wtorek, 13 sierpnia 2013

Edith (18): Edith-ion de luxe




Osoby dramatu:

EDITH VAN DER TERNEUZEN – córka i zarazem główna bohaterka

KATARZYNA MARKIEWICZ VAN DER TERNEUZEN – matka

JOHANNES VAN DER TERNEUZEN – ojciec

GERARD VAN DER TERNEUZEN - brat

HARPUN – pies rasy owczarek podhalański



Rzecz dzieje się w domu państwa VAN DER TERNEUZEN, w Innsbrucku, a konkretniej w jego najbardziej wychuchanej i najbardziej wypieszczonej dzielnicy. Nazwa ulicy nie jest ważna, numer domu tym bardziej. Akcja zaczyna się w pokoju EDITH, która budzi się ze snu o godzinie 5 rano.



EDITH (podnosi powoli głowę z miękkiej poduszki, na której pozostaje wgłębienie. Toczy odrobinę niepewnym, przymglonym wzrokiem po pokoju, patrzy w okno. Nagle na jej twarz wpływa statek Bezgranicznego Zdumienia, cumujący przy porcie Krańcowa, Niewąska Złość. Dziewczyna zgrzyta zębami, obraca się i dopiero teraz zauważa śpiącą przy swoim boku KATARZYNĘ. Trąca ją dłonią. Matka mruczy coś niewyraźnie; lekko zdenerwowana) : Mamo, wstawaj!



KATARZYNA (bez zabawy w subtelność) : <chrr>



EDITH (znowu dotyka rodzicielkę; napominająco) : MAMO!



KATARZYNA (siada na materacu leniwie, przeciąga się, rzuca córce spokojne spojrzenie nobliwej damy, uśmiecha się lekko, po czym mówi rozespanym głosem): Cześć, kochanie! Cieszę się, że już się przebudziłaś… Jak się czujesz skarbie? Biedna moja! (przybiera na lica zafrasowaną minę) Co też ta wariatka chciała ci zrobić..! (chce przytulić EDITH, ale ta odsuwa się w bok; KATARZYNA patrzy na nią z zaskoczeniem)



EDITH (dość nerwowo) : Gdzie jest Andreas? Gdzie on jest? (po pauzie; z łatwą do wychwycenia paniką) Gdzie jest Andreas? Coście z nim zrobili?



KATARZYNA (głosem niczym woda spod lodowca) : Mówisz o tym niereformowalnym chłopaku, który wczoraj nie chciał cię wypuścić ze swojego domu? Dopiero twój ojciec.. na niego (z naciskiem) WPŁYNĄŁ i wtedy pozwolił nam na interwencję wewnątrz swojego domu. Notabene, ktoś powinien mu tam posprzątać!



EDITH (wstrząśnięta) : Jak mogliście! Kurna, to przecież typowe! (wstaje z łóżka, szybko przechodzi pod okno, opiera się o parapet, później odrywa się od niego, zaciska dłonie w pięści i patrzy na matkę oskarżycielsko; ze złością) NIGDY nie respektujecie MOJEGO zdania! NIGDY, ale to NIGDY! Wcześniej.. Wcześniej też tak było! Nie potraficie uszanować mojej decyzji, ZAWSZE musicie w nią ingerować! Ja pierdolę, dlaczego ZAWSZE TAK JEST?!



KATARZYNA (również się podnosi, chce podejść do EDITH i ją uspokoić, ale ta się cofa, unikając dotyku wyciągniętej ręki matki; cofa dłoń, wyraźnie urażona, z bezdennym żalem) : Jak możesz, córeczko..!



EDITH (stanowczo, zbyt głośno) : Przecież mam rację! A poza tym.. Nie przyszło wam do głowy, dlaczego chciałam, żeby Andreas zawiózł mnie do siebie, a nie tutaj? (pauza, by wzmocnić dramatyzację momentu) BO JA NIE MAM JUŻ DOMU! TO NIE JEST MÓJ DOM, TYLKO JAKIŚ OBCY BUDYNEK! OBCY BUDYNEK, ROZUMIESZ TO?! ROZUMIESZ?!



KATARZYNA (lękliwie, niepewnie) : Edith, dziecko, co Ty mówisz..



EDITH (zdecydowanie, dalej) : Tutaj nie ma pozytywnych uczuć! Wcześniej jeszcze były ich odbicia, jak w jakiejś, bo ja wiem, jaskini Platona, jaskini, w dupie, ale teraz.. Gerard to odkrył, a właściwie – stwierdził fakt, który skakał nam przed oczami.. (pociąga nosem, w oczach stają jej łzy) NIKT tego nie widział. Nikt nie widział, jak posrane są stosunki w tej rodzinie, to OKROPNE! ..I to wasza wina! Twoja i ojca! TO NAJBARDZIEJ WASZA PIERDOLONA WINA!



KATARZYNA (podchodzi do EDITH, policzkuje ją. Po pokoju rozchodzi się promieniście odgłos głuchego uderzenia. Zalega w farbie, na ścianach, meblach, podłodze. Wypełnia sobą skazy familii. Na chwilę zapada cisza; z mocą) : Niewdzięczna gówniaro! Więc po to z ojcem wypruwaliśmy sobie żyły, żeby WAM niczego nie zabrakło, a wy.. niewdzięcznicy.. niew-..dzię-.. cznicy (dyszy przeciągle; raptownie zaczyna krzyczeć) Nie mam siły!!! JA JUŻ NIE MAM SIŁY!! Boże, Boże..!



EDITH (podnosi głowę; jej wyraz twarzy można nazwać jako Nieustępliwy, Nieludzki, Zimny; mrożąco, cicho) : Brawo, mamo. Swoim czynem potwierdziłaś tylko teoretyczny rozpad. Jednak tego nie da się już naprawić. (po pauzie) Może to i lepiej. (z markowaną powagą) Poza tym, nieźle tłuczesz. Celująco opanowałaś uderzenie otwartą dłonią. Moje gratulacje.

KATARZYNA (wściekła, zmierza do wyjścia z pokoju. Jednak w progu odwraca się jeszcze na moment; wrzaskliwie, nakazująco) : Wyprowadź się więc! Po co masz żyć (cynicznie) w „wielkiej zgniliźnie”? Zapomnij, co cię wychowało, wśród czego wzrastałaś przez te wszystkie lata.. Bezduszna.. (nieomal wypluwa) Myślisz, że będziesz żyła inaczej? Naprawdę tak myślisz? Naprawdę jesteś aż tak naiwna? (kręci z niedowierzaniem głową) Chciałabym, aby tak było, ale nigdy nie osiągniesz pułapu, o którym marzysz. Jesteś idealną kopią swoich rodziców, nie będziesz miała lepszego życia! (wychodzi z pokoju)



EDITH zostaje sama. Odrzuca włosy, wpatrując się w świat za oknem, jakby rzucała mu wyzwanie. Podchodzi do włącznika światła krokiem rozespanej pantery, klika przyciskiem, pokój zalewa jasność. Dziewczyna wyciąga z szafy walizkę, taszczy ją na łóżko, otwiera. Z płaskim uśmiechem, mającym zatuszować chęć wybuchnięcia płaczem, zaczyna się pakować.



*****************



EDITH kończy pakowanie, zawijając w ostatnią jednorazówkę pakiet koszul, gdy do jej pokoju wchodzi JOHANNES.



EDITH (udając, że nie widzi ojca, układa w walizce pakunki z zaangażowaniem uczennicy szkółki niedzielnej klepiącej różaniec; nuci cicho) : „Keep bleeding, I keep bleeding this love”.



JOHANNES (spokojnie, z pewnym cynizmem. Zaraz, kogo ten cynizm nam przypomina..? Widać szkolne powiązania. Hmm.. W dramacie chyba nie ma czegoś takiego jak dygresje) : Dziecko, co ty robisz? Przestań się (wydurniać?) wygłupiać.



EDITH wzmacnia nucenie. Porządkuje wnętrze walizki i zapina ją na zamek błyskawiczny.



JOHANNES (wzdycha, chwyta EDITH za ramię i zmusza ją, by na niego spojrzała; wciąż spokojnie, z uwagą, dobrotliwie) : Kochanie, nie wyprowadzaj się. …To wszystko da się jakoś posklejać! Musimy tylko chcieć! (ciszej, napominająco) Edith…



EDITH (odwracając głowę; z wysiłkiem) : Więc wrócę, jak przekonasz do tego mamę.

(wyrywa się i kładzie walizkę na podłodze, ignorując chęć pomocy, wyrażoną przez JOHANNESA).



JOHANNES (wkłada rękę do kieszeni marynarki, wyciąga z niej klucze, podaje EDITH) : Proszę, weź choć to od starego ojca!



EDITH (nerwowo, odsuwając wyciągniętą dłoń JOHANNESA) : Nie chcę tego, tato!



JOHANNES (znowu chwyta EDITH za rękę, wciska jej w dłoń klucze i zaciska na nich jej palce. Dopiero wtedy zwalnia uścisk, pozwalając córce na wyszarpnięcie kończyny górnej) : Nie bądź niemądra, Edith. Nie udawaj głupszej niż jesteś.



EDITH (otwiera dłoń, patrzy na klucze i na breloczek; rzuca ojcu pełne zdenerwowania i ulatującej cierpliwości spojrzenie; mocno, surowo) : Myślisz, że mieszkanie w najbogatszej dzielnicy Innsbrucka sprawi, że przestanę się (pogardliwie) GŁUPIO zachowywać? Że stanę się (analogicznie) MĄDRZEJSZA?



JOHANNES (z uśmieszkiem weneckiego oprycha) : Na pewno wpłynie to na ciebie pozytywnie. I pomoże rozpocząć (z naciskiem) NIEZALEŻNE życie. Bo o to chyba ci chodzi, prawda? O (znowu) NIEZALEŻNOŚĆ. WSZYSTKO BEZ RODZICÓW. (po pauzie, z lekkim, niewyraźnym grymasem) To jest właśnie niezależność. Tyle, że kupiona Tobie przeze mnie.

EDITH (cierpko) : To co to za niezależność?

JOHANNES: Jedyna, jaką w tej chwili mogę ci zaoferować.

EDITH (z odrobiną niedowierzania) : Tato, ja nie chcę.. Nie tak ma wyglądać odcinanie się od was, na Boga!

JOHANNES (stanowczo) : Edith, bądź sobie tak niezależna jak tylko chcesz, ale nie śpij w rynsztoku. (z tajemniczą miną) Jak już będzie cię stać na zaciągnięcie kredytu, to mnie spłacisz. Okej?

EDITH (wrzucając klucze do kieszeni swetra, wyrzucając sobie w duchu od „burżuazyjnych idiotek”; z uśmiechem, kiwa głową) : Okej. Dzięki, tato. Pozdrów mamę, chyba chwilowo ma na mnie alergię.



JOHANNES (pochyla się, chce ucałować córkę w policzek, ale ta się odsuwa; w miarę neutralnie) : Ach, tak.. Cóż, dobrze. Trzymaj się! (z uśmiechem pełnym miłości) Wiesz, że zawsze możesz tu wrócić, gdy zrozumiesz, że życie wcale nie jest takie różowe w pojedynkę. Chciałbym cię powstrzymać, ale cóż.. (westchnienie) Masz mój charakter. Nie ugniesz się.



EDITH (lekceważąco, wyciągając uchwyt z walizki) : Wiem, wiem. I nie zamierzam. Gerarda też pozdrów.



JOHANNES (z kabaretowym zaśpiewem) : A pies?



EDITH (od progu, szczerząc zęby) : Oczywiście, idzie ze mną.



***

Przedpokój w domu rodziny VAN DER TERNEUZEN. EDITH szybko zbiega po schodach, ciągnąc za sobą zapiętego na smyczy HARPUNA oraz dzierżąc w dłoni wypchaną, pękatą walizkę, która jednak, jak na swoje rozmiary i probabilistyczną zawartość, wydaje się zadziwiająco lekka. EDITH bezceremonialne zmierza do drzwi ze zdecydowaniem żołnierza piechoty morskiej, jednym precyzyjnym, idealnie wycyzelowanym ruchem otwiera drzwi i jednocześnie staje oko w oko z GERARDEM.

GERARD  (tytułem powitania) : Matka nieźle się darła. Słychać ją było aż do ogrodu.

EDITH (neutralnym tonem): Krzyczenie opanowała do perfekcji. (z wahaniem) Podobnie jak lanie po twarzy. (po pauzie, w sposób stonowany) Skąd wracasz, Ge’?

GERARD (z troskliwym zainteresowaniem, przykładając dłoń do twarzy EDITH): Uderzyła cię? Naprawdę? .. Nic ci nie jest?(EDITH odsuwa się od GERARDA, robiąc wiele mówiącą minę) Wracam.. od kumpla. (EDITH kwituje odpowiedź rozpaczliwym, pełnym udręki westchnięciem, GERARD jednak odczytuje je zupełnie opacznie; z powagą) Edson, serio, ja.. Ja nie sądziłem, że sprawy zajdą tak daleko.. (jakby nagle zauważając walizkę w ręce EDITH oraz HARPUNA obgryzającego stojącą w donicy fuksję) Teraz jeszcze.. ty się wyprowadzasz.. Serio, ja naprawdę.. No, naprawdę.. (przez ściśnięte gardło) To moja wina, wiesz? Przepraszam cię, że stałaś się ofiarą mojej głupoty.. (ciszej; ze łzami w oczach) Przepraszam, Edson. Bardzo cię przepraszam. (przesuwa się w bok, kiedy HARPUN kręci się wokół donicy, próbując zjeść jeszcze kawałek wyhodowanego w szklarni kwiatu)

EDITH (z zadziwiającym luzem oraz niefrasobliwością) : Spoko, brachu. Nie smuć się. (wzruszając ramionami; z ironią, udając, że nie widzi łez GERARDA) W sumie wszystkim nam pomogłeś przez swoje ćpuńskie huśtawki humorów…  (uspokaja HARPUNA, nakierowując jego uwagę na świeży śnieg, zalegający przed frontowymi schodami)

GERARD (pochyla się i trzaska drzwiami, odcinając rozmowę od domowych wyziewów; syczy) Nie tak głośno!

EDITH (wydymając wargi; ironicznie): Mały chłopczyk boi się konsekwencji łykania brzydkich pastylek i wciągania zakazanych proszków? Ukochany synuś nieskazitelnej mamusi?

GERARD (zdecydowanie) : Nie pomożesz mi, trąbiąc na prawo i lewo.

EDITH (lodowato): Czyżby?

GERARD (wzdychając): Czyżby. (z wysiłkiem) Posłuchaj, wezmę się za siebie. .. Obiecuję.

EDITH (prześmiewczo): Sraty-taty, dupa w kwiaty. (patrząc na GERARDA z powagą) Gerard, to nie są żarty. Słyszysz? (po braku reakcji) SŁYSZYSZ?

GERARD (zdenerwowany): Tak, tak, nie brzęcz już.. (zmieniając temat) Masz chociaż gdzie spać?

EDITH (poważnie): Ojciec dał mi niezależność, prezentując mieszkanie. Ma dość dziwne wyczucie, jeśli chodzi o wartości.

GERARD (dziwnym głosem): Matka natomiast nie ma go wcale.

EDITH (lekko) : Trudno się dziwić, skoro prawda kole ją w oczy i woli kłamstwo od ponoszenia konsekwencji. (nieustępliwie) Jest kropka w kropkę jak ty. Czasami. Albo prawie zawsze. Czy też ty jesteś kropka w kropkę jak ona.

GERARD (kpiąco) : A ty myślisz, że w kogo się wrodziłaś?

EDITH: W Edith van der Terneuzen. Taką w każdym razie mam nadzieję.

GERARD (kiwając głową ze zrozumieniem): Trudno nabić ci klina.

EDITH: A z tobą trudno się gada na poważne tematy, które nie wymagają ani krzty dowcipkowania. (po pauzie; z lekką tkliwością) Zapyziały narkomanie.

GERARD (analogicznie do EDITH): Holendersko-polskie ścierwo.

(przytulają się; HARPUN próbuje odgryźć GERARDOWI nogę)

EDITH (odrywając się od GERARDA i odciągając w prawo HARPUNA): Dobra, stary, idę już. Trzymaj się i nie zapomnij o pójściu na jakąś terapię. Bo jeśli tego nie zrobisz, dorwę cię w łapki i wtedy zostanie z ciebie mokra plama.

GERARD: Biało-czerwona?

EDITH (z przekąsem) : Niebiesko-czarna. To na razie!

GERARD (niezdarnie): Do zobaczenia! Nie przejmuj się, pogadam z matką. I z ojcem. Przekonam ich, żeby ci odpuścili..

EDITH (odwracając się; głośno): Jeśli chcesz pogadać z rodzicami to o wszystkim, byle nie o mnie, bo ty też dostaniesz po pysku!

(odchodzi, udając, że w oczach wcale nie ma łez)


***Tak to z grubsza wyglądało.

Edith spojrzała na siebie w lustrze. Posłała uśmiech do szklanej tafli, poprawiła cienką kreskę na prawej powiece, zakręciła kredkę, walnęła ją na szafkę, po czym opuściła łazienkę. 

Przeszła do sypialni, gdzie już czekał na nią radosny Harpun, z zapałem obgryzający jedną z puchowych poduszek, służących bardziej ozdobie niż celom praktycznym. Na widok swojej właścicielki szczeknął z zadowoleniem i zamerdał ogonem, rozsiewając na wszystkie strony kłęby pierza oraz strzępy białego materiału. Pani Reżyser nawet się zbytnio nie zdenerwowała, mruknęła tylko pod nosem coś niezrozumiałego, po czym podeszła do bydlęcia i usiadła obok, przejeżdżając dłonią po grzbiecie psa. Owczarek znowu szczeknął, dziękując swojej właścicielce za powstrzymanie nerwowych odruchów, które mogłyby okazać się dla niego zbyt bolesne przy bliższym poznaniu, a następnie znowu zatopił zęby w mięciutkiej tkaninie wybebeszonej poduszki. Edith jeszcze przez chwilę popieściła sierść swojego czworonożnego kompana, starając się nie myśleć o niczym, a już najmniej o tym, że raptem pół godziny temu otworzyła drzwi do swojego własnego (przynajmniej teoretycznie; o, ironio) mieszkania, zrywając mocne więzi łączące ją z domem rodzinnym. Podniosła się ciężko, podeszła do przestronnej, dębowej szafy i zajrzała do wnętrza, wgryzając się wzrokiem prosto w stertę czarnych ciuchów, tworzących obok siebie na szafce dwa równe rzędy. Uśmiechnęła się pod nosem, sięgnąwszy ręką po pierwszy z brzegu golf.

Zamierzała ukazać całemu światu szargające jej wnętrzem oceaniczne sztormy i huraganowe wiatry. Niestety, nie potrafiła powiedzieć, dlaczego.

 *** Artystka kroczyła korytarzem OESV z podniesioną  wysoko głową udając, że nie słyszy szeptów pracowników, milknących na jej widok i przybierających na twarze wyrazy skonsternowania zmiksowanego z krańcowym zdziwieniem po ujrzeniu Edith w czerni oraz z make-upem zblazowanej, ziejącej anarchizmem gotki. Ściszone rozmowy podnosiły się znowu, gdy Pani Reżyser znajdowała się w pozornie bezpiecznej odległości. Z oddali przypominały nic więcej ponad uciążliwe, wybitnie działające na nerwy brzęczenia stada rozsierdzonych os, z których jednak żadna nie miała wystarczająco dużo odwagi na stanowcze zaatakowanie ostrym żądłem.

Van der Terneuzen pogratulowała sobie zażycia leków, które przepisał jej dzień wcześniej Etatowy, a które działały tak cudownie, że w zasadzie w cały świat mógłby nagle pierdolnąć meteoryt, a Panna skwitowałaby to tylko lakonicznym uśmiechem, zresztą nie do końca normalnym.

No, nic.

Dziewczyna wparowała do gabinetu Pointnera z twardą miną mocarnej tytanki. Otworzywszy drzwi zdecydowanym ruchem stanęła oko w oko z totalnie zdziwionym, wręcz porażonym jej pojawieniem się, Potworem.

- Edith! – sarknął ów krótko, podnosząc głowę znad papierów.

- Namaste, panie Pointner – przywitała się ona zgaszonym głosem, stanowczo dociskając skrzydło wrót do zamka. Nie czekając na zaproszenie Czapka, podeszła do krzesła i usiadła na nim z gracją rosyjskiej bojarowej zajmującej miejsce w swoim salonie w Nowosybirsku.

- Chciałam zmienić adres w swojej umowie – powiedziała tonem przywodzącym na myśl skute lodem jezioro przy Kole Podbiegunowym.

- Occh – bąknął Krasnoczapkowiec. Wydął usta w słynnym, pogardliwo-cynicznym uśmiechu. Otworzył  szufladę biurka i zaczął przeszukiwać jej wnętrze w spokojnym rytmie, nie zważając na sondujący wzrok swojego gościa. Natknąwszy się na stosowny skoroszyt, wyciągnął go powolnym ruchem żółwia lądowego, posyłając swojej asystentce ironiczne spojrzenie spod zmrużonych powiek.

– Wyglądasz dziś niczym uczłowieczenie hasła „Z piekła powstałam” – zakomunikował zjadliwie, podając Edith umowę wraz z długopisem.

Ta odebrała przedmioty, ograniczając się  tylko do zaciśnięcia zębów. Błyskawicznie przystąpiła do zmiany danych do wypłaty, podczas gdy Czapek próbował wybadać umiejętnie zadawanymi indagacjami stan psychiki swojej podwładnej.

Och, jego troska o Artystkę była zaiste słodziuchna!

Byłaby, gdyby nie wkurzała jak brak darmowych drinków w sobotni wieczór.

- Miałaś dziś mieć dzień wolnego – zauważył na koniec wywiadu trener, który nie powiększył stanu jego wiedzy ani o jeden marny fakt, po czym usadowił się wygodniej na fotelu i wpił w Edith wzrok kota obserwującego szamocącą się w pułapce mysz.

- Miałam – burknęła Pani Reżyser wykreślając stary adres z umowy. Szybko naniosła na nią stosowne poprawki. – Ale postanowiłam przyjść do pracy. Czuję się .. w porządku. A w sumie, jeśli chodzi o ścisłość, wydaję się zdrowa jak koń. Jak konik morski – uściśliła bezwiednie. - W domu nie mogłam już wytrzymać.

- I dlatego się wyprowadziłaś? – parsknął Potwór.

Dziewczyna nic nie odpowiedziała, uśmiechnęła się tylko fałszywie i podała przełożonemu skoroszyt.

- Proszę, niech pan to schowa – poprosiła grzecznie.

Naraz uśmiechnęła się z samouwielbieniem, podejmując szybką decyzję o wbiciu selekcjonerowi pierwszej dzisiaj szpili.

- Zmieniłam dane do wypłaty. Dobrze, że nie chcieliście, abym podała wam też swoje wymiary. Bo byście się nie wypłacili – powiedziała soczyście.  

Długopis położyła na blacie stołu, po czym wstała, patrząc na skonfundowanego Czapka dość obojętnie.

- Czy mógłby mi pan dać spis zadań? – poprosiła z polotem wampa, skierowując wzrok w okolice klatki piersiowej trenera i przechodząc do porządku dyktowanego przez własne reguły.

No, to raz-dwa.

- Oczywiście, jeśli w zanadrzu nie czeka żadna inna dziewczyna albo żaden inny chłopak…

…którzy goniliby za panem jak na smyczy przez bite dziewięć godzin.

- …której albo któremu zlecił pan już do zrobienia to i owo.

Edith popatrzyła Potworowi prosto w oczy z miną topiącego się w przerębli zająca, po czym miauknęła na koniec:

- Może jednak coś by się dla mnie znalazło?

Sama nie wiedziała, dlaczego siedzenie w robocie w dniu dzisiejszym podobało się jej jakieś tysiąc razy bardziej niż siedzenie w domu..

Ach, nie. Jednak wiedziała: bo gdyby siedziała na dupsku w mieszkaniu, to niechybnie użalałaby się nad sobą, kreowała w duchu sto czterdzieści pięć wariantów zagajenia rozmowy z matką, która to rozmowa miałaby doprowadzić do znormalizowania wzajemnych kontaktów na mocy prawa krwi i zasad przyzwoitości; później van der Terneuzen stworzyłaby trzydzieści dwie wersje zagonienia brata na odwyk przy jak najmniejszej świadomości rodzicielskiej co do wzmiankowanego faktu. Jednocześnie Edith darowałaby sobie jakikolwiek sensowny obiad, racząc się pizzą o nazwie, która nic a nic by jej nie mówiła; wmusiłaby w siebie raptem dwa kawałki, po czym na bank zakończyłaby dzionek, upijając się w trupa za pomocą zawartości kupionych w najbliższym spożywczym butelek z jakimś podejrzanym alkoholem. W trakcie libacji Artystka myślałaby o tym, kiedy Christine przyjdzie puknąć ją z większą wprawą niż ostatnio, wykorzystując do tego swojego narwanego braciszka albo egzekutorów z Ukrainy, a na koniec Kamerzystka walnęłaby się na łóżko i przeleżała do rana z przyspieszonym przez procenty i nerwicę tętnem, licząc uderzenia serca i bojąc się wstać, żeby nie dostać apopleksji. Oczywiście, o zażyciu lekarstw nie byłoby wówczas mowy, zatem Panna z Kamerą męczyłaby się natrętnymi myślami i objawami choroby dopóki nie spadłby na nią litościwie sen.

Z tej perspektywy spędzenie dnia z Pointnerem i jego zmiennymi humorami wydawało się pójściem po najmniejszej linii oporu.

Edith zdziwiła się niepomiernie, kiedy Pointner przez dłuższą chwilę  milczał, jakby rozważał tak doniosłe problemy natury filozoficzno-egzystencjalnej, jak „Skąd pochodzi Dobro?” albo „Czymże jest Śmierć wobec Piękna Tego Świata?”, a później znowu zarył się w szuflady niczym nornica w wykopaną jamę. Kiedy się wyprostował, Asystentka zauważyła w jego ręce przedmiot, od którego serce zaczęło bić jej szybciej.

- Weź to – nakazał Pointner, podając dziewczynie sportowe etui, wypchane.. no, właśnie? Uśmiechnął się lekko, z przymusem. – Sądzę, że obsługiwanie kamery nie jest dla ciebie żadną czarną magią. Zaznajom się z tym sprzętem, masz na to 15 minut. Później wyjeżdżamy na skocznię, tam mamy dziś trening. A ty będziesz nagrywać skoki kadry narodowej oraz A i B. Jasne? – zakończył wprawnie.

Edith posłała mu wyszczerzony, pełen bezdennej radości smile, po czym wysupłała z opakowania kamerę, kiwając głową, by tym samym przypieczętować swój powrót w szeregi pracowniczego kieratu.

Techniczne cudo, z którym miała dziś  współgrać, nie wydało się jej zbytnio skomplikowane. Spojrzała na Czapka z wdzięcznością.

- Dziękuję panu. Na pewno miał  pan z kimś innym jechać, a ja tak nagle zjawiłam się w pracy, mimo iż miało mnie nie być, więc.. – zaczęła kurtuazyjnie, ale ów przerwał jej ponaglającym ruchem dłoni:

- Okej, okej. Już nie dziękuj. I nie marudź. Lepiej idź  poćwicz swoje zdolności manualne – uśmiechnął się  jak baribal na widok zagubionego turysty. – Dzisiaj baaardzo ci się przydadzą!

 ***Edith stała przy barierce okalającej gniazdo trenerskie i z zamysłem spoglądała przez obiektyw kamery na zeskok. Zimny wiatr targał  poły jej czarnego płaszcza oraz rozwiewał włosy na wszystkie strony świata, ale dziewczyna była tak zaabsorbowana pracą, że zdawała się tego nie zauważać.

Nawet humor się jej niewąsko poprawił kiedy tylko wzięła do ręki kamerę i stanęła na wskazanym przez Pointnera miejscu, skąd miała najlepszy widok na skaczących kadrowiczów.

Nagrywała właśnie Artura Pauli, używając zooma przy kręceniu pracy stóp, a później górnej połowy ciała, kiedy przypomniała sobie tak przecież niedawną (i jakże znamienną w skutkach) rozmowę ze sztabowego auta-landary i kolubryny w jednym, do której zapakowała się razem z Potworem, Marcem Noelke i kilkoma innymi ludźmi, do tej pory jej nieznanymi.

Pani Reżyser wgramoliła się na tylne siedzenie z wdziękiem słonicy, zajęła miejsce przy prawym oknie, po czym zagłębiła się  w czarnych myślach, jakże adekwatnych do jej ogólnie mętnego jak woda w stawie nastroju. Puszczała mimo uszu wesołe pokrzykiwania pobudzonego Potwora oraz szczebiotania różnych dziewczyn o funkcji bliżej utajnionej, tarabaniących się na wolne przestrzenie obok niej, do chwili, gdy na horyzoncie zdarzeń nie pojawił się Pan Trener Szacowny Zastępca. Klepnąwszy na przednim siedzeniu obok Pointnera, Noelke odwrócił się do Edith, puścił do niej oczko, po czym zasadził docelowo miły tekst:

- Witaj, Ingrid!

Niestety, tylko pozornie był miły. Faktycznie wprawił  w ruch niszczycielską machinę, która do tej pory drzemała w duszy Edith.

W Pani Reżyser coś pękło. Poczuła, jak zalewa ją fala goryczy, złości i ostatecznego przebrania miarki. Wypaliła z siebie nerwowo, impulsywnie: „Mam na imię EDITH”, co z kolei we wrażliwych uszach Czapka musiało zabrzmieć jak zapowiedź Dnia Sądu, bo rzucił swojej asystentce tonujące spojrzenie w lusterku wstecznym.

Szkoda tylko, że Kamerzystka nie patrzyła w stronę  tegoż zwierciadełka. Podjudzona dodatkowo nieporadnym : „Słucham?”, które wypadło z ust Marca jak kula bilardowa i potoczyło się po podłodze auta, Artystka nie wytrzymała. Huknęła głośno, zwracając na siebie powszechną uwagę reszty samochodowej masy ludzkiej:

- EDITH! EDITH! Jestem EDITH! Nie Meredith! Nie Judith! Nie Ingrid, nie Astrid ani nie Marit! Nie Muriel ani Mildred! EDITH! E-D-I-T-H! Edith, do cholery! Dlaczego nie potrafi pan tego zapamiętać?!

Po jej słowach zapadła cisza.

Pani Reżyser czuła, jak Potwór wysyła w jej stronę złe karmicznie fluidy, mające zwiastować Niezły Opieprz, gdy już dojadą na miejsce, ale chwilowo miała to w głębokim, a nawet jeszcze głębszym, poważaniu. Och, jasne, już zamierzała trząść się ze strachu niczym nóżki w galarecie! Marcowi należało się brutalne przebudzenie, i to od dawna. Aż dziw, że van der Terneuzen wytrzymała tak długo z tą jego fascynującą zdolnością do mylenia kobiecych imion!

Nawet trajkoczące dziewczęta umilkły, zdziwione wybuchem Artystki. Jeden Noelke zdawał się nie być wytrącony ze swego naturalnego położenia dobrotliwości.

- Tak? – zapytał zupełnie spokojnie, zerkając na swoją niedawną pomoc z uprzejmym zszokowaniem. – Edith? Toż to pięknie imię! Znaczące, z tradycjami! I do tego tak wspaniale brzmi, kiedy wymówi się je z francuskim akcentem..! Hmm.. Przepraszam, naprawdę nie wiem, dlaczego nie potrafiłem go wbić sobie do głowy..

Owo nieomal wzruszające wyznanie kompletnie podbiło asystentkę Pointnera. Zrobiła głupią minę, po czym kląsknęła słodko, po romantycznym westchnieniu:

- To ja przepraszam. Ale już nie mogłam tego znieść..

Czapek wycofał kolubryną niczym kierowca w rajdzie po Ameryce Południowej, wciskając wszystkich w siedzenia. Szybko przełączył biegi i wyjechał z parkingu przy OESV, jakby się bał, że za chwilę z budynku wyskoczy banda pomylonych szalikowców i zacznie rzucać za nim koktajlami Mołotowa, wołając: „Precz z czerwienią! Precz z czerwienią! Vivat Inter Mediolan!”. Edith popatrzyła na niego gniewnie, a Marc zatchnął:

- Alex, co ty robisz, u licha? Chcesz nas pozabijać?

Kogoś na pewno.

Albo uciszyć.

Pani Reżyser postanowiła udawać, że nie wie, kim jest ów Ktoś.

Wyjrzała przez okno i zaczęła gwizdać „Marsyliankę”, nie drążąc więcej sprawy swego nazewnictwa.

Taaak..

Edith odsunęła kamerę od oka, po czym odtworzyła nagranie, przyglądając się mu krytycznie. Oceniła swoje umiejętności bardzo, bardzo wysoko, ale nie była pewna, czy Najmiłościwiej Nam Trenujący również okaże tak daleko idący entuzjazm.

Spojrzała na niego chybotliwym wzrokiem. Właśnie perorował o czymś zawzięcie z tym, no.. Hoferem, a kiedy skończył, jego oczy spotkały się z oczami Artystki, co brzmi może mało poetycko, ale za to zalatuje konkretem na kilometr. Pani Reżyser szybko opuściła wejrzenie z powrotem na wyświetlacz swego narzędzia pracy, ale po chwili i tak usłyszała szybkie kroki przełożonego, zmierzające w jej stronę.

- No, pokaż, co tam nawyczyniałaś  – sarknął Pointner, nieomal wyrywając dziewczynie z rąk kamerę. Włączył opcję odtwarzania i zaczął z nabożną miną wpatrywać się w filmik, jakby spodziewał się tam zobaczyć zapowiedź kolejnego wcielenia Pema Dorje, a nie Artura Pauli w zoomie i bez niego.

- Nieźle. Pracuj dalej – skomplementował elokwentnie dorobek twórczy swojej asystentki, wcisnął jej w dłonie kamerę, po czym ruszył na swe standardowe miejsce, by umożliwić machnięciem flagi skok kolejnemu kadrowiczowi.

Tak się akurat złożyło, że miał  to być Kofler.

Na jego widok w obiektywie Edith aż cała pokraśniała. Najchętniej nagrałaby tylko jego twarz, bo zgrabny tyłek niknął w elastycznym kombinezonie, ale musiała przecież skupić się całokształcie jego zdolnej osoby.

Potwór zwiewnął płachtą i Andreas ruszył w dół skoczni. Pani Reżyser filmowała go z takim zapałem, jak resztę (no.. może trochę większym), instynktownie zwracając uwagę na najbardziej znaczące elementy Udanego Skoku - dobre wybicie, ułożenie nart czy poprawną sylwetkę w locie.

Kiedy jej ukochany bezpiecznie wylądował  pokazowym telemarkiem, Edith posłała mu całusa z otwartej dłoni, dając tym samym pożywkę do szykan nadciągającemu Czapkowi, którego nie zauważyła.

- Jakie to idylliczne – wyraził  swe zdanie trener, stając obok Kamerzystki. Ta spojrzała na niego kuso.

- Słodka para jak z szybkowara. A nawet samowara – lapnęła w ramach komentarza. - Proszę, niech pan oceni, czy może być  – szargnęła jeszcze głosem jak żwir, podając trenerowi kamerę. 

Potwór wykrzywił się jak arlekin, przechwytując cudo techniki. Pomajstrował przy nim chwilę, po czym znowu wrzepił oczy w ekran. Edith tymczasem skonstatowała z przerażeniem, że do sfilmowania nie został jej już żaden skoczek (cieszyłaby się nawet z Cudownego Dzieciątka, które dziś poszło na pierwszy ogień podczas treningu kadry narodowej) i teraz czeka ją urzędowe tete-a-tete z Krasnoczapkowcem dotyczące nagrań.

Już na samą myśl zachciało jej się rzygać. 

Asystentka nie czuła się dziś psychicznie w stanie spędzać w otoczeniu Pointnera dłużej niż kilka minut (pomimo refleksji, które w gabinecie selekcjonera tak ładnie sobie wyłożyła), nie mówiąc już nawet o konieczności werbalnego z nim kontaktu.

Prawdę mówiąc, teraz miała ochotę  tylko na spanie i…

- Masz dobre oko – dotarło do niej nagle zza myślowych manowcy, na które nieopatrznie wybiegła.

- Co proszę? – palnęła udanie, mrugając kilkakrotnie powiekami. Popatrzyła na Czapka nieprzytomnie.

Ten uśmiechnął się z wysiłkiem.

- Obudź się, Edith. Powiedziałem, że masz dobre oko. I nos też – powtórzył Potwór.

Czy to ona ma problemy ze słuchem czy to jego kompletnie pogrzmociło?

- Oko? Nos? Aa, chodzi panu o perfekcyjność moich nagrań? – uzmysłowiła sobie wreszcie Reżyserka nieco zbyt ociężale.

- Istotnie – potwierdził Pointner. – Zobacz tutaj – przybliżył się do Edith tak, żeby ona też widziała wyświetlacz kamery.

Dziewczyna zobaczyła wzbijającego się  w powietrze Wolfganga Loitzla w całej jego krasie, później nastąpił najazd na jego stopy i znowu ogarnięcie z odległości, tym razem jednak z naciskiem na górną część ciała.

- Coś nie tak? – zapytała z jawnym zaniepokojeniem, gdy filmik dobiegł końca.

- Wręcz przeciwnie – oznajmił  Potwór, włączając nagranie jeszcze raz. Zatrzymał je w momencie, gdy obiektyw obejmował odległość od łydek do fragmentu nart szybującego Wolfganga. – Spójrz, idealnie to nakręciłaś. Widać, że Loitzl znowu zaczyna mieć problemy z dobrym zgraniem lewej i prawej nogi przy wybiciu. Jakimś cudem udaje się mu minimalnie spóźnić lewą, co oddałaś tutaj bardzo dobrze – uruchomił film w zwolnionym tempie.

Edith myślała, że Czapek ściemnia aż miło, ale musiała potwierdzić prawdziwość jego słów, gdy przyjrzała się wyświetlaczowi jeszcze raz.

Faktycznie, Wolfgang ociągał się  z dołączeniem lewej narty.

- Cieszę się, że się panu podoba – zaszemrała cicho.

- A z kolei u Kocha.. – kontynuował  dalej trener, nie zważając na mruczącą aprobatę swojej asystentki. Znowu zatrzymał nagranie na konkretnym momencie, który odtworzył w zwolnionym tempie - .. doskonale nakręciłaś jego nieco chybotliwą sylwetkę. Bardzo dobrze widać, nad czym musimy popracować. Co jest do eliminacji. Krótko mówiąc… - uśmiechnął się do Edith przyjemnie, na co ona o mało nie padła na nadczynność komór serca z tajonego szoku. - .. nie mogłabyś dzisiaj lepiej pracować.

Hmmm?

- Wątpię, żebyś wcześniej rozmawiała ze skoczkami o tym, co szlifują na treningach.. – parsknął krótko. -.. stwierdzam zatem, że w jakiś instynktowny sposób, prawie zahaczający o telepatię albo jasnowidztwo, odgadłaś, na co położyć nacisk. Dobra robota!

Poklepał Panią Reżyser po ramieniu z werwą i energią, na co ta odpowiedziała tylko słabym wykrzywieniem ust w grymasie mówiącym: „Woow, super, ale chyba nie pamięta pan, kim jestem”.

- Więcej wiary w siebie, dziewczyno! –  zmotywował ją jeszcze Czapek ochoczo. – Jesteś naprawdę  świetną pracownicą! 

Edith uszczypnęła się szybko, kiedy Pointner dłubał przy wyłączniku kamery. Nie, jednak nie śniła. Trener rzeczywiście przez chwilę rozsypał nad swoją asystentką wiklinowy kosz z nimbem chwały i suszem pochwał!

Podwójne „ha!”.

Może wreszcie się do niej przekonał i przestanie wchodzić  w różnorakie, mniej lub bardziej znośne, zatargi słowne.

- Co tak zastygłaś jak żona Izajasza? – zaśmiał  się Potwór, widząc zdębiałą Panią Reżyser. –  Chodź, idziemy na zeskok. Resztę filmów przeanalizujemy później. Po przerwie czeka nas drugi trening –zakończył szumnie wystąpienie i podał Edith kamerę  gestem profesjonalisty razem z rażącym oczy uśmiechem.

Przydałyby się okulary przeciwsłoneczne.

Ale zaraz..

- Lota – poprawiła trenera Edith, patrząc na niego z powątpiewaniem, jakby chciała przekazać całemu światu i wszystkim światom równoległym: „Ktoś tutaj jest katolikiem, ale nie zna najpopularniejszych fragmentów Pisma!”.

- Lota. Lota. Lota-Lota – powtórzyła po czterokroć, gdy Potwór spojrzał na nią z jawnym przerażeniem.

Artystka miała nadzieję, że piątka, będąc ładną cyferką, do tego wypełnioną religijnym przesłaniem, wskaże trenerowi skalę i znaczenie błędu, którego dopuścił się, cedząc zdziwaczały frazeologizm o żonie Izajasza.

Niestety, ignorancja Czapka okazała się znacznie większa.

- Co się stało? – zapytał szczerze zaniepokojony.

- Ruskie kakao! – odgryzła się z prędkością światła Reżyserka, tylko pogłębiając litość, malującą się na własnej twarzy.

- Mówiłam, że „Lota”. No, „Lota” – doprecyzowała jeszcze.

- „Lota”? Co „lota”? Mówi się „lata” – wyprostował Pointner, spoglądając na Edith z rosnącym wprost proporcjonalnie zdziwieniem. – Zapomniałaś niemieckiego?

- Nic z tych rzeczy – wnerwiła się z punktu dziewczyna. - Ale mówi się również „stać jak żona Lota”. Izajasz, z całym szacunkiem dla Jego osiągnięć i zasług, nie ma z tym nic wspólnego.

Czapka na piekielnie (za) krótką chwilę zamurowało. Po chwili zaczął jąkać:

- Ja nie.. Ja celowo..

- Oczywiście, że pan celowo – zbagatelizowała Edith z uśmiechem pełnym politowania. Naraz jednak przekuła zdenerwowanie w radość, wybuchając śmiechem, kiedy uświadomiła sobie powód właśnie przeprowadzonej konwersacji.

- Żona Izajasza! Hahaha! Ale pan wymyślił! Hihihihi! Ohohohahahihiihihi!

Trener wyglądał na zupełnie wyjętego z kontekstu. Gapił się przez moment bądź też dwa momenty na roześmianą Artystkę, a następnie najwidoczniej przypomniał sobie, kim jest i czego się od niego oczekuje, bo mruknął tylko niczym naburmuszony lew morski: „Nie wymądrzaj się” i ruszył w dół schodów.

Panna z Kamerą jeszcze przez chwilę chichotała jak gimnastyczka, ruszając za Czapkiem, i wnet o mało nie wywaliła się na twarz, kiedy facet raptownie odwrócił się, sadząc ironicznie oraz wciskając Edith w dłonie paczkę chusteczek higienicznych:

- A na przyszłość noś ze sobą lusterko kosmetyczne. Tusz ci się rozmazał od tego wesołego rechotu z własnego przełożonego. Teraz nie wyglądasz już jak przedstawicielka subkultury metalowej, tylko jak sierota z Berlina Zachodniego.

Ktoś tu wspominał o końcu zatargów słownych?

Witamy z powrotem w rzeczywistości.

*** Po powrocie do OESV, Edith skierowała swoje kroki w stronę pierwszego stoiska z jedzeniem, jakie tylko przyszło jej na myśl. Zupełnie przypadkowy wybór padł na stosunkowo tanią wegetariańską knajpę o szumnej i wiele mówiącej nazwie „Glonojad”, która mieściła się nieopodal miejsca pracy Pani Reżyser. Dziewczyna przeszła tam w miarę sprężystym krokiem, psychicznie wypruta po „konferencji” z Pointnerem, Noelkem i trójką innych trenerów, których od czasu rozpoczęcia tyrania w OESV miała przyjemność oglądać na oczy po raz pierwszy. Idąc do baru, wystukiwała butami monotonny rytm na kostce brukowej, przypominający początek jakiejś smutnej, poważnej melodii.  Panna z Kamerą błądziła myślami po swojej niedawnej przeszłości, wspominając zachwyt swoich przełożonych na widok jej „genialnych” filmów z treningu, rozpływających się w zachwytach nad poszczególnymi klatkami jak topiąca się czekolada w podgrzewanym garnku.

Taaa.

Nawet Potwór po półgodzinie dywagacji przypomniał sobie o tym, że jemu przecież też te nagrania się podobały, i to nawet w sposób wybitny, zaczął więc odnosić się do swojej Pierwszej Asystentki z niejaką sympatią. Nawet skomplementował ją kilkakrotnie, co już samo w sobie zasługiwało na uwagę i zapisanie w annałach pamięci.

Ostatecznie, trenerzy wspólnie poinformowali się wzajemnie odnośnie do tego, co należy udoskonalić w sylwetkach sportowych poszczególnych zawodników, powiedzieli sobie „do widzenia!” i rozeszli, każdy w daną stronę świata.

Brakowało jeszcze tylko typowo francuskiego cmoknięcia w policzki, aby czara wzajemnej słodyczy w kontaktach między poszczególnymi szkołami szkoleniowymi się przelała i zatopiła cały świat.

Sad, but true.

Edith ocknęła się z zamyślenia dopiero w chwili, gdy ktoś uchylił przed nią szklane drzwi do baru. Mało brakowało, a z wdziękiem przedzwoniłaby w nie głową.

- O czym pani myśli tak intensywnie, Edith? – usłyszała raptownie za sobą na poły kpiarskie pytanie.

Podniosła wzrok.

Louis, bo to on właśnie po raz kolejny wyskoczył jak diabeł z pudełka, uśmiechał się do niej z niemałym pobłażaniem.

Pff.

Pani Reżyser poczuła się momentalnie wpieprzona po same zęby.

- Witaj, Louis – wysyczała, mrużąc nieprzyjaźnie oczy i wydymając odrobinę wargi. Parsknęła cicho. – Co u Pana złego?

Ten wybuchnął dobrodusznym rechotem, jakby właśnie usłyszał nieznany jeszcze dowcip, a nie nieprzyjemną odzywkę, której znaczenie komunikowało wszem i wobec:  „Jeżeli nie odejdziesz W TEJ CHWILI, zaraz zasadzę ci takiego kopa, że wylądujesz dupskiem w kraterze na Marsie”.

Francuzik otworzył przed nią drzwi szarmanckim gestem rodem z lat 20. ubiegłego wieku.

- Niestety, nic. O, widzę, że coś się pani stało w rękę – zauważył przytomnie, a później znowu zajaśniał wyszczerzeniem zębiszczów. Edith przypomniało to szybkie przewrócenie kartki w książce – jedna sekunda i już było się na następnej stronie, gdzie akcja dopiero się zaczynała.

- Nieważne – oświadczyła lakonicznie, rzucając szybko okiem na swój opatrunek, własnoręcznie zmieniony dzisiejszego ranka w nowym mieszkaniu. Weszła z gracją do środka „Glonojada”, a później podeszła do kasy, przybierając na twarz najbardziej dystyngowaną minę, na jaką tylko było ją stać.

Miała nadzieję, że Louis pójdzie sobie przecz, ale on trwał przy jej boku z uporem psa przewodnika albo pijawki, wessanej w jątrzącą się ranę.

Ta pijawka chyba była odpowiedniejsza.

- Poproszę zapiekankę warzywną – oświadczyła Artystka kornym głosem okraszonym uśmiechem, gdy przy blacie zmaterializowała się ryża kelnerka. – I sok marchewkowy.

- Dla mnie to samo – wrył się w kwestię Pani Reżyser Louis, wyciągając z kieszeni płaszcza portfel. Edith już zamierzała mu dać w miarę delikatnie do zrozumienia, że prędzej piekło zamarznie niż ona pozwoli, żeby on postawił jej lunch, ale Francuz uprzedził ją, mówiąc:

- Proszę, panno van der Terneuzen. Obiad z panią to dla mnie prawdziwa przyjemność.

O, z pewnością.

Dziewczyna zacisnęła usta.

- Czyli.. policzyć razem? – spytała zdezorientowana dziewoja przy kasie, robiąc zbolałą minę, gdy „Tak” Francuzika zmieszało się z „Nie” Edith.

Kamerzystka zgrzytnęła zębami na tak jawny upór nadętego Louisa, zatwardziałego w swym durnym postanowieniu, na co on zareagował jeszcze większym zadowoleniem.

- Policzyć razem – obwieścił stanowczym tonem, a później zatopił spojrzenie w kelnerce, która pod jego sondującym wzrokiem zarumieniła się jak XVI-wieczna dziewica i zachichotała, myląc się w nabijaniu rachunku na kasę fiskalną.

Edith nie mogła już na to patrzeć. Odwróciła się ze złością, po czym przeszła do usytuowanego najbardziej na uboczu stolika. Tam usiadła na wygodnym krześle twarzą do centrum sali, założyła nogę na nogę i zaczęła bębnić palcami prawej dłoni po blacie. Gorączkowo myślała nad tym, czego irytujący Louis może od niej chcieć, i jak to możliwe, że tak doskonale udaje mu się udawać głupiego w związku z wczorajszą napaścią Christine.

Najwyraźniej Cholernik miał prawdziwy talent do udawania, że nic się nie stało i zamiatania ważnych sytuacji (a do takich chyba należała choćby pełna uroku scenka rodzajowa z „Elektromontażu”) pod dywan rzeczywistości. Ciekawe tylko, jak długo jeszcze zamierza jechać na tym koniku do upragnionego celu, jakim bez wątpienia jest nie tyle anihilacja Czapka, ile anihilacja Czapka i przy okazji również samej Edith, która wadzi jego siostruni niczym drzazga.

Panna z Kamerą wyciągnęła z plastikowego stojaka cienką serwetkę i zrobiła z niej łódkę, a z drugiej łabędzia. Na takich kreatywnych czynnościach rękodzielniczych zastał ją Francuzik, gdy wreszcie dotarł do stolika z tacą z żarciem w dłoniach oraz przyklejonym uśmiechem rekina. Postawił przed Edith talerz z zapiekanką, sztućce i szklankę z sokiem, po czym usiadł naprzeciwko. Z zapałem zabrał się do jedzenia, jakby nigdy wcześniej nie miał niczego w ustach. Pani Reżyser rzuciła mu groźne spojrzenie znad fantazyjnie podanej strawy, na widok którego Louis zatrzymał widelec z kawałkiem makaronu z marchewką w połowie drogi do paszczy. Spojrzał na swoją sąsiadkę badawczo, pytając: „Coś nie tak?”, po czym pochłonął warzywo jak orka plankton.

– Och, niech mi pani wybaczy! – wykrzyknął wraz i zrobił zbolałą minę. Ściągnął zębami pastę z widelca, a później połknął ją tak szybko, że chyba nawet tego nie poczuł.  – Smacznego! – sapnął następnie dobrodusznie, wracając do jedzenia.

Edith poczuła się doprowadzona do ostateczności. Kopnęła Francuzika pod stołem w łydkę, aż ten podskoczył z okrzykiem pełnym niespodziewanego bólu, o mało nie wtranżalając się przy siadzie twarzą w już napoczętą zapiekankę, a później rozwinęła swoją napaść także werbalnie:

- Louis, nie jesteśmy przyjaciółmi. A pan właśnie tak się zachowuje. Dlaczego chce pan zjeść ze mną obiad? Nie gardzi pan moim towarzystwem po tym, jak ostatnio wystawiłam pana do wiatru? Zadziwiające! – sarknęła, mrużąc nieprzyjaźnie swoje zielone oczy.

- Jest pani taka piękna, kiedy się złości, Edith! – palnął Cholernik, zatapiając sztućce w zapiekance.

Nożeż kurważeż.

Reżyserka zamierzała wbić mu w ego kolejny kawałek szkła, ale Louis okazał się szybszy.

- Dziwne, że użyła pani słowa „przyjaciele”. Bo ja właśnie chciałem .. nazwijmy to..zacieśnić z panią więzy – wyjaśnił prostolinijnie, po czym uśmiechnął się grymasem, który w jego mniemaniu pewnie rozpalał damskie zmysły do czerwoności (hłe, hłe).

He?

- Zacieśnić? – wykrztusiła Panna, mnąc w prawej dłoni papierową łódeczkę po uprzednim dźwięcznym szurnięciu nożem na talerz. – Louis.. Pan żartuje?

Gdyby mogła, walnęłaby go szklanką z sokiem.

Ale szkoda soku.

Zaraz, nie, wcale nie szkoda. I tak nie ona za niego zapłaciła.

Tylko ten Cholernik!!

- Chce pan KUPIĆ moją PRZYJAŹŃ za cenę jakiejś przypalonej zapiekanki? Co mi pan do tego dorzuci, NAPOLEONKĘ? – prychnęła ironią na kilometr.

Francuz wydawał się jednak absolutnie nie zbity z tropu. Pewnie przewidział reakcję Pani Reżyser w swoich dalekosiężnych planach.

Taaa.

- Nie zamierzam się wkupywać – oburzył się staromodnie z grzecznością angielskiego lorda. – Już raz próbowałem i teraz nie zamierzam popełniać tego samego błędu. Słusznie założyłem, że też zaprowadziłby mnie donikąd  – uśmiechnął się z tajoną inteligencją. – Eeedith…. Nie odbieraj mnie tylko w jednej barwie. Przecież.. – sięgnął po chusteczkowego łabędzia i ustawił go na swojej zapiekance, moszcząc go tam niby na tronie. - .. każdy z nas jest tak naprawdę wielowymiarowy. Nie można nikogo sklasyfikować jednoznacznie.

- Hola, wolnego. Ja też miałam filozofię w szkole – odpowiedziała na to van der Terneuzen, nieco wytrącona z równowagi owym dziwnym, intelektualno-światopoglądowym wtrętem na temat ludzkości. – Lepiej niech mi pan nie próbuje prać mózgu, Louis. Na jakie wyżyny retoryki by się pan nie wznosił i jakich mamiących jak neon słów by pan nie używał, ja i tak nie ZAPRZYJAŹNIĘ SIĘ z panem. Ani nie ZACIEŚNIĘ naszych RELACJI. Po co? Pana siostra przecież chce mi wepchnąć do gardła worek z piaskiem, żebym się udławiła. Powinien jej pan pomóc – wytknęła mu straceńczo, na nowo podejmując się zamiaru skonsumowania choć kawałka z zamówionego jarskiego dania. Zjadła całkiem spory kawałek z miną charakterystyczną dla ludzi cierpiących na krańcowe samozadowolenie, zanim Francuzik, Wbity w Miejsce Jak Pal Azji, znalazł w swym umyśle wystarczająco obrazowe słowa, by wyrazić swój stosunek do wspomnianego przez swoją rozmówczynię planu Christine.

- Musi pani zrozumieć dwie rzeczy, Edith – zaczął z miną profesora doktora habilitowanego, wyjaśniającego studentowi wyjątkowo problematyczną kwestię podczas indywidualnego spotkania. – Po pierwsze.. – spojrzał na dziewczynę z uwagą, na co ta odpowiedziała uśmiechem kota z Cheshire, z kawałkami zapiekanki między zębami. Niestety, Louis nie wydawał się być wyprowadzonym z równowagi. A szkoda. - .. Christine jest chora. Cierpi na zaburzenia psychiczne naprawdę oryginalnego rodzaju. Ma technofobię, boi się komputera, ale jednocześnie, podczas napadowych stanów dobrego humoru, zajmuje się głównie origami. Rozumie pani, co chcę przez to powiedzieć? – Francuzik przesunął papierowego łabędzia na skraj potrawy, a później precyzyjnym ruchem, za pomocą sztućców, poćwiartował go na poszarpane kawałki.

Wzmocnienie przekazu czy niestabilność emocjonalna?

A może jedno i drugie?

Edith przerwała jedzenie. Zmrużyła oczy, sięgając po szklankę z sokiem. Ta rozmowa zaczynała się robić coraz ciekawsza.

- Christine jest bardzo rozchwiana wewnętrznie. Nie potrafi się kontrolować. W związku z powyższym, nie odpowiada za swoje czyny. Należy się jej rozgrzeszenie.

- Uważa pan, że społeczeństwo udzieli go jej od tak? – sarknęła Pani Reżyser, o mało nie wypluwając marchewkowego nektaru na obrus. – Ja na pewno nie. Zaatakowała mnie najpierw przy pomocy noża, a później chciała posłać mnie na spotkanie z Szefem poprzez postrzał. Nawet, gdyby poszła do Canossy milion razy, nie uzyska u mnie przebaczenia – zakończyła celnie bulgotem w sok.

Cholernik jednak żył swoim życiem. Zamiast jakoś ustosunkować się do stwierdzenia Artystki, kontynuował, niczym niezrażony:

- Oczywiście, jest to kwestia dyskusyjna. Mam tego pełną świadomość. Niestety, nie jestem w stanie opiekować się Christine. Jak pani wie, albo nie, aktualnie przebywa ona w renomowanym szpitalu psychiatrycznym w Jenbach, gdzie powoli, aczkolwiek mozolnie, dochodzi do siebie po niewątpliwym szoku, jakiego doznała po targnięciu się na pani żywot – uśmiechnął się przepraszająco. – Poza tym… Chris nie jest moją siostrą.

Edith udała, że ta informacja wcale ją nie obeszła, choć wręcz czuła zdziwienie, malujące się na jej twarzy. Mocniej ścisnęła dłonie na szklance, aż ta o mało nie pękła w drobnicę, rosząc małymi drobinami blat stołu jak krystaliczny deszcz Niedowierzania.

- Jasne – wydusiła z siebie wreszcie po chwili brzęczącej ciszy, przerywanej tylko nieznacznie przez zduszone szepty kochanków, dochodzące z sąsiedniego stolika pod oknem. Asystentka Potwora położyła z brzękiem szkło obok swego talerza. Skontrolowała Louisa pobieżnym, powłóczystym spojrzeniem. – Niby dlaczego miałby pan kłamać? – zastanowiła się na głos, mnąc w dłoniach serwetkę, w którą zawinięte były sztućce w momencie podania.

„Niby dlatego”, odpowiedziała sobie w myślach. Wbiła we Francuzika wzrok nieustraszonej eksploratorki syberyjskiej tajgi. Niech nie myśli sobie czasem, że ona da mu tak po prostu się wykręcić najpodlejszym sianem. Nie, nie, nie.

Francuz rozłożył na boki ręce w geście krańcowej niewiedzy.

- Żeby było łatwiej – przyznał z rozbrajającą szczerością, puszczając do Pani Reżyser perskie oko i okraszając tę czynność sypkim jak puder śmiechem zadowolonego dziecka. – Pani, Edith, mogę jednak wyjawić ziarno prawdy. W końcu… - przeciągnął językiem po wargach. – Mamy przecież tak naprawdę WIELE wspólnego, nieprawdaż?

I znowu śmiech.

- Dużo o pani wiem – wyznał znowu Louis, celując w dziewczynę palcem. – Więcej, niż się domyślasz.

Tego już było dla van der Terneuzen za wiele. Chwyciła szklankę z sokiem i chlusnęła zawartością prosto w twarz Cholernika. Ten zaklął brzydko, odbijając się od krzesła jak piłeczka ping-pongowa od paletki. Zaczął wycierać sobie paszczę energicznymi ruchami, kiedy Pani Reżyser, niezrażona zaciekawieniem, jakie powszechnie wzbudziło w innych gościach „Glonojada” jej zdecydowane działanie, podeszła do niego i chwyciła go za rękaw.

- Nie próbuj ze mną pogrywać – warknęła do Francuzika ostrzegwaczo.

- Ty szmato. Teraz już naprawdę tego pożałujesz. Prędzej czy później! – krzyknął do niej Louis. Kilka kropel jego śliny obryzgało jej twarz, więc Edith z pełną konsternacji miną szlachcianki odwróciła głowę w lewo.

Skrzyżowała spojrzenia z Andreasem.

- Edith? – zapytał ów dziwnym głosem. Podszedł o krok bliżej, po czym zatrzymał się, niezdecydowany. Zlustrował marchewkowego Francuzika władczym wzrokiem, na co ten odpowiedział miną zblazowanego Króla Studniówki.

Kurwa! Nie, wszystko nie tak!

- Powinniśmy wyjść – zagruchała Edith, łapiąc Koflera za rękę. Pociągnęła go w stronę wyjścia, ale równie dobrze mogła wysadzić obok niego kilogram trotylu. Andreas ani drgnął.

- Nazywasz moją dziewczynę „dziwką”? – warknął do Louisa, co Kamerzystkę dobiło ostatecznie.

- To nie jest odpowiednia chwila na walkę o mój honor, kotku – zaszemrała, znowu pociągając Austriaka za rękę.

Ruszże się, do ciężkiej cholery!!

- Bo to prawda! – krzyknął rozsierdzony Francuz, strącając gwałtownym ruchem na podłogę talerz z zapiekanką i strzępami łabędzia. Naczynie rozbiło się na porcelanowe odłamy, mieszając z jedzeniem, papierem i drobinkami kurzu. – Lepiej niech święta Edith opowie ci, kto ją rżnął przed tobą. Kogo wciąż kocha, komu ślubowała miłość do grobowej deski w Amsterdamie. Z kim się wciąż kontaktuje. Mathias. Prawda, proszę pani? Tak on się nazywa? – Louis, gdyby mógł, wypaliłby pani Reżyser dziurę w głowie siłą swej buchającej nienawiści. – Wierność nie jest twoją mocną stroną, bo po co? Zdradzanie przecież jest fajne! Zawsze to jakaś atrakcja, kiedy Austriak wypruwa z siebie żyły na treningach. Szybki numerek z Holendrem, a później z..

Nie skończył.

Andreas powalił go na płytki jednym celnym ruchem pięści, po czym poprawił kopniakiem w nogi. Francuz wrzasnął, przetaczając się w prawą stronę i osłaniając krzesłem. Dzięki Bogu, nie walnął głową o kant najbliższego stolika. Chybił o milimetry.

- Spokój! – pisnęła przerażona kelnerka, trzęsąc się jak osika. – Bo zawołam ochronę!

- Nie trzeba! – żachnął się Kofler. Wypadł z kawiarni jak burza, a Asystentka, niewiele myśląc, wybiegła za nim.

Chciała z nim porozmawiać. Musiała! Musiała mu wszystko wyjaśnić. Teraz, zaraz, natychmiast!

Jednak nie zdążyła, bo Andreas szybko wskoczył do swojego subaru, zaparkowanego przed „Glonojadem”, i odjechał z piskiem opon. 


*** Edith wróciła do OESV krokiem znamionującym krańcowe przybicie psychiczne. Nawet nie chciało jej się myśleć o tym, czego zaledwie kilka chwil temu była świadkiem. Czuła się tak, jakby ktoś wymierzył jej siarczysty policzek w najbardziej twardej bokserskiej rękawicy, jaką tylko widział świat.

Myślała nad tym, jak się pozbierać. Mimo najszczerszych chęci, nie szło jej zbyt dobrze. Zewsząd bombardowały ją przyjazne, miłe uśmiechy ludzi, którzy nie mieli pojęcia, że gdzieś tam, za rogiem, niejaki Louis zmiótł jej szczęście z takim wyrachowaniem, jakby zbierał złom z publicznego wysypiska śmieci.

Pani Reżyser nie widziała w tym swojej winy. Może jedynie taką, że wcześniej nie zamordowała Francuzika z zimną krwią.

Albo nie wydłubała mu oczu papierowym łabędziem.

…Okej, jednak widziała swoją winę. Powiedzmy sobie prawdę, jakże brutalną: Nie potrafiła się obronić, bo jest na to zbyt głupia i ma zbyt powolny refleks.

Nie uważała, żeby temat Mathiasa miał być kiedykolwiek poruszany. Uważała go, przynajmniej do teraz, za element zamknięty, zaryglowany trzema mosiężnymi kłódkami i zakopany trzysta metrów pod ziemią w wielkiej skrzyni, by tam rozkładać się w swoim własnym odorze, starych czasach, wspomnieniach..

Znowu miała przechodzić przez ten sam ból, próbując wytłumaczyć postronnej osobie, jak się czuła, kiedy…

Potrąciła kogoś, zauważając to dopiero wtedy, gdy o mało nie wylądowała twarzą na poręczy schodów.

Podniosła nieprzytomny wzrok, wracając opornie do rzeczywistości.

O, Czapek.

CHOLERA!

- Co ci się stało, Edith? – zapytał Pointner, masując sobie ramię. – Może zaczniesz uważać na to, z czego żyjesz?

Zmrużył oczy, jakby zamierzał wypruć swojej asystentce flaki. Ona na to mimowolnie się wzdrygnęła.

Brr, powiało chłodem.

Potwór znowu zagaił, w znanym, oklepanym stylu, który chyba liczył już sobie tysiąc wieków:

- Wydłużyłaś sobie przerwę. Do mojego gabinetu MARSZ. Pokój 221B. Mamy dużo pracy.

- Tak, oczywiście, Obersturmbannfuerher – wymruczała Edith, pochylając głowę i z zaciekawieniem przyglądając się swoim butom. W tej chwili wolała unikać iskier sypiących się z oczu Bossa. Mogło dojść do samozapłonu.

Panna z Kamerą, osobiście, dość miała rewolucji jak na jeden dzień.

- Nie wygłupiaj się – ustawił ją Czapek. – I rusz się. Jakoś nie widzę, żebyś szła we wskazaną stronę.

MERDE!!!

Artystka posłusznie podreptała korytarzem, słysząc za sobą ciężkie tąpnięcia Pointnera. Miała wrażenie, że jest biednym, zadyszanym zającem, za którym biegnie wielki seter irlandzki.

Czuła się trochę niepewnie.

I chciało się jej spać.

Poza tym, miała problemy.

Całkiem spore.

No i do tego..

He?

Edith zamrugała powiekami, patrząc z niedowierzaniem na drewniane, promieniujące szlachetnością drzwi, które nagle zmaterializowały się przed jej oczami. Dodatkowo skonstatowała, że coś uciska jej prawe ramię dość stanowczym chwytem. Uścisk zelżał, kiedy dziewczyna ponownie zatrzepotała rzęsami, odwracając głowę w bok.

Spojrzała na ni to zaskoczonego, ni to zamienionego w jeden wielki znak zapytania Pointnera, który przytrzymał swoją asystentkę za ramię silnym ruchem o moment przed tym, zanim ta przygruchotała czaszką w zamknięte odrzwia.

Boże, co za kiepska powtórka z rozrywki.

- Uważaj, na litość boską – sapnął do Artystki trener, kiedy dziewczyna spojrzała na niego z bezdenną dezorientacją. Otworzył drzwi, puszczając Pannę przodem. – Nie wiem, co ci się stało, ale postaraj się wziąć w garść.

Bla, bla, bla, a także bla.

- Może weźmy się do pracy – zaproponowała bez entuzjazmu, siadając na krześle. – Ale najpierw.. – dodała szybko, tłumiąc ziewanie. – Czy mogę prosić o filiżankę mocnej kawy? 


*** Dwie godziny i cztery filiżanki kawy później Potwór z radością zatarł ręce w ogólnoludzkim geście zwycięstwa.

- Doskonale, wreszcie skończyliśmy! – obwieścił wesoło, rzucając Edith szybkie spojrzenia. Ta tylko słabo wykrzywiła usta. Nie miała siły na sklecenie nawet najlichszej słownej odpowiedzi.

Była zmęczona, znudzona i dalej miała problemy.

Pointner zaczął coś wyłuszczać podnieconym tonem, ale Pani Reżyser postanowiła sobie darować wgłębianie się w tę przemowę.

Po raz enty w ciągu zapisywania planu treningów, nanoszenia poprawek na niezliczone dokumenty dotyczące austriackich uczestników Pucharu Świata (dziwne było zwłaszcza poprawianie papierów Koflera, od których odrzucało ją jak ludzi od Agent Orange), skoczyła w plany swoich scenariuszy na przeprowadzenie Poważnej i Wyjaśniającej Rozmowy z Andreasem. Najnowsza wersja zakładała, że van der Terneuzen wykaże niespotykaną wprost pewność siebie, zacznie się tłumaczyć spokojnym, rzeczowym tonem, a w kluczowym momencie owej dramatycznej sceny uderzy w bęben płaczu. Później mogła skupić się na słuchaniu Koflera. Albo może ina..

- EDITH!!!

Asystentka, zanim zdążyła się do końca zorientować, co robi, szarpnęła ciałem w tył w obronno-drapakowym spięciu mięśni, spadając z krzesła na podłogę. Zleciała z dźwięcznym „Au!”, klapiąc jak sterta ciuchów. Po chwili wstała, masując sobie dyskretnie tyłek, bo to właśnie ta część jej ciała najbardziej ucierpiała w zetknięciu z powierzchnią płaską, po czym usiadła z obrażoną miną na poprzednim miejscu.

Nie miała siły na sklecenie jakiejkolwiek świadomej myśli, mimo to postanowiła zmusić się do choć śladowej reakcji słownej na taki niemiły wyskok durnego Czapka.

- Nie musiał pan krzyczeć – wytknęła Pointnerowi, pocierając sobie nadgarstek. Spojrzała na faceta z wyrzutem.

- Więc się skup, na litość boską – odparował złowieszczo. – Pewnie nawet nie jesteś w stanie powtórzyć tego, co przed chwilą powiedziałem, prawda? – dorzucił ze złością.

Cisza.

Potwór westchnął rozdzierająco, przejeżdżając dłonią po twarzy. Nabrał głęboko powietrza w płuca.

- Posłuchaj, moja droga – zaczął uroczyście, próbując nawet się uśmiechnąć, co momentalnie wywołało w Edith kolejną szybką chęć ucieczki. – Mówiłem o tym, że wkrótce otrzymasz powołanie do sztabu jako jego oficjalna jednostka składowa. To właściwie tylko formalność. Jako moja asystentka już teraz zarezerwuj sobie terminy od listopada do marca, czeka cię narciarskie tournee po świecie razem ze mną i resztą kadry o..  O, Boże, co znowu?

Kamerzystka zorientowała się, że już nie rozciera sobie ręki, zamiast tego dorobiła się z szoku zaawansowanego wytrzeszczu i uchylonych ust oraz płytkiego bezdechu. Prędko skorygowała znamiona zdziwienia. Zamrugała kilkakrotnie powiekami, mówiąc:

- Hmm… Nie wiem za bardzo, co powiedzieć – rzuciła Potworowi wzrok mówiący „Ale mnie pan zaskoczył, niech to licho! Normalnie rzucił Pan bombę!” – Chyba „dziękuję” będzie odpowiednią formą na wyrażenie mojego zaszo..yy.. wdzięczności. – zakończyła niemrawo. – Więc: „dziękuję”.

Uśmiechnęła się omdlewająco, na co Alexander wybuchnął rechotem całego zbiorowiska żab.

- Nie ma za co. Uważam, że takie wyróżnienie ci się należy. Nie, nie spadaj znowu z krzesła!

Ponownie się roześmiał. Edith wykrzesała z siebie cienki śmieszek francuskiej przyzwoitki.

Bardzo, kurwa, śmieszne. Aaaaaa..!

Dziewczyna ziewnęła dyskretnie w rękaw golfu, jednak Czapek to zauważył. Spojrzał na zegarek stojący na biurku.

- Faktycznie, zrobiło się późnawo – powstał energicznie, za co Edith poczuła do niego coś na kształt jawnego podziwu, i w kilku ruchach pozbierał rozwalone na blacie teczki i papierologię w jedną całość, a później umieścił je w szafie.

Zdążył zrobić to wszystko, zanim Pani Reżyser ostatecznie podjęła decyzję o tym, że chyba ona też mogłaby już się dźwignąć na równe nogi.

Podniosła się i niemal natychmiast zachwiała, robiąc krok w przód.

Co się z nią działo, Matko Boska?

Artystka wyprostowała się z gracją, ale nie udało się jej ukryć wcześniejszego potknięcia nawet poprzez promienny uśmiech. W oczach Pointnera wyczytała nieme pytanie, które przed chwilą samo narodziło się w jej mózgownicy.

- Odwiozę cię do domu. – rzucił Potwór, otwierając przed Edith drzwi. – W takim stanie jesteś zdolna władować się z pełną świadomością pod pierwszy lepszy samochód. Nie chcę cię mieć na sumieniu bez względu na to, jak czasem działasz mi na nerwy.

*** Dopiero siedząc wygodnie w aucie Bossa, Pani Reżyser odważyła się wyjawić swemu szefowi fakt, że ona do domu się teraz nie wybiera, wcale a wcale.

Pomijając fakt swojej porannej wyprowadzki, musiała przecież jeszcze nawiedzić Koflera.

Im szybciej tym, kurna, lepiej.

- Więc dokąd mam cię zawieźć? – zapytał wobec sprzeciwu Edith Potwór. – Dziś wieczorem będę robił za twojego szofera, niech będzie – przewrócił teatralnie oczami. Van der Terneuzen uśmiechnęła się leniwie.

Jak by to powiedzieć, żeby nie narazić się na kolejne wyśmianie i oszczędzić sobie nerwów? A może w ogóle wysiąść z tego krążownika szos i pokicać na autobus podmiejski?

Ach, Boże. Raz kozie śmieć. To znaczy, śmierć. 

- Hmm, tak właściwie to.. Chciałam jechać..Właściwie to chciałam jechać..Chciałam.. jechać… Chciałam jechać.. – zaplątała się Kamerzystka beznadziejnie.

Ale wstyd.

- Do Andreasa? – walnął Czapek.

Edith zamilkła na kilka kolorowych sekund.  

- Aż tak to widać? – spytała wreszcie zbolałym głosem.

Boże, była taka żałosna!

I głupia, i niemrawa.

Nie poznawała samej siebie. Co ten Kofler z nią zrobił?

Pointner tymczasem wycofał z parkingu, wjechał na drogę podporządkowaną, dojechał do rozwidlenia, włączając w jakiejś nanosekundzie kierunkowskaz, i dopiero wtedy zdecydował się na wyartykułowanie odpowiedzi:

- Powiedzmy, że potrzebowałem chwili, żeby się domyślić. Ale twój dół psychiczny tak rzuca się w oczy.. Poza tym niecodziennie masz odruch wymiotny na widok zdjęcia Andreasa w dokumentach.

Jakie to miłe.

- Raczej odruch odrzucenia zdjęcia jak najdalej od siebie – doprecyzowała Reżyserka somnambulicznie wbrew sobie.

Czapek wreszcie skierował auto na główną drogę. Po chwili już śmigali wylotówką z Innsbrucka, kierując się na wschód.

Hmm.. Znowu ten stary jak świat dylemat: powiedzieć czy nie powiedzieć o napadzie Francuza?

To już zaczynało zakrawać na jakąś śmieszną tradycję, na niebiosa.

- Panie trenerze? – zagaiła Edith, przerywając ciszę, która już od kilku minut kroiła atmosferę we wnętrzu wozu jak nóż tort orzechowo-śmietankowy.

- Słucham?

- Dzisiaj, w barze wegetariańskim, dołapał mnie Louis – wyznała z bólem w głosie Pani Reżyser.

To odkrycie kart spowodowało, że twarz Potwora na moment wyglądała, jakby zasnuła ją gwiezdna mgła. Oderwał na sekundę oczy od drogi i rzucił swojej asystentce w pracy (i tajemnicy) szybkie, zgoła kontrolne, spojrzenie.

- Znowu? I czego chciał? Tego samego, co ostatnio? – spytał z westchnieniem, zaciskając mocniej dłonie na kierownicy.

Szkoda tylko, że nie zwalniał, na co Edith postanowiła zareagować.

- Niechże pan zwolni, zaraz wylecimy z drogi – upomniała Bossa głosem surowej matrony. Wzruszyła ramionami. – Chciał się zaprzyjaźnić. Czuje pan ironię? Jego siostra.. To znaczy.. Christine chyba nie jest jego siostrą, ale..

- CO?! – Pointner zjechał gwałtownie na pas ratunkowy, haratając skrzynię biegów tak, jakby zadziałał na nią przeciążeniem 1000 G. Zatrzymał biednego citroena, włączając światła awaryjne. Spod maski samochodu zaczęły wydobywać się kłęby pary.

- Kurwa – zaklął nieelegancko Czapek.

- Gdzie? – zainteresowała się błyskawicznie Edith z uśmiechem rozkosznego berbecia. Rzuciła wejrzeniem w pobocze niczym ogryzkiem jabłka do kosza na śmieci. – Coś się panu pomyliło, ja żadnej nie widzę. Widzę tylko dym… Siwy dym. Jakby coś ostro się jarało. O, super, spłoniemy żywcem!

Czapek tylko spojrzał na Artystkę bez słowa, po czym wyskoczył z samochodu. Reżyserce niezbyt uśmiechało się wystawianie samej siebie na żer mrozu i chłodu, ale wolała asystować Pointnerowi w naprawie citroenka niż obawiać się, że jeszcze chwila, a landara wybuchnie, pochłaniając ją żywcem.

Ktoś tutaj chyba nigdy nie słyszał, że nie należy kupować francuskich samochodów, gdyż mogą okazać się francuskie również w innym sensie.

Najwyraźniej szanowni sponsorzy też mają trenera dosyć i postanowili wysadzić go w mało fenomenalny sposób.

Echh.

Edith, rada-nierada, wylazła z auta, podchodząc bliżej przodu. Potwór mocował się z maską i pokrywą czegoś, co niemiłosiernie wytwarzało coraz to nowe kłęby podejrzanie szarej, gęstej pary, a Pani Reżyser stała u jego boku i, w odpowiedzi na ostre: „Zamiast tworzyć głupie uwagi, lepiej powiedz, czego chciał od ciebie Louis”,  referowała selekcjonerowi pokrótce wydarzenia z „Glonojada”, starannie omijając moment z Andreasem i Mathiasem. Przerwała dwa razy: raz, gdy Czapek wysłał ją do bagażnika po torbę z narzędziami, i drugi, gdy musiała przytrzymać jakąś wielką, grubą i złożoną z plastikowych cylindrów rurę o bliżej nieznanym przeznaczeniu.

- Przez całe życie myślałem, że Christine to siostra Louisa – sapnął Alexander, majstrując przy bryle za pomocą śrubokrętu. Ręce miał uwalane smarem jak najwytrawniejszy mechanik samochodowy. 

- To długo musi ich pan znać – splunęła jadem Edith, podając trenerowi kawałek wytartego materiału, żeby ten choć minimalnie oczyścił sobie dłonie. Selekcjoner westchnął, patrząc na nią z byka.

- Dobrze wiesz, o co mi chodzi – warknął. Później westchnął i znowu wrócił do samochodowej dłubaniny, podejmując wątek:

- Louis zawsze mówił o Christine „moja siostrzyczka” albo coś w tym guście, sądziłem więc, że są spokrewnieni.

- Mogą być –przyznała Edith, przestępując z nogi na nogę. Było cholernie zimno. – Powiedziałby mi to, gdyby rozmowa nie zeszła nagle na inny temat. Ale musi pan przyznać, że jego garnięcie się do mojego towarzystwa jest podejrzane.

- Przyznaję – wysilił się Potwór, dokręcając jakiś cylinder na czoło bryły. Otarł pot z czoła, ponownie wzdychając. – I nie wiem, co on kombinuje, ale to dobrze, że mi o tym powiedziałaś – wyprostował się. – Dzięki.

Edith wzruszyła ramionami.

- Nie ma sprawy.

Nagle na wolną przestrzeń przed citroenem zajechała ciemna renówka. Wyskoczył z niej podstarzały facet w typie urzędnika państwowego, po czym podbiegł do Czapka.

- W czym problem? – rzucił szybko, nawet nie siląc się na zdawkowe powitania.

- Z chłodnicą – odbił piłeczkę Pointner.

Facet mruknął „Yhmm”, odwrócił się i podszedł do bagażnika swojego auta.

Reżyserce opadły ręce. Znowu.

- Panie Alexandrze? – szturchnęła trenera. – Może … ja sobie pójdę? Stąd to Thaur jest na pewno niedaleko..

- Ani mi się waż – zawarczał raptownie z powrotem rozsierdzony on. – Nie znasz dobrze drogi, zgubisz się.

- Ale panu naprawa samochodu zajmie jeszcze milion lat! – broniła się nieudolnie Artystka, podczas gdy Urzędnik Państwowy powrócił ze swoim arsenałem typowo mechanikarskich akcesoriów. – A mnie się spieszy. Proooszę.

- Nie – uciął Pointner bezapelacyjnie. Jawnie uznał sprawę za zakończoną, bo wdał się w dyskusję z właścicielem renault, żywo gestykulując i używając dziwnych słów, jak „przewód paliwowy” czy „ pasek rozrządu”, na co Edith poczuła się kurewsko urażona.

Energicznym, sprężystym krokiem podeszła do citroena, wytaskała z wnętrza swoją torebkę, po czym pomachała Pointnerowi i ruszyła przed siebie pasem ratunkowym, szukając zejścia na przejście dla pieszych.

Nie minęło kilkanaście sekund, kiedy usłyszała za sobą przeraźliwy ryk:

- EDIIIIIIIIIIIIIIIITH!

Zatrzymała się i odwróciła, szczelniej opatulając się płaszczem.

Czapek stał jakieś sto metrów dalej, wyglądając tak, jakby szykował się do skoku albo pościgu policyjnego. Pani Reżyser wydało się, że trener sapie ze zdenerwowania.

Cóż..

- WRACAJ TUTAJ! – ryknął Potwór niczym trąba jerychońska. – ANI KROKU DALEJ!

- Ale dlaczego? – odkrzyczała piskliwie Edith. – Może być pan spokojny, nie zgubię się..

- ZRÓB JESZCZE CENTYMETR W PRZÓD, A JUTRO RANO WRĘCZĘ CI ZWOLNIENIE DYSCYPLINARNE!

- To cios poniżej pasa! – wrzasnęła, ostatecznie rozedrgana atomami złości. Zawahała się przez kilka chwil, patrząc z zazdrością na śmigające autostradą samochody, po czym zacisnęła zęby i ruszyła w stronę Pointnera, robiąc minę rozkapryszonego dziecka. Mijając Czapka, rzuciła z gniewem:

- Mam nadzieję, że jest pan z siebie zadowolony!

Ten złapał ją za rękę.

- Nie wiesz, co czynisz, puchu marny. Te okolice są o takiej porze i przy takiej pogodzie niebezpieczne. Zaufaj mi – wycedził Potwór.

- Że co? W ciemnościach czają się mary rodem z najgorszych koszmarów? Zjawy? Jeźdźcy bez głowy? – parsknęła Asystentka. – Niech pan nie przesadza! Umiem o siebie zadbać. Mam pistolet – dodała już ciszej.

Niestety, nie przekonała tym Alexandra, który podsumował swoje odczucia słowami:

- Widząc, jak dzisiaj chodzisz, szczerze wątpię, czy potrafiłabyś się obronić. A co do pistoletu… - zaśmiał się cicho. – Dziś refleks nie jest chyba twoją mocną stroną. Prędzej władowałabyś sobie kulkę w stopę niż w czyjeś czoło. Masz – podał jej pamiętnego Samsunga. – Zadzwoń do swojego Romea. Niech się tutaj po ciebie pofatyguje!

- Ani mi się śni! – pisnęła maksymalnie wkurzona Edith. Wyrwała się Czapkowi i pobiegła w stronę, z której niedawno wróciła, ignorując nerwowe nawoływania Pointnera. 

_________________
Cześć wszystkim! ;)

Oto kolejna część naszej trzymającej w napięciu historii o Austrii, Austriakach, Polkach, Polko-Holenderkach or so. Mam nadzieję, że zawijas fabularny w postaci niecnych intryg Louisa nie wydaje się Wam, drodzy Czytelnicy, nadmiernie rozbuchany - pozostaje mi tylko uprzedzić Was, że Francuz jeszcze namiesza w życiu naszych bohaterów (i to nie raz), więc chyba lepiej będzie, jeśli nauczycie się go choć minimalnie tolerować. Jakkolwiek koleś przesiąknięty jest niecnotą na wskroś, to jednak pewnego uroku nie sposób mu odmówić :
Uroku nie sposób odmówić również Andreasowi, prawda? Nawet w najbardziej absurdalnym postępowaniu skoczek zachowuje to ujmujące "coś". Ach! 

Jak zwykle, czekam na Wasze opinie :)

serdeczne pozdrowienia,