowu zrobi z siebie pośmiewisko, jakby ów dzień już mało miał w sobie ogólnych niewypałów. Nie – jakby ostatni czas chciałby być jeszcze gorszy niż choćby.. choćby..

Edith chrząknęła głośno, przetarła sobie oczy wierzchem dłoni i weszła dość energicznie do gabinetu Czapka.

Tam cicho zamknęła za sobą drzwi i podeszła do okna, wychodzącego na parking przed OESV.

Sypał śnieg. Edith zamrugała powiekami, chcąc sprawdzić, czy czasem promienie słoneczne albo niechciane łzy nie robią jej psikusa, ale nieee.

Faktycznie śnieżyło. I to porządnie.

Pierdolona zima!

Drzwi do Jaskini otworzyły się cicho. Do gabinetu ktoś wszedł, zamknął za sobą wrota możliwie najdelikatniej, po czym postąpił do przodu.

Reżyserka już-już miała znowu skoczyć refleksją do własnej rodziny, kiedy przed inne myśli nachalnie wyrwała się inna, w wydźwięku niepokojąco ostrzegawcza:

„Zaraz, przecież Pointner nie chodzi tak cicho..”

Asystentka odwróciła się i zamarła.

Pierwsza myśl, jaka zaświtała jej w głowie, głosiła, co następuje: „Nie, to na pewno mi się śni. Muszę się obudzić”.

Bo to przecież niemożliwe, żeby stała przed nią Christine.

Christine z szaleństwem w oczach.

Christine z uniesionym nożem i wariacką, pozbawioną skrupułów miną.

Pani Reżyser poczuła, jak robi się jej gorąco, a żołądek podchodzi jej do gardła. Napastniczka była coraz bliżej..

Edith nerwowym ruchem przeczesała przestrzeń na sobą, uderzając ręką o kaloryfer.

Przesuwając dłonią po jego wierzchu nerwowym drgnięciem, natrafiła na metalowy pręt do regulacji ogrzewania.

Uciekaj, Boże, Edith! Nie, nie, już nie zdążysz.. Broń się, Edith! Edith! BOŻE!!

Van der Terneuzen błyskawicznym ruchem wyszarpała drąg z metalowej obudowy i zamachnęła się na Christine z dzikim krzykiem. Ta w tym samym momencie skoczyła z nożem na Artystkę. Pani Reżyser jednak była szybsza. Zdzieliła napastniczkę w rękę z bronią tak mocno, że wariatka wypuściła z rąk z wrzaskiem ranionego zwierzęcia. Kamerzystka kopnęła nóż, chcąc posłać go możliwie jak najdalej, ale Christine nadepnęła na przyrząd, podniosła go i znowu się zamachnęła. Jej przeciwniczka w jakimś instynktownym odruchu, zaskoczona nagłą ofensywą, przekręciła się w bok, chcąc uchronić głowę przed ciosem. Wystawiła przed siebie dłonie z prętem, rejestrując jakimś peryferyjnym torem pojmowania, jak w lewą rękę zatapia się metalowe ostrze. Ale nie czuła bólu. Odepchnęła od siebie Christine, znowu walnęła ją drągiem, aż ta zawyła, lądując na podłodze.

Edith tylko na to czekała.

Wystarczyło, żeby dopadła do drzwi, a będzie ocalona.

WYSTARCZYŁO, ŻEBY DOPADŁA DRZWI I BĘDZIE URATOWANA!!

Nie wzięła jednak pod uwagę przewagi Christine.

Dziewczyna podłożyła jej nogę, gdy Edith biegła do wyjścia, a później, kiedy ta schyliła się, próbując zachować równowagę, wyrwała jej pręt i kopnęła Artystkę prosto w żołądek, posyłając ją na kaloryfer.

Edith wydała z siebie urwany krzyk, przywaliwszy plecami w twardy grzejnik. Nie miała jednak czasu na to, by dłużej rozmyślać nad bólem, który promieniował z jej pleców na nogi i ręce, bo Christine dźwignęła się ciężko z podłogi, dysząc jak zmęczony buldog, po czym sięgnęła za pasek spodni.

Wtedy wszystko wydarzyło się równocześnie.

Pani Reżyser, przewidując ruch swojej napastniczki, jakąś nadludzką siłą podczołgała się za zabudowane biurko Pointnera. Ledwo podciągnęła pod siebie nogi, kiedy Christine wystrzeliła z wyciągniętego pistoletu. Spluwa walnęła jak wybuchająca mina, łupnęła w ścianę i rozwaliła się na małe kawałki. W tej chwili do pomieszczenia wpadli jacyś ludzie, rozległ się odgłos głuchego uderzenia, wrzask Christine.

