wtorek, 17 września 2013

Edith (19): Walking back to happiness, woopah, oh, yeah, yeah



*** Edith biegła jak chrząszcz trzyszcz, jak Lola na pomoc Manniemu przez zatłoczone ulice Berlina albo jak dońa Sol na spotkanie z Hernanim w gorący, tętniący nabrzmiałymi emocjami hiszpański wieczór. Pędziła nieustraszenie, próbując zachować względną równowagę na odrobinę zmrożonym chodniku, na który udało się jej wskoczyć po przeforsowaniu kilkusetmetrowego odcinka autostrady. Dopiero wtedy, kiedy serce zaczęło jej z lekka nawalać, a oddech – niebezpiecznie się spłycać, Pani Reżyser przystanęła, dysząc jak astmatyk w napadzie ataku duszności. Zakrztusiła się śliną. Charcząc, zauważyła, że w dłoni trzyma szajsunga Pointnera – ów niebagatelnie pancerny telefon, który pamiętała z czasów karkołomnego wypadu do Garmisch-Partenkirchen.

Brawo, rychło wczas jej błyskotliwość utorowała sobie drogę do świadomości. Ale chyba nie można za wiele wymagać od dziewczyny spieprzającej w niepogodzie przed postacią oraz gniewem własnego szefa, biegnąc na spotkanie z…

Edith nie dokończyła myśli. Zamiast tego szybkim ruchem wtłoczyła fon do kieszeni płaszcza, oparła dłonie na kolanach i przez chwilę stabilizowała naderwany jak ścięgno proces wentylacji. Poczuła, jak w gardło wbijają się jej ostre zęby przenikliwego ziąbu, panującego aktualnie na zewnątrz, zamknęła więc zroszone śliną usta, przetarła je rękawem i ruszyła w dalszą drogę, tym razem już iście spacerowym marszem, uprzednio wbiwszy pulsujące od wysiłku fizycznego i mrozu dłonie w