czwartek, 2 kwietnia 2015

Edith (25): Bis ad eundem lapidem offendere.


***
Tego było już za wiele.
Zbyt wiele rzeczy miało miejsce, zbyt doniosła była skala ich znaczeń, zbyt bolesne okazały się ich zmasowane, skupione wokół jednego rdzenia osobowego skutki.
Jak szarańcza, zjadały wszystko, co napotkały na swojej drodze, wypluwając niejadalne resztki na nieregularnej wielkości stosy.
Należało się jakoś z nimi uporać.
Należało je przegonić albo zgnieść; udać, że nie nigdy ich nie było, albo jak najdotkliwiej uświadomić sobie ich obecność.
Co będzie lepsze?
Zgniecenie ich, oczywiście.
Edith kroczyła szybko w butach na obcasach po oblodzonym chodniku, zupełnie nie patrząc na to, gdzie stawia stopy. Szła pewnie, może zbyt nerwowo, trzymając przy ciele zarówno zdrową dłoń, jak i tę drugą, rozwaloną szklanką, teraz już owiniętą bandażem.
Pęd jej chodu podwiewał krótką, szarą spódnicę, prawie w całości zasłoniętą czarnym płaszczem, skrywającym czarny półgolf i eksponujący wściekle zielony szal dookoła szyi.
Nogi w czarnych legginsach wyglądały jak smukłe, prężne odnóża energicznego, elegancko poruszającego się pająka, rozwieszającego sieć w ogarniętych zmrokiem podejrzanych uliczkach Innsbrucka.
Reżyserka skręciła w lewo, obrzucając pochmurnym wzrokiem nagle wyodrębniony z horyzontu budynek.
Światła wieczornych latarń oświetlały mgliście zbyt dawno nierestaurowane fasady, wgryzały się świetlistymi promieniami w ułamek ponurych klatek schodowych, skrywających się za obłupanymi drzwiami. Chowały w zbawiennym półmroku jeszcze ciemniejsze niż korytarze typy, mieszkające w brudnych, zimnych mieszkaniach, opłacanych za pieniądze niewiadomego pochodzenia i jeżdżących zdezelowanymi samochodami dla niepoznaki.
Reżyserka pewnie wkroczyła w jedną ze wspomnianych klatek, szybko wskoczyła po schodach na drugie piętro, ani razu nie zatrzymując się choćby dla złapania oddechu czy wymacania w ciemności właściwej drogi, po czym stanęła przed najbliższymi jej drzwiami i zapukała zdecydowanie w ich brudnawe drewno. Olcha wypluła kilka zduszonych stuków, wpadających w ciemność i ciszę korytarza jak w bezdenną studnię, a później znowu zamieniła się tylko w zbyt często dotykane drzwi.
Asystentka nerwowo przestąpiła z nogi na nogę, kiedy poczuła, że ktoś lustruje ją dokładnie przez wizjer.
Rozmyślnie nie zapaliła światła na korytarzu, narażając się na połamanie nóg na przedpotopowych schodach.
Nie chciała być widziana, a w miejscach takich jak te każdy wszystko skrupulatnie obserwował.
- Kto tam? – dobiegł Artystkę śpiewny baryton zza obklepanej olchy.
- Swój – burknęła nieuprzejmie, przecinając drzwi mrożącym spojrzeniem. Potrząsnęła głową, strosząc włosy.
Jako zbuntowana, na wskroś zniesmaczona światem czuła się bardziej pewna siebie.
Dobiegł ją metaliczny trzask odryglowywanego zamka, a później korytarz zasiliła zduszona, przygwożdżona papierosowym dymem jasność powoli dogorywającej żarówki, zwisającej smętnie z sufitu.
- Edith! – ucieszył się brodaty mężczyzna, otworzywszy drzwi i ujrzawszy na podeście ubraną jak suchotnicza modelka Asystentkę.
Skinęła mu czachą. Włosy zalały jej twarz.
- Wejdź, proszę. No, no, no, co się stało, że do mnie przyszłaś, kochana? Czyżby z zapytaniem o swojego brata? Mylisz się, skarbie, to raczej ja powinienem ciebie spytać, co też ten Gerard odpierdala, powiedz mi?
Didi stanęła w zasyfionym korytarzu jak wryta.
- Czego chcesz ode mnie? – spytała dobitnie uściślającym tonem, mierząc znajomego spojrzeniem ciskającym nieprzyjazne gromy. Zaraz jednak się zmitygowała.
W końcu przyszła tu z misją.
- No, jak to, ty nic nie wiesz? – zdziwił się kurtuazyjnie El Brodato. Wybuchnął żabim rechotem. – Przecież Gerard uciekł z Drogenambulanzu.
Przed oczami Edith przeleciał szereg kolorowych punkcików. Swobodnie mogłaby połączyć je w jakiś egzotyczny kwiat o jeszcze bardziej orientalnej nazwie albo dowolną bryłę.
Najlepiej wielki trójkąt, którym mogłaby rozbić sobie głowę.
- Ach, tak  – skwitowała tylko. Wypuściła szybko powietrze z płuc, a następnie spytała w miarę neutralnym głosem: - Jak to się stało?
- Aaa, tego już nikt nie wie – Franzi wzruszył ramionami. – Przechodzenie przez ściany, rozumiesz, może jakaś magia, przekupstwo, zbrodnia..? Nic nie wiem, nie mam pojęcia, skarbie.
Na moment zapadła cisza, wypełniając sobą szczelnie zatęchłe powietrze nieuprzątniętego przedpokoju. W końcu przerwał ją piskliwy, kobiecy śmiech dobiegający zza zamkniętych, lakierowanych dziadowską białą farbą drzwi. Po chwili zawtórowało mu kilka innych, równie zalanych. Ktoś krzyknął: „Przestańcie, wy wariatki!”, coś upadło. Albo ktoś.
Mimo iż Asystentka w żaden sposób nie zareagowała, Brodaty poczuł się w obowiązku wyjaśnienia meandrów pokojowych gierek.
- Urządzamy małą imprezkę w kameralnym gronie. Będzie dużo wina, dużo wódki, dużo seksu, seks i seks. Wbijesz?
 - Nie, dzięki, może innym razem – bąknęła Edith, błądząc myślami za swoim bratem. - Przyszłam po dwie ćwiartki. I dwa LSD. Byleby działały.
El Brodaty byłby mniej zdziwiony, gdyby ktoś mu powiedział, że Marsjanie właśnie oddelegowali na Ziemię pakiet zmutowanych rosiczek, wyczyniających przeróżne dziwy na rolkach.
- Ho, ho, ho! – roześmiał się jak święty od prezentów dla dzieci. – A cóż się stało, że akurat dziś chcesz polecieć? Braciszek?
- Nie twoja sprawa. Po prostu zrealizuj zamówienie.
Didi wzruszyła ramionami, wchodząc za Franzim do plugawej w wystroju i upadłej w utrzymaniu kuchni.
- Swoją drogą.. Ciekawa ta twoja bajka.
Brodaty gmerał dłonią w wielkiej szufladzie.