Edith dalej siedziała pod blatem, dygocząc i szczękając zębami, co w zasadzie odkryła dopiero po kilku długich sekundach.

Nie umiała się zmusić do wyjścia.

Drgnęła niespokojnie, kiedy podszedł do niej pan z ochrony.

- Tutaj jest! - powiedział do kogoś, ale Artystka nie potrafiłaby powiedzieć, do kogo. Czuła się tak, jakby dokoła niej podnosiła się z ziemi szara, gęsta mgła, paraliżująca jej zmysł słuchu i naturalnego postrzegania rzeczywistości.

Ktoś pomógł jej wstać, chwycił ją, przeprowadził przez gabinet Potwora do wyjścia, a później prosto.

- Odsuńcie się, do cholery! - wrzasnął jakiś mężczyzna. Edith usłyszała ciche łupnięcie. Nie wiedziała, co to, i nie chciała wiedzieć. Tylko żołądek ścisnął się jej niczym otoczony przez stalową obręcz.

- Zaprowadź ją do mnie, Heinz! - zakomenderował znienacka jakiś nieznany Głos.

- Jasne, Uli - mruknął inny.

Teraz już dziewczyna nie miała zielonego pojęcia, dokąd ją prowadzą. Następny stan, jaki zarejestrowała jej świadomość, polegał na tym, że van der Terneuzen usiadła na czymś gąbczastym, miękkim, ktoś zaświecił jej latarką najpierw do jednego oka, później do drugiego, przetarł jej policzki z łez, które wzięły się, nie wiadomo, skąd, zmierzył jej puls. Wszystko zlało się w ciąg scen, których równie dobrze mogłoby nie być – dla Panny to i tak nie miałoby żadnego znaczenia.

Pani Reżyser raptownie usłyszała, jak otwierają się drzwi, a później pomieszczenie, w którym była, wypełniło się wytłumionym krzykiem:

- EDITH!

..Potwór.

Dziewczyna poczuła, jak ktoś dotyka jej ramion. Ha, ciekawe, kto. Pewnie ten, kto równocześnie pytał:

- Boże, dlaczego ona płacze? Czy coś poważnego się jej stało?

- Jest w szoku - wyjaśnił zapewne Etatowy Lekarz. - Wytrzyj jej policzki.

Kamerzystka znowu poczuła szybkie pocieranie na twarzy.

- Ona dalej płacze, Ulrich.

- Musi się uspokoić. Spokojnie, Edith. Nie ma już się czego bać. Wszystko jest pod kontrolą, jesteś już bezpieczna. Nie martw się, nie grozi ci żadna krzywda - powiedział ten sam Głos Medyka. Edith jednak nie widziała go wyraźnie przez łzy, które zbierały się w jej oczach i spływały kaskadami po cerze, skapując na sweter. - Zaraz zrobię ci zastrzyk uspokajający i przeciwbólowy.

Dopiero na dźwięk słowa „przeciwbólowy” Pani Reżyser zorientowała się, że lewa dłoń pali ją niby żywym ogniem. Zabawne, do tej pory jakoś tego nie zauważyła. Próbowała wydać z siebie jakikolwiek odgłos, by zwrócić uwagę zebranych w pomieszczeniu osób na ów śmieszny fakt, ale jej krtań odmówiła, zwyczajnie skapitulowała. Asystentka usłyszała głuche jęknięcie materaca, kiedy Pointner, którego poznała bardziej po zapachu perfum niż po czymkolwiek innym, usiadł obok niej i otoczył ją ramieniem. Lekarz podwinął dziewczynie rękaw swetra i zacisnął pustą rurkę nad łokciem. Panna poczuła ukłucie, najpierw jedno, później drugie. Zwolniono jej przedramię, opuszczono rękaw.

A ona chciała tylko spokoju! SPOKOJU!

Edith nie marzyła w tej chwili o niczym innym tylko o tym, żeby wpełznąć pod kołdrę na swoim łóżku i zacząć krzyczeć, a później zasnąć i obudzić się dopiero za miesiąc.

Potwór znowu przetarł jej twarz.

…Nagle mgła wokół dziewczyny zaczęła powoli opadać. Edith miała wrażenie, że język się jej rozsupłuje. Wobec powyższego, zanim zdążyła choćby objąć głębszą, bardziej świadomą myślą choćby kawałek otaczającej ją rzeczywistości, wyrzuciła z siebie z szybkością karabinu maszynowego potok zdań:

- Rów Mariański to najgłębszy znany rów oceaniczny na Ziemi. Jego głębokość wynosi 10911 metrów. Awalokiteśwara jest najsłynniejszym bodhisattwą, czyli istotą, która stosując się do nauk Buddy, osiągnęła jasność i czystość duszy. W Tybecie, na każdym domu, nad drogami, w górach i lasach powiewają chorągiewki w pięciu kolorach. Na środku każdej flagi znajduje się Ta – potężny koń, Jego postać symbolizuje prędkość, z jaką zło jest zamieniane w dobro. Różaniec buddyjski ma zwykle 108 paciorków, ale może być to również inna liczba podzielna przez 9. Francuska królowa...

Przerwała, kiedy Pointner zatkał jej usta dłonią.

- Przestań wreszcie trajkotać, na litość Stwórcy.

- Dzięki Bogu, rana nie jest głęboka. Zszyję ją od razu - powiedział z ulgą Lekarz.

Jak to..?

„Zszyję”..?

Znowu łupnęły drzwi wejściowe.

- Edith! - krzyknął ktoś. Dubeltowe głosy.

Szara mgła znowu się podniosła, a krtań znowu zastrajkowała.

- Andreas, Luiza, wyjdźcie stąd!

- Ale..

- Proszę wyjść! - mruknął półgłosem Etatowy.

Stuk-stuk.

- Jutro musisz iść na zmianę opatrunku. A za dwa tygodnie przyjść do mnie albo do jakiegokolwiek szpitala, ściągnąć szwy.

Pani Reżyser nawet nie postarała się pokazać, że dotarły do niej owe słowa. Ponownie Pointner przetarł jej twarz.

- Już wolałem, jak gadała. Teraz wygląda jak mumia Nefretete - mruknął do Lekarza trochę napiętym tonem głosu. Medyka zaśmiał się krótko, nadal majstrując przy dłoni Edith.

…Spać, spać.

Szarobury dym znowu się rozpierzchnął. Dziewczyna szarpnęła prawą ręką i wytarła sobie policzki.

Może ten głupi środek uspokajający dopiero teraz zaczął kompleksowo działać?

Spojrzała w prawo. Zobaczyła trzymający się na słowo honoru guzik przy koszuli Pointnera, co z jakiegoś powodu podziałało na nią niczym kubeł zimnej wody. Popatrzyła trenerowi w oczy z całą stanowczością, na jaką w tamtej chwili było ją stać, po czym walnęła poważnie:

- Ma pan wypruty guzik. Wypruty guzik.

Z jakiegoś enigmatycznego powodu nagle właśnie kwestia uszczerbku tekstylnego wydała się Reżyserce dojmująca i imponująco ważna.

Tylko guzik. Nie jej stan psychiczny, nie jej obrażenia fizyczne.

Tylko guzik.

Alexander potoczył błędnie po swoim ubraniu.

- Tak, faktycznie.. - stwierdził, lecz Pani Reżyser mu przerwała.

Znowu sztachnęła ją Faza na Mówienie. Mgła opadła tylko częściowo. Częściowo.

- Czy wiedział pan, panie Pointner, panie Pointner, że chiński cesarz musiał płacić corocznie daninę królowi Tybetu, daninę królowi, w wysokości 10 000 zwojów jedwabiu, jedwabiu, jedwabiu?

Czapek wyglądał jakby doznał Oświecenia.

- Czy...

- Tak - odpowiedział mu Lekarz, nie podnosząc wzroku znad szytej rany. - To normalna reakcja organizmu na zbyt dużą dawkę stresu. Objaw szoku. Ale niedługo minie, lek powinien go złagodzić.

Potwór nie wyglądał na przekonanego.

- Porsche jest najmniejszą niezależną niemiecką firmą, niezależną niemiecką firmą, firmą, produkującą samochody seryjnie. Panie Pointner, panie trenerze, trenerze, czy sądzi pan, że Christine, Christine, że-że-że-że Christine wróci dokończyć swe dzieło, zabić mnie? Mnie zabić, zabić?

Czapek wymienił szybkie, pełne niepokoju spojrzenia z Etatowym.

- Nie wiem, Edith - powiedział wreszcie z wysiłkiem.

 - Niech pan skłamie, skłamie, pan skłamie. Niech pan powie, że nie, że nie, nie.

- Kiedy ja naprawdę nie wiem..

- Edith..-  zaczął Lekarz, kładąc Artystce dłoń na ramieniu. - Nie powinnaś teraz o tym myśleć..

- Co się z nią stanie, stanie? Zamkną ją w szpitalu psychiatrycznym, szpitalu, a jej brat ją wykupi, wypuszczą ją, wypuszczą, ona wróci i mnie zabije, zabije, zabije..!

Pani Reżyser wybuchnęła płaczem. Siedziała obok Pointnera, twarz miała nieruchomą, ale po policzkach lały się jej potoki łez niczym strumienie wody, zdążające do studzienki kanalizacyjnej. Alexander znowu objął ją ramieniem.

- Już spokojnie, już dobrze. Edith, nie płacz. Już w porządku - powiedział jej cicho do ucha. Normalnie Kamerzystka odsunęłaby się od niego, żeby nie musiał chuchać jej na szyję, ale teraz dziewczynie było wszystko jedno. W zasadzie była Czapkowi wdzięczna za to, że okazał jej swoje zainteresowanie i nie zostawił na pastwę Lekarza.

- Dam jej jeszcze jeden zastrzyk - powiedział on.

Kolejne podwinięcie rękawa, zacisk, ukłucie, rozluźnienie. Igła przebijająca skórę na dłoni, nić zszywająca ranę zadaną nożem przez wariatkę, osobę cierpiącą z powodu własnej manii, kaleczącą innych w ślepej furii, podyktowanej szwankującymi synapsami.

Słowa: „Okej, gotowe!” i „Chodź, Edith” zmieszane z „Pamiętaj, co ci mówiłem.” Znowu huk korytarza, tysiąc, milion dźwięków na minutę i czyjeś silne ramiona, które ją przytulają jak bezwolną lalkę wyglądającą na myślącego, żywego człowieka. Czyjaś dłoń, głaszcząca Panią Reżyser po plecach matczynym gestem.

Pointner: „Zabierzcie ją do domu i nie zostawiajcie samej ani na chwilę. Pod żadnym pozorem”.

Andreas: „Oczywiście, panie trenerze”.

Luiza: „Czy coś się jej stało? Poza szokiem”.

Pointner: „Christine ... „

Umysł Edith zatrzymał się na tym jednym słowie jak przekładnia zębata na kamieniu. Wtuliła się mocniej w Koflera.

„Zabierzemy Cię do domu!”.

Zaraz, przecież ona nie ma domu!

Reżyserka chciała wyznać wszystkim prawdę o swojej rodzinie, ale nie potrafiła zmusić się do wytworzenia choćby jednego, dłuższego zdania. Uchyliła tylko usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. A jeśli nawet, to ona tego nie zauważyła, nie usłyszała, bo znowu pochłonęła ją mgła.

- Już dobrze, jesteśmy przy tobie, Edith - powiedziała cicho Luiza.

- Możemy jechać do mnie - zaoferował się Andreas.

Pani Reżyser kiwnęła głową.

- Co się dzieje?

Cudowne Dziecko.

Luiza streszczająca sprawę, rozmemłane przez łzy Asystentki niedowierzanie na twarzy Gregora. Później korytarz, długi, z ludźmi zadającymi pytania, inny korytarz, też długi jak sto diabłów, samochód, wygodne siedzenie i Polka, trzymająca Edith za rękę.

- Przywieź mi Harpuna - poprosiła Pani Reżyser w przebłysku świadomego myślenia i prawidłowo funkcjonującego aparatu mowy.

Mgła, mgła, mgłaaaaaa… Je-mnie-mgła.

- Kto to jest Harpun?

- Mój pies - zarzęziła Edith, a później........ . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .     ..         .     .     . . . . . . . . .       . . . .      . . . . .    . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .   . . .














Witam Was wszystkich serdecznie!
Już na wstępie chciałabym przeprosić, że ten rozdział nie jest najwyższych lotów i ma tendencję do przynudzania (może poza finalnym kawałkiem). Nie wiem, skąd mi się wzięła owa skłonność, ale mogę Wam obiecać, drodzy Czytelnicy, że już od następnego partu akcja znowu ruszy z kopyta ;d 
Tymczasem cieszcie się nowością i nie wahajcie się zostawić mi jakiś znak swej bytności na tym blogu. Będzie mi bardzo miło zapoznać się z Waszymi opiniami, które naprawdę wiele dla mnie znaczą.
Do następnego!

serdeczne pozdrowienia,