- Nawet bardzo – parsknęła Edith, chwytając w dłoń butelkę koniaku, którą zauważyła obok akwarium. A raczej tego, co kiedyś było akwarium. – Nie wiedziałam, że hodujesz rybki.
Wskazała palcem na wielgachnego glona, przyczepionego do przedniej szyby,
- Nie hoduję. Skalary jednak nie wchrzaniają petów, a szkoda. Wszystkim żyłoby się wtedy lżej. Ogryzków też nie jedzą. Skurwiele.
Wyciągnął wreszcie cztery woreczki ze staniolu. Dwie zawierały biały proszek, a dwie niebieskie kapsułki.
- Zużytych prezerwatyw też nie jedzą.
Woreczki wylądowały na stole.
- Więc niech sobie gniją do usranego końca tego nędznego, pierdolonego świata.
- Och, jaki weltschmerz – zakpiła Kamerzystka, wyciągając z kieszeni płaszcza portfel. – Przydałaby ci się terapia motywująca…
Odliczyła sto pięćdziesiąt euro i podała Brodatemu.
- Mam nadzieję, że stawka nie wzrosła.
Franzi porwał pieniądze jak huragan lodówkę. Uśmiechnął się, okazując światu pożółkłe od nikotyny zęby.
- Nie, nie. Jasne, że nie. Ale, wracając do tematu.. Ciekawa ta twoja bajka. Andreas Kofler, no, no, no..
Złapał w ręce gazetę, leżącą na blacie. Była zwinięta w rulon i naznaczona kawą. Szybko rozwinął ją z szelestem, odnalazł właściwą stronę i podetknął Asystentce pod nos jej własne zdjęcie. Ta akurat wsuwała do płaszcza zakupione prochy. Uniosła brwi w uprzejmym ni to zdziwieniu, ni to zaciekawieniu.
- Wyszłam jak blond-wamp – pochwaliła sama siebie.
Przeczytała napis pod swoją fotą, na której uchwycono ją w momencie wychodzenia ze szpitala. Głowę miała odwróconą w lewo, a minę cokolwiek nieobecną.
„Edith van der Terneuzen-Habsburg (20) opuszcza szpital Sozialgemeinsam po wizycie u Andreasa Koflera i Luizy Stadnickiej”.
Van der Terneuzen…
Habsburg.
Pismaki już wiedzą, a więc wie już pewnie cała Austria. Dziennik był ogólnokrajowy.
Z wczoraj.
Świetnie.
Katarzyna miała dzień obsuwy. Normalka.
Nie ma się czym przejmować. Kompletnie nie ma.
A ciekawe jeszcze, kiedy media dowiedzą się o ……….. Ok., spokój.
Reżyserka oddała Franziemu gazetę z uśmiechem wyrażającym skrajne zadowolenie i świadomość przewagi.
- O twoich arystokratycznych korzeniach też nic nie wiedziałem. Kurwa, dobrze się maskowaliście, ty i twój brat. Szczęśliwy Mathias, spał z habsburżanką zanim umarł, o cholera, cholera!
- Potrafisz rozmawiać tylko o seksie?
Edith wycofywała się powoli w stronę korytarza.
Wykonała to, co miała wykonać. Teraz pora wyjść z tej nory na światło zmierzchu, udać się do domu i…
Krzyknęła cicho, gdy Franzi brutalnie chwycił ją za rękę, odwrócił twarzą do siebie, a później przygwoździł swoim wielkim cielskiem do ściany.
Za drzwiami znowu ktoś się roześmiał. Dwa razy. Znowu coś niebezpiecznie brzęknęło. Upadło i potoczyło się po podłodze, gdy Didi poczuła na swoich policzkach rozpalony, przyspieszony i śmierdzący papierosami oddech nimfomatycznego dilera-seksoholika. Jego broda łaskotała ją w twarz. Chwycił ją za rękę jeszcze mocniej, ale Asystentka była szybsza. Sprężyła się wewnętrznie, gwałtownie podrywając kolano i trafiając nim w podbrzusze Franziego. Kiedy usłyszała słaby jęk, a facet odsunął się na kilkanaście centymetrów, zginając się wpół, doprawiła mu kopniakiem w bark. El Brodato odleciał na ścianę. Przywalił plecami o oklapnięte płaty oderwanej tapety. Jedna spadła mu na głowę, łącząc się z jego wykrzywioną twarzą i splątanymi, przetłuszczonymi włosami.
- Jeszcze się policzymy, suko – wyrzęził, nagle zrezygnowany, gdy Edith skierowała się w stronę drzwi. – Powiem Onieginowi, powiem mu wszystko…
- Jak będziesz z nim rozmawiał, nie zapomnij go pozdrowić – walnęła ze złością Pani Reżyser, trzaskając olchowymi drzwiami na „do widzenia” tak mocno, że aż pokruszony kawałek tynku z sufitu obsypał jej głowę.
Pośpieszyła do domu, tym razem zapalając światło na korytarzu.
I tym razem starając się skupić wyłącznie na sobie.
Brawo, Edith. Zdrowy egoizm górą. 
**** 
 Szelest jednorazowej reklamówki wypełnił kuchnię swoim drażniącym dźwiękiem. Edith wypakowywała zdecydowanymi, krótkimi ruchami na stół swoje najnowsze zakupy – dwie strzykawki (kupione w aptece wraz z porcją witamin w ampułkach), trzy cytryny (nad wyraz żółte i lśniące w dogorywającym świetle dnia) oraz kilka jogurtów, trzy bułki i paluszki z sezamem. Odkładając na bok zakupione produkty spożywcze, wydobyła z woreczka jedną z cytryn i umieściła nieopodal strzykawki. Wolnym ruchem zatopiła w kieszeni płaszcza dłoń, wyciągając z niej dwa staniolowe, przezroczyste opakowania. Pomachała jednym z nich przed swoimi oczami, wzburzając znajdujący się wewnątrz biały proszek, po czym, przyjrzawszy się mu z podziwu godną badawczością, odrzuciła go lekko, trafiając w cytrynę.
Starała się o niczym nie myśleć. To w tej chwili było najrozsądniejsze posunięcie.
Tak się jej przynajmniej zdawało.
Zaczęła zabezpieczać mieszkanie. Zbyt wiele słyszała o dzieciakach, które w narkotycznym szale, nabuzowane LSD i Bóg wie, czym jeszcze, pochlastały się nożami do krojenia kurczaka albo powbijały sobie gwoździe w żołądek.
No i przecież oglądała „Angel Dust”.
Jakkolwiek paradoksalnie i niedorzecznie by to brzmiało, zamierzała się nagrzać z głową na karku.
Obkleiła szafki w kuchni przezroczystą taśmą izolacyjną.
Artystka poczuła się dziwnie, nie będąc obserwowaną przez śpiącego Harpuna, którego postanowiła oddać na kilkanaście najbliższych godzin do sąsiadki. Pies chyba coś wyczuwał, bo ani mu było na myśli opuszczanie znanego, wygodnego legowiska, ale Edith miała nad nim tę przewagę, że mogła go po prostu wziąć na ręce i, zamykając mu pysk dłonią, gdy próbował kąsać ją w nos, zanieść na jakiś czas do Lizy.
Co też zrobiła.
Zostawiła dziewczynie pieniądze za opiekę, tonę psiego żarcia i opatrunki, po czym wróciła do siebie, zamykając drzwi na wszystkie zamki, jakie posiadała.
Odcięła ostatni kawałek taśmy kuchennymi nożyczkami, a następnie całość umieściła na dnie kosza na brudną bieliznę w łazience.
Prawdopodobnie van der Terneuzen będzie zbyt przymulona, żeby babrać się w gmeranie w kiblu za nożyczkami, ale nigdy nic nie wiadomo. Lepiej mieć wszystko zapięte na ostatni guzik bezpieczeństwa.
Ogarnęła wzrokiem kuchnię, swoją sypialnię i fragment przedpokoju.
Jej wzrok nie wyrażał niczego poza czysto stwierdzającym wyrazem, zwykłą konstatacją uznania istniejącego stanu rzeczy. Był niespodziewanie neutralny, a przecież powinny nią targać sprzeczne emocje, powinna tłuc głową o ścianę, krzyczeć i posłać za swoją matką stado wygłodniałych chartów, a kilka greyhoundów (albo lepiej: pocisków powietrze-ziemia) wysłać Temu Tam P. w „prezencie”.
Ona tymczasem zamierza tylko wyjść z siebie w jakiś fantasmagoryczny, nieznany wymiar, pełen czegoś nieokreślonego, wyodrębnionego z nicości i buzowania trucizny w jej żyłach.
Może będzie miała szczęście i kojfnie, choć, z drugiej strony, czy to nie byłoby tchórzostwo?
Ach!
Reżyserka westchnęła, wysypując działkę na łyżkę. Niemal mechanicznie wykonała szereg czynności, które tak dobrze znała z widzenia. Podgrzała heroinę na łyżce, później wciągnęła miksturę do strzykawki, podwiązała sobie przedramię i..
Jeszcze raz się zastanowiła. Tracąc czucie w ręce patrzyła, jak bladożółty, mętny płyn przelewa się we wzburzanej pompce.
No, Edith. Tylko się nie spietraj.
Raptownie jak bumerang walnął ją głos Mathiasa.
Mathiasa roześmianego, pełnego jeszcze wtedy radości, z widmem śmierci równie realnym jak perspektywa lotu w Kosmos:
„- No, kochanie, ale ty chyba nigdy nie będziesz ćpać?”
I jej równie optymistyczną, wywołaną na światło dzienne odpowiedź, świetlistą jak tarcza słoneczna:
„- Jasne, że nie.”
Fragment luźnej rozmowy czy poważna konwersacja na życiowy temat?
Och, Mathiasie, Mathiasie! Ile w chwili obecnej są warte twoje zapewnienia? Ile warta jest twoja obietnica? I moja obietnica? Widzisz, znowu wszystko poszło się jebać. Nie warto planować. Nie warto obiecywać. 
Choć może warto? Może warto zastanowić się...?
A, tam.
Teraz to już nieważne.
Teraz nie było już o czym mówić.
Niewiele myśląc, Edith wbiła sobie strzykawkę w żyłę i wpompowała heroinę w obieg.
Zaczęła się zabawa.
 ***
Klatką wyrwaną z oparów tęczowej, rozszczepionej w pryzmacie narkotycznego zamroczenia pamięci zdawała się być scena, w której Edith siedziała po turecku na łóżku i z uradowaną miną dziecka szalejącego w Disneylandzie oglądała wyciągnięte z żółtej koperty zdjęcia.
Wzrok Pani Reżyser prześlizgiwał się z chirurgiczną precyzją po polaroidowych cudach fotografii, wyławiając z błyszczącej matrycy prostokątnego papieru znajome twarze, fragmenty zdarzeń, uchwycone w błysku migawki chwile, które już nigdy nie wrócą.
Na ślady przeszłości, tej dawnej i tej całkiem bliskiej, naprowadzały ją skaczące przed rozedrganym wzrokiem słowa, nakreślone cienkopisem na odwrotach.
Edith i Diula Mokkokokamandis.
Edith i Mathias w Ajax Museum.
Edith i Mathias w Heineken Experience.
Edith i Mathias na urodzinach Diuli.
Edith i tata.
Edith i mama (ale ma minę!).
Edith i Ge’.
Na plaży w Cannes, 1998.
Na stokach Isoli, 2000.
Rodziciele RODZICIELE TAK na Magere Brug, 2002.
Most Karola, 2001.
Monte Carlo, 2001.
Albert Cuypmarkt, Edith wybiera kalafiora do zupy, której i tak nie zje, 2002.
Ingolstadt, 1999.
Banja Luka, w parku. Gerard i Lisa Monterro, 2004.
Moskwa, Plac Czerwony 19??
Nowosybirsk, Edith i Ałła Sidorkina, 1995.
Irkuck, Edith i ciotka Ingrid, 1998.
Terneuzen, Edith i Gerard z kuzynką Teresą, 2002.
Żywiec, 1994.
Cieszyn, 19??.
I tak dalej, i tak dalej, lista bez końca, wspomnienia bez katalogów, bez sensu.
W umyśle naćpanej Asystentki daty zlewały się w jeden bezrozumny, jaśniejący jak okrąg Księżyca ciąg, a słowa skakały z miejsca na miejsce.
Edith i Monte Carlo w Ajax Museum.
Mama (ale ma Cannes!) w Moskwa.
Ge’, rodziciele na urodzinach Diuli.
Na stokach Isoli Edith wybiera kalafiora do zupy, której i tak nie zje.
Proza życia, pomieszana jak nektar w sokowirówce z momentami, które kiedyś były czymś, a teraz są zbędnym balastem.
Ciekawe, jakie zdjęcia matka posłała Pointnerowi.. albo jakie mu pokazała, żeby go oświecić, że Reżyserka to jego córka.
Jakieś z dzieciństwa? Jakieś z popierdolonego okresu matury? Jakieś z porodówki?!
Okropne, okropne.
A może to, na którym ona, Didi, razem z Mathiasem, świeć Panie nad jego duszą, stoją w jakimś korytarzu, obejmując się ramionami. Chłopak wygląda jak ten koleś z Einsturzende Neubauten, ten, jak mu tam było…
Nieważne.
W każdym razie, to zdjęcie jest bardzo ładne.
Asystentka przysunęła je sobie bliżej do oczu. Wchłaniała w siebie atmosferę, bijącą radością z fotografii, i usiłowała gorączkowo sobie przypomnieć, w jakich okolicznościach owa fotka powstała.
Nagle wybuchnęła rechoczącym śmiechem, odsunęła od siebie kopertę i powywalane na kapę zdjęcia (kilka z nich szurnęło na podłogę), a sama Asystentka zgięła się wpół, po czym przewaliła niczym bezwładna kłoda na prawy bok.
Kopała nogami, śmiejąc się do sufitu, dopóki nie rozbolał jej brzuch, pół twarzy nie uległo sparaliżowaniu, a ona sama się nie uspokoiła.
Leżała, z wytrzeszczonymi, nieruchomymi oczami, oddychała szybko, niekiedy chrapliwie, ślina skapywała jej na kołdrę, a ręce tkwiły rozrzucone po bokach, co razem dawało bardziej przerażający niż groteskowy widok.
Podobny stan trwał kilka zamrożonych sekund, po czym przeszedł w chwilową fazę nieodwołalną.
A później ze ściany wychynęło kreskówkowe Bóstwo Bez Twarzy i dźgnęło Edith w bok metalowym kijem do golfa, drugą dłonią podając jej kawałek ciasta od Yubaby.

**** Śnieg znowu zaczął padać.
Okraszał białym kołnierzem dywan na podłodze, dogorywające róże w pokojach, skupiał się też zapewne na baldachimie, zdobiącym łóżko Edith, ale ta nie mogła być tego pewna, ponieważ leżała na kołdrze zgoła bez czucia.
Spróbowała skupić wzrok na pojedynczej rzeczy, wybierając jako pierwszy cel jeden z obrazów na ścianie, ale imponująco uchwycony zachód słońca w Zatoce Kalifornijskiej bardzo szybko rozbryzgnął się na milion kolorowych pasm, a później na jeszcze mniejsze kółeczka o dzikich barwach.
No, super.
Reżyserka spróbowała poruszyć lewą nogą, ale mimo iż z całej siły napinała mięśnie, kończyna nadal pozostawała nieruchoma.
Niezrażona, lecz rozbawiona, blondynka uśmiechnęła się do sufitu i przewróciła na plecy. Teraz ponowiła próbę zdynamizowania swej lewej ręki, ale udało się jej to z podobnym skutkiem jak próba z lewą gitarą.
Choć nie, poprawka.
Zdołała lekko zgiąć palec wskazujący, ale namęczyła się przy tym tak, jakby wspinała się na Elbrus. Obolałe płuca zaczęły pracować ze zdwojoną siłą, a na czoło Asystentki wystąpiły kropelki potu.
Powoli zaczynała ogarniać ją panika.
Chciała zgrzytnąć zębami. Nie wyszło.
Podniosła więc w miarę sprawną prawą dłoń i otarła sobie twarz jej drżącą powierzchnią.
Po głowie Edith przewalało się tysiąc niespójnych myśli na sekundę, ale była zbyt przymulona, aby poddać je jakiejkolwiek rozsądnej weryfikacji.
Wgapiła się natomiast w niebezpiecznie pęczniejący od ilości śniegu baldachim.
Niespodziewanie jej refleksje pomknęły usystematyzowaną dwutorowością, dzieląc się na dwa katalogi najważniejszych aktualnie zagadnień.
Po pierwsze, kiedy ta fioletowa płachta się rozwali w strzępy, a ciężka zaspa wgniecie ją, czyli Didi, w materac, być może na zawsze.
Po drugie, dlaczego ten pierdolony Pantera wcisnął jej trefny towar.
Bo na pewno czysta hera to nie była. Nie ma takiej opcji. 
Dziad może zmieszał ją z amfetaminą lub jakimś sympatycznym opiatem, dlatego też stawka była tak horrendalna jak zawsze u niego. No i jazdy Didi miała niezgorsze.
Choć zdążyła już przecież zapomnieć, ile kosztowało poszczególne dobro.
A może nie.
Bla, bla, bla.
Powinna chyba dziękować Bogu, że poczciwy dilerek nie wsypał do staniolu strychniny, bo inaczej korkowałaby aż miło.
W samotności. W śniegu i znoju. W opustoszałym mieszkaniu.
Niemal słabnąc z wysiłku, Reżyserka przewróciła się na prawy bok, zauważając jednocześnie, że lewe oko ma nieczynne. Próbowała je otworzyć, ale ponownie poniosła porażkę. Wobec powyższego usiłowała zmusić do reakcji lewy kącik ust. Nadaremno.
Parsknęła niewyraźnym śmiechem przez półgębek.
No, cudownie, cudownie.
Ciekawie, ile to wszystko się będzie ciągnąć i kiedy zacznie działać LSD.
Zaraz, chyba już działa, bo inaczej skąd ten śnieg?
Opady w mieszkaniu, a to dobre!
Znowu wydobyła z gardła słaby chichot.
Zamknęła zdrowe oko, kiedy nagle poczuła, jak coś stuka czymś w jej lewą łydkę.
Łypnęła niechętnie na Bóstwo Bez Twarzy, patrzące na nią pytająco pustymi oczodołami i trzymające ten sam stary jak świat kij do golfa.
- Czego? – wycharczała Didi, opluwając się śliną.
Bóstwo wskazało metalowym patykiem na czarny otwór w wirującej zielono – czarnymi poziomymi paskami ścianie, którego do tej pory Reżyserka nie zauważyła.  
Zmusiła się teraz do przekręcenia głowy, po czym wymieniła spojrzenia z Onieginem.
Serce zaczęło w jej piersi tańczyć czaczę, kiedy znajoma morda nieustabilizowanego psychicznie gangstera wykrzywiła się w dobrotliwym uśmiechu pełnym pobłażania.
- Русская девушка! О, мы встретимся снова! – ćwierknął, po czym nalał sobie do lewitującej obok niego filiżanki z sewrskiej porcelany jakiś parujący napój wprost z czajnika, notabene, też napędzanego jakąś kosmiczną mocą.
Pewnie pneumą.
Moment, jak to szło w tym języku?
Gdzieś z przepastnych zakamarków mózgu Didi nagle zajaśniała przed nią jak na tablicy żądana fraza. No, ad vocem.
- Вы бы луч- заткнут- и пойт- уб-ит-, что вы спа- в гробу – wymamrotała Edith, zjadając co drugą sylabę.
Mimo to Gienio zrozumiał ogólny przekaz, bo wybuchnął serdecznym śmiechem, odsłaniając białe ząbki rekina żarłacza.
- Будьте добры ко мне, Вера – powiedział po prostu, gestem dłoni wskazując naczyniom, żeby odleciały w siną dal.
Co też uczyniły, zamieniając się w drobinki śniegu.
- Не забывайте о нашем общем прошлом. Со своей стороны я обещаю вам, что не дам вам мир. Я на это тоже настойчивый. Не пытайтесь бежать мне.
Bóstwo znowu pogroziło Reżyserce kijem do golfa. Wzięło głęboki zamach i…
- Ач, не, не! – powstrzymał je niespodziewanie gangster, wyrywając Czarnej Masie metalowy przyrząd i odrzucając go wprost w drzwi. Kij wsiąkł w poprzecinane szkłem drewno niczym moneta wrzucona do fontanny.
Asystentka  znalazła się na skraju wytrzymałości psychicznej.
O, o!
BOŻEEE!
Boże, niech ten koszmar wreszcie się skończy!
Oniegin klasnął w dłonie.
Bóstwo znikło, a w jego miejsce pojawiła się materiałowa chusteczka, wyginająca się wdzięcznie na tle sypiącego z większą częstotliwością śniegu.
Eugeniusz chwycił ją w swoje zwinne paliczki, podszedł do Edith, szurając butami w zmarzniętych zwałach opadu, i otarł ślinę, która zaczynała skapywać z półotwartych ust Panny z Kamerą na kołdrę.
- Смотрите, кто пришел! – oznajmił radośnie, prostując się chowając chustkę za klapę marynarki. Wykonał gest wodzireja na weselu, przedstawiającego gościom zamówioną kapelę.
Wtedy ze ściany wyszli Mathias, Lellona i Tori Amos.
Chłopak Didi podszedł do niej ze służalczym uśmiechem na ustach. Dwie kobiety pozostały z tyłu, uśmiechając się z niepewnością. Wyglądały zdumiewająco niewinnie.
Mathias z kolei prezentował się zupełnie tak, jak Artystka go zapamiętała: wysoki, smukły, w okularach, ze zmierzwionymi włosami i miłym spojrzeniem oraz cokolwiek zmieszanym i wąskim uśmiechem na ustach.
Wyglądał dokładnie tak, jak… jak on sprzed historii z dragami.
Serce znowu zabiło mocniej w równomiernie opadającej piersi Didi.
- Hoe gaat het, Edith? Leuk je weer te zien! Maar weet je, je moest bidden – zagaił Mathias, mrugając do swojej ukochanej porozumiewawczo, po czym uśmiechnął się tak, jak wcześniej Oniegin. Słodko, a jednocześnie bardzo przerażająco.
Reżyserka poczuła się nieswojo.
- Jak to: modlić? – wydukała, czując, jak zęby zapadają się jej do jamy ustnej.
A później nie wiedziała, co dalej się działo.
Straciła przytomność.
***
Van der Terneuzen obudziła się w zaspie na ulicy skąpanej w wieczornym świetle latarni ulicznych, z głową opartą o przepełniony kosz na śmieci. Sama nie wiedziała, czy to, co się teraz dzieje, jest snem czy jawą, a bała się to w jakikolwiek sposób sprawdzać, żeby jeszcze bardziej jej nie odbiło.
Poruszyła kontrolnie kończynami. Ze zdziwieniem stwierdziła, że wszystkie są sprawne, lewe oko działa bez zarzutów, a zęby pozostają na swoich miejscach w dziąsłach.
Wstała szybko, odkrywając mimochodem i jakby na marginesie, że ma na stopach buty na kosmicznych obcasach, a lewą stronę płaszcza zmoczoną od śniegu, w którym leżała, oraz ubrudzoną osadem z okolicznej jezdni.
Aa!  
Asystentka o mało się nie wywaliła, zbyt gwałtownie podrywając ciało. Ratując się przed upadkiem, chwyciła rozpaczliwym ruchem dłoni obręcz kosza, wywalając z jego paszczy zieloną butelkę.
- Niech pani uważa! – krzyknął na nią jakiś nieznajomy facet, stojący przed znajdującym nie nieopodal barem.
Asystentka popatrzyła na niego z przestrachem. Minę miała nieszczególną.
 - O, rany boskie, EDITH!!! – wrzasnął gromko Facet, wypadając z mroku.
Lampa rzuciła na niego żółty blask. Reżyserka poznała Martina Kocha, który wyglądał tak, jakby zobaczył ducha, a nie żywego człowieka.
Podbiegł rączo do dziewczyny i zatrzymał się przed nią z nietęgim wyrazem twarzy, po czym pomógł jej stabilnie stanąć na nogach.
- Gdzieś… Gdzieś ty była? – wydyszał dźwięcznie.
Reżyserka nie wiedziała, co odpowiedzieć, więc ograniczyła się do wzruszenia ramionami.
- Wszyscy.. Wszyscy cię szukali…. Byliśmy w twoim mieszkaniu, ale… Mój Boże, Andreas tak się o ciebie martwi!...Wtedy, kiedy wypadłaś z sali Luizy, on chciał pobiec za tobą, tyle, że przeszkodziła mu w tym kotłowanina, jaka powstała na korytarzu, gdy wpadłaś w ochroniarzy i kilku z nich powaliłaś na ziemię… Wszyscy się martwili – powtórzył w ramach kulawego zakończenia. Didi wciąż uśmiechała się niewyraźnie.
- Wszyscy! – dodał po chwili pewniej Koch. – Andi, Luiza, Gregor, Thomas, ja, rodzice Liz, twój tata… - urwał, po czym szybko się poprawił – No, pan Pointner…
Do Reżyserki powoli zaczynały docierać wydarzenia z ostatnich kilkunastu godzin. Poczuła, że za chwilę zwymiotuje.
W dodatku nie wiedziała, czy faktycznie jakiś czas spędziła w swoim mieszkaniu, czy też roiła o Onieginie i Bóstwie z resztą ludzi, unurzana w poczerniałą zaspę śniegową.
Po plecach przebiegł jej dreszcz. Nie zakonotowała momentu swego wyjścia z domu.
Cholera.
Musiała wyglądać bardzo, bardzo żałośnie, coś jak zmartwiony, oscylujący na granicy między szlochem a śmiechem Flapjack, bo Martin spojrzał na nią raptownie z nieukrywaną troską. Mężnym ruchem ściągnął kurtkę, którą miał na sobie, i ubrał ją na Didi, co, prawdę mówiąc, blondynkę niewiele obeszło.
Dziewczyna dalej ryła w swoich szczątkowych wspomnieniach, kiedy Austriak chwycił ją za rękę i pociągnął w stronę zaparkowanego przy krawężniku samochodu.
- Co ty tutaj robisz? – zapytała ciekawie Asystentka z podziwu godnym pomyślunkiem.
Koch zrobił zaskoczony grymas, odwracając się do Edith.
- Szukam cię. Ponoć lubisz… no, wiesz… To znaczy…- dukał tak nieudolnie, że Asystentka postanowiła przyjść mu z pomocą.
- Lubię szlajać się po barach. Tak? – zmarszczyła brwi, po czym westchnęła rozdzierająco. Ponownie wzruszyła ramionami wiedząc, że Martin bacznie obserwuje każdą jej reakcję, o których bez wątpienia zda dokładny raport Koflerowi. Czuła się pod ostrzałem, toteż zachowywała się nienaturalnie i była tym cholernie skrępowana. – Cóż, dziś, jak widać, nie poszłam upić się w sztok.
Roześmiała się cicho. Skoczek wyglądał na dość przekonanego, bo bez słowa otworzył przed koleżanką drzwi do swojego rovera. Didi wskoczyła na siedzenie. Kiedy Martin zajął miejsce kierowcy i zapalił silnik, Asystentka odważyła się przełknąć ślinę i zapytać, co się stało, kiedy efektownym wyjściem opuściła pomieszczenie wracającej do zdrowia Polki.
- W zasadzie… - Koch wyjechał na drogę. – Jakby to powiedzieć..
- Najlepiej prosto z mostu – zachęciła go Reżyserka, patrząc z namaszczeniem przez przednią szybę.
Austriak westchnął, zmieniając pas ruchu. Edith pojęła, że kolega zamierza zawieść ją do mieszkania i aż ciary ją przeszły, kiedy zorientowała się, dokąd zawędrowała w swej ćpalniczej nieświadomości.
Kurwa.
Skoczek tymczasem rozwijał swoją wypowiedź:
- Najpierw nikt nie mógł dojść do ładu z tym, co się stało. A później.. Później Luiza zmartwiła się tym, gdzie się zapodziałaś i.. co możesz zrobić ze złości, zatem my, czyli goście, wyszliśmy i naradziliśmy się mniej więcej do tego, co mamy robić.. Znaczy, gdzie cię szukać – odchrząknął. – Andreas pojechał do twojego mieszkania, a Thomas wybrał się razem z nim. Gregor pojechał wraz z Pointerem do domu twoich rodziców, a rodzice Luizy mieli zająć się.. No, już nie pamiętam, czym. Mnie zostały.. bary.
Ciekawe, komu przypadły w zanadrzu areszty.
- No i? Coś jeszcze warte wzmianki?
- Nic. Nikt cię nie mógł znaleźć. Dopiero mnie się udało.
Martin uśmiechnął się do tylnego zderzaka jadącego przed nimi audi. Nagle zmienił minę z przyjemnej na despotyczną.
O, o.
- A ty gdzie się podziewałaś, Edith? Co?
Zapytana wymruczała coś pod nosem, wyłamując sobie dwa palce lewej ręki.
- Byłam.. W swoim mieszkaniu. Później siedzenie w samotności mi się znudziło, więc wypuściłam się na miasto.
Koch zatrzymał się przed blokiem Didi podczas, gdy ta kończyła swoją odpowiedź.
Rzuciła mu kontrolne spojrzenie. Wyglądał, jakby to kupił.
Dobrze, może nie będzie chciał iść z nią do mieszkania! Asystentka nie mogła ręczyć za to, co tam znajdzie.
O ile w ogóle ma jeszcze jakieś mieszkanie…
- Okej, dziękuję za podwiezienie. – uśmiechnęła się z wdzięcznością do Martina. Wyszła powoli z samochodu, trzasnęła drzwiami i już miała wejść do klatki schodowej, kiedy usłyszała odgłos zaskakującego alarmu.
- Zaczekaj, pójdę z Tobą! Muszę zadzwonić do Andiego, powiedzieć mu, że jesteś cała i zdrowa, a moja komórka się wyładowała! – krzyknął za nią Austriak.
O, kurna.
Merde alors.
Didi odwróciła się i posłała skoczkowi olśniewający uśmiech pełen galopującego fałszu.

Już po niej.
***
Edith niepomiernie się zdumiała, gdy odkryła, że drzwi do jej mieszkania zamknięte są na klucz, a stosowny, metalowy przyrząd do odryglowywania zamka spoczywa w kieszeni płaszcza. Nadal uśmiechając się z pozorowaną pogodą ducha i spokojem, otworzyła drzwi przed czekającym na schodach Martinem. Reżyserka jako pierwsza wryła się w głąb swego mieszkania, obrzucając badawczym, gospodarskim okiem stan lokum, w którym przyszło jej żyć. Na pierwszy ogień poszła kuchnia. Cyknął włącznik światła i…
O, cholera..!
Pani Reżyser przetarła oczy wierzchem dłoni.
Chyba śni.
A może dalej ma haluny?
Niewykluczone, bo.. o, Boże…
Przecież ona NA PEWNO… 
Była tak zmieszana, zdezorientowana, przejechana (metaforycznie) przez ciągnik i walec drogowy, gdy zobaczyła uwolnione z taśmy izolacyjnej meble, że dopiero solidny kuksaniec od Kocha wrócił ją światu.
- Gdzie masz telefon? – spytał Austriak, spoglądając na Didi z nieukrywanym zainteresowaniem.
Asystentka natychmiast zmieniła mimikę na Obraz Natężonego Myślenia™. Zmarszczyła czoło, podparła dolną wargę palcem wskazującym i zaczęła przeczesywać swój umysł w poszukiwaniu odpowiedzi na zadane pytanie.
Niestety, nie doszła do żadnego konsensusu.
W akcie desperacji, włożyła z pątniczą miną dłoń do kieszeni płaszcza…
Łapnęła palcami komórkę i podała ją skoczkowi, maskując coraz bardziej ogarniającą ją panikę profesjonalnym uśmiechem pracownika domu pogrzebowego.
Koch przystąpił do flegmatycznego wybierania numeru.
Hmm.
W zasadzie, mógłby sobie iść porozmawiać gdzieś indziej.
Edith wtedy miałaby czas na znalezienie (i wyrzucenie) strzykawki or so.
- Podejdź pod okno, mój miły! – szarpnęła Austriaka za ramię i przemocą podprowadziła go do kuchennej tafli na świat. – Tam jest lepszy zasięg!
A ty będziesz do mnie odwrócony tyłem i będę mogła przeszukać worek na śmieci, kilka szafek i może jeszcze zdążę się zabić.
Martin podziękował koleżance gestem za szeroko pojętą uprzejmość, po czym rozpoczął entuzjastyczną rozmowę z Koflerem.
Didi jednak nie miała czasu podsłuchiwać.
Podeszła do stołu i dopiero wtedy zauważyła stojący na jego blacie flakon pełen sosnowych gałązek, gdzieniegdzie poprzetykanych tulipanami i gałązkami wawrzynka wilcze łyko.
Po plecach przebiegł jej szybko, lodowaty impuls,
Asystentka rzuciła przerażone spojrzenie na Martina, ale ten był tak pochłonięty konwersacją z Andreasem oraz wyglądaniem przez okno na układający się do snu Innsbruck, że kompletnie negował istnienie czegokolwiek poza samym sobą.
I dobrze.
Edith przeniosła wejrzenie na ów bardzo oryginalny bukiet niewiadomego pochodzenia i zaczęła krok po kroku analizować jego części składowe, jakby spodziewała się znaleźć w sinozielonych igłach zalążki malarii. Później przyjrzała się wazonowi. U jego podstawy znalazła malutką karteczkę, złożoną we czworo, ledwo wetkniętą w mikroskopijną przestrzeń między blatem na podstawą flakonu. Delikatnie ją wyjęła, rozprostowała i przeczytała, co następuje:

Грудь. Пятый из нижнего ящика.
Никому не говори.

Reżyserka z trudem przełknęła ślinę, chowając świstek do kieszeni spodni. Zdjęła płaszcz w sposób, który bardzo przypominał filmy odtwarzane w maksymalnie zwolnionym tempie, powiesiła go w przedpokoju na wieszaku i, wciąż zakutana w pewien rodzaj paraliżu mięśniowo-intelektualnego, wróciła w progi swej złowieszczej kuchni.
Koch nadal zdawał Koflerowi relację z poszukiwań (oraz zapewne z całego swego życia), a następnie zgrabnie przystąpił do indagacji:
- To co, przyjedziesz tutaj? Ale dlaczego? Halo, mów głośniej! HALO! PRZYJEDZIESZ DO MIESZKANIA EDITH?
Wzmiankowana wiele by dała, żeby Andreas nie przyjechał. W ogóle, nie miałaby nic naprzeciwko, gdyby także i Martin raczył się wynieść do diabła, zostawiając ją samą z karteczką (aż bała się pomyśleć, od kogo) oraz piątą szufladą w szafie, od dołu licząc.
Ciekawe, co tam znajdzie.
Pewnie kolejną bombę. Albo coś bardziej wyrafinowanego, na przykład odrąbany koński łeb.
I to „Nie mów nikomu”…
Może powinna już pożegnać się ze światem? Skoro Ten Tam tutaj był i jeszcze jej nie zadźgał…
Nie wiadomo, co kombinuje.
Żołądek ścisnął się Artystce w nagłym napadzie mdłości.
Didi porzuciła zatem swoje rozmyślania, szybko podeszła do zlewu i otworzyła szafkę, skrywającą kosz na śmieci. Rzut oka na jego zawartość pozwolił jej skonstatować, że nie ma w aluminiowym worku ani strzykawki, ani staniolowych folii.
Były tylko kłęby posklejanej taśmy izolacyjnej, zakrwawiona gaza z łapy Harpuna i jednorazowa reklamówka. Oraz puste opakowanie po jogurcie truskawkowym.
Kurna chata.
Reżyserka zdążyła jeszcze sprawdzić, czy głupi Ten, O Którym Wolała Nie Myśleć, Że Tu Był nie walnął czasem jej narkotyków na krzesła albo między talerze, suszące się na ociekaczu, zanim Martin wreszcie się rozłączył.
Odwrócił się do dziewczyny z miną wyrażającą idiotyczne samozadowolenie.
- Okej, zdałem raport! – roześmiał się żabio. Didi zmusiła się do wyprodukowania mętnego uśmiechu. – Niestety, mama Andreasa źle się czuje i w związku z tym Andi nie da rady do ciebie dziś przyjechać..
Chwała Ci, Panie Boże!
-.. ale poprosił mnie, żebym przy tobie został.
Shit.
- Nie musisz się fatygować – ćwierknęła van der Terneuzen. – I tak już dużo dla mnie zrobiłeś.. Idź do siebie, odpocznij, wyśpij się należycie..
Resztę mogła sobie darować, bo Koch dyktatorskim ruchem odsunął krzesło od stołu, zasiadł na nim z miną Ryszarda II i oświadczył przymilnie:

- Nie, nie, nie. To co będziemy jeść na kolację?
***
Kolacja, przyrządzona wspólnymi siłami przez Didi i Martina, nie była zbyt imponująca. Składała się z tostów z serem, ptasiego mleczka oraz herbaty z mlekiem.
O ile jednak Koch z zapałem i jawnie manifestowanym zaangażowaniem wchłaniał jadło, ciesząc się przy tym niczym jakiś Miś Uszatek na gazie, Pani Reżyser ograniczyła się do ledwo zauważalnego dziubnięcia podgrzanego chleba z nabiałem. Wlewała natomiast do siebie hektolitry bawarskiego napoju, próbując nie patrzeć na talerzyk z sewrskiej porcelany, który chwilowo służył skoczkowi za podstawkę na jedzenie.
Wzięła w dłoń znaną jej już wcześniej filiżankę z tej samej serii, ale kiedy pomyślała, że być może z owego naczynia pił Oniegin, od razu pragnienie od niej odstąpiło. Z brzękiem odłożyła kawałek porcelany na spodek, wzbudzając tym w Martinie pytające spojrzenie.
- Dlaczego nie jesz? – wymamrotał kulturalnie, przełykając kawałek tosta. - Przecież serwujemy same pyszności!
Na poparcie swych słów Austriak wpakował sobie do ust trzy prostopadłościany ptasiego mleczka.
- Nie wtrajaj tyle słodyczy – machnęła radą Edith trochę nieprzytomnie. – Nie zdążysz tego spalić przed zawodami.
- Nie martw się. Muszę nadrobić to, co zostało spożytkowane na ganienie za tobą po całym mieście – roześmiał się Koch, a później puścił do Panny z Kamerą perskie oko. Wskazał łyżeczką wazon z wiechciami. – Bardzo ładny bukiet! Skąd wytrzasnęłaś tulipany w październiku? I to różowe coś?
Z prywatnej szklarni na Florydzie.
- Tata mi podarował ten bukiet – zasłoniła się udanie kłamstwem Pani Reżyser. - W ramach przedwczesnego prezentu urodzinowego.
- Aha – stwierdził skoczek, wgapiając się w opadającą gałązkę sosny. – A kiedy masz urodziny?
- Dziewiętnastego grudnia.
- To faktycznie się pośpieszył.      
Być może pamiętasz, Martinie, że mój tata jest śmiertelnie chory. Obawia się, że nie dożyje połowy listopada, o grudniu nie mówiąc. Jakieś pytania? Jakieś wątpliwości?
- Wręczył mi jeszcze wypchaną panterę.
Austriak zakrztusił się kawałkiem sera. Prychał, poczerwieniał na twarzy i rozpaczliwie łapał powietrze w płuca, aż wreszcie Didi dopiero sążnistym rąbnieciem w plecy oswobodziła jego krtań z kawałku kolacji.
- Dzięki – wysapał Koch. Opróżnił swój kubek z herbatą, westchnął, przetarł sobie twarz, po czym poprosił o powtórzenie poprzedniego zdania.
Pomijając fakt, że Edith od początku ucztowania siedziała jak na szpilkach, chcąc rzucić wszystko i polecieć do szafy, to teraz dodatkowo miała ochotę zasadzić sobie kopa prosto w dupsko. Chciała być miła dla Martina, bo dzięki niemu nie zapodziała się w mrokach Innsbrucka, bez grosza przy duszy i tak dalej, ale naprawdę..
A jak w szufladzie tyka bomba?
Co prawda, przez ten czas mogłaby spokojnie wybuchnąć…
Więc może to nie to.
Daj Boże.
- Zaraz wrócę. Muszę skoczyć przypudrować nosek – powiedziała głośno, udając, że nie usłyszała pytania skoczka.
Popędziła do swej sypialni. Walnęła drzwiami może zbyt głośno, ale nie dbała już o dobre wychowanie. Stanęła przed wzmiankowaną szafą z ciemnego drewna. Pochyliła się i bacznie przyjrzała piątej szufladzie od dołu licząc. Sama nie wiedziała, czego szuka. Uszkodzeń mechanicznych? Błyskającego neonu, obwieszczającego migotliwie: „TU BYŁEM. ONIEGIN”? Jakiejś zapowiedzi, że oto znajduje się blisko przedsionka śmierci?
Może to właśnie wewnątrz dowcipny Gienio zapakował strzykawkę z resztką hery i skrawki folii.
Delikatnie, czując, jak jej serce wzmaga bicie, a dłonie pokrywają się lodowatością, Edith wysunęła szufladę.
Aż sobie odetchnęła z ulgi i własnej głupoty, gdy zobaczyło, co kryły bebechy fragmentu szafy.
Pusta przedtem pozioma szafka teraz emanowała pluszową poduszeczką w kolorze karmazynu, na której spoczywała zapomniana przez Didi jej własna kamera.
Ach, tak.
Więc teraz pan Eugeniusz chwycił się także za reżyserię.
Bosko, bombowo.
O, matko, tak, BOMBOWO…
Dziewczyna drżącymi rękoma wyciągnęła swą, do niedawna najlepszą, przyjaciółkę i przyciągnęła ją bliżej twarzy.
Nic nie błyskało na jej powierzchni.
Nic w niej nie trzeszczało.
Nic nie zdawało się żyć własnym życiem, chyba, że…
Tajemnica śpi wewnątrz kamiennym snem, czekając na odtworzenie zamieszczonej w niej puszki Pandory.
Czego Asystentka mogła się spodziewać?
A czego by chciała?
Sama już nie była pewna, w głowie bowiem miała fenomenalny mętlik.
Z mieszanymi uczuciami wyszła z sypialni i cichaczem przeszła do łazienki. Zanim zamknęła drzwi, posłyszała szum ustawianych fal radiowych. Uśmiechnęła się do futryny.
Najwyraźniej Koch, niesiony nudą i oczekiwaniem na powrót swojej podopiecznej, postanowił uprzyjemnić sobie czas gmeraniem w przedpotopowym radyjku, które ostatnią audycję wychwyciło chyba w 1962 r.
Reżyserka parsknęła cichym śmiechem, ryglując się w kiblu.
Zasiadła na opuszczonej desce od klopa, otworzyła kamerę i włączyła ostatnio dodane nagranie.
Nawet nie przestraszyła się za bardzo, gdy na ekraniku zamajczyła gęba Gienia.
Gangster przez chwilę uśmiechał się złowieszczo i odrobinę pogardliwie, jakby patrzył z wyższością oraz wyrachowaniem na czyjeś powolne konanie, po czym otworzył usta, z których wytoczył się następujący potok kamieni-słów:
- Witam panią, pani Wiero! Choć może powinienem powiedzieć: Witam panią, pani Edith van der Terneuzen! Czy też może woli pani tytułować się nazwiskiem Habsburg? Dobrze, skoro zatem załatwiliśmy sprawę wstępnych formalności tytularnych, przejdźmy do sedna problemu, który nas dotyczy. Jak pani zapewne pamięta, nie dane nam było porozmawiać podczas naszego ostatniego spotkania, nad czym w duchu ubolewam. Fakt, że moje zachowanie było poniżej wszelkiej krytyki tym bardziej mnie nie usprawiedliwia. Ale, dzięki pomocy moich wpływowych znajomych, udało mi się nareszcie panią namierzyć. Zdziwiona? [pauza] Niestety, nie mam dla pani dobrych wieści. Ze względu na swojego brata, którego, jak pani zapewne pamięta, spotkała pani dzisiejszego popołudnia…
Didi zatrzymała nagranie. Oniegin zamarł z otwartymi ustami, gotowy do wznowienia swojego porywającego jak strużka rozlanego mleka monologu, ale Asystentka potrzebowała chwili, żeby w miarę się uspokoić.
Zaraz, czy to, co właśnie powiedział Pan Szanowny Gangster..
Zatrzymała myśl. Cofnęła film o kilka sekund.
- Niestety, nie mam dla pani dobrych wieści. Ze względu na swojego brata, którego, jak pani zapewne pamięta, spotkała pani dzisiejszego popołudnia..
Znowu zastopowała odtwarzanie.
Zrobiło się jej raptownie bardzo, bardzo gorąco.
Cholerny Oniegin.
Cholerny, pierdolony Oniegin.
Przecież on jest świadomy tego, że…
Moment, może to jest zwyczajny blef?
Może po prostu Gienio dowiedział się o ucieczce Gerarda z Drogenambulanzu, wykminił sobie w główce jakiś szałowy, obłędny plan i teraz podaje go Edith jak uliczny sprzedawca lizaki na patyku?
Nie miała jak tego sprawdzić.
Kliknęła „Odtwórz”.
- .. radziłbym pani spotkać się ze mną jutro, o 22, w „Cafe Camera”, na Tschiggfreystrasse 21. [pauza] Chyba nie muszę dodawać, że nikt nie może się dowiedzieć o wznowieniu naszej znajomości. Liczę na to, że potraktuje mnie pani poważnie. Przecież pani wie, że potrafię być bardzo przekonujący i, prędzej czy później, i tak zapukam w drzwi pani mieszkania, jak choćby dziś w południe... Zatem: do zobaczenia jutro, pani van der Terneuzen!
Koniec nagrania.
Reżyserkę ogarnęła spektakularna wręcz panika, idealnie zmiksowana z ogarniającą każdą jej komórkę i tkankę gniewną bezsilnością.
Miała ochotę od razu pojechać do tego śmiesznego klubu i rozwalić Onieginowi kamerę na łbie, ale wiedziała, że Koch za żadne skarby świata nie wypuściłby swojej pomylonej koleżanki z mieszkania. 
No i pewnie Eugeniusz siedzi sobie teraz w jakimś wygodnym, zakichanym fotelu, śmiejąc się z własnej przebiegłości.
Nadęty sukinsyn.
Jeszcze kiedyś skończy jak Lew Tołstoj.
Z czekanem w głowie.
Albo jak bohater, którego imię przybrał na swe plugawe cielsko.
Dowolny wybór zakończenia losów tytułowej postaci poematu dygresyjnego  Edith weźmie na swe barki, wysyłając go w cholerę.
Najlepiej do piachu. Albo na Jowisza. 
Okej, do zobaczenia w piekle, lamerze. Tylko się nie spóźnij.
Zacisnęła pięści, wcześniej umieszczając kamerę w bębnie pralki i podnosząc się ociężale na równe nogi.
Zaczynały ją napadać chore, niekontrolowane myśli o fatalistycznym zabarwieniu, ale nie mogła ich opanować.
W jakiś paradoksalny sposób czuła się zatruta ponowną interwencją Oniegina w jej życie.
I nie zamierzała tym razem dać się wystrychnąć na dudka.
Z ciężkim sercem oraz uśmiechem nr 1245 („Jakże się cieszę, że nadal zabierasz mi mój cenny czas! Ale nie przejmuj się, to NIC TAKIEGO!”) przyklejonym do twarzy wróciła do kuchni i do Martina, który, podczas jej nieobecności, zdążył wtrząchnąć całe opakowanie ptasiego mleczka i przesłuchać pół audycji o zanieczyszczeniu środowiska w Górnym Tyrolu.
Ani jednego cukierka.

O, radości.

_______________________
Drodzy Czytelnicy!

Okej, wiem, ta część nie jest najwyższych lotów. Z kolejnym rozdziałem się poprawię, aj promis. Poza tym, nowy odcinek postaram się dodać o wiele szybciej niż miało to miejsce przy okazji aktualnej części... 
No, ale czasem warto czasem zwolnić, no nie? ;)


Serdecznie pozdrawiam i życzę wesołych świąt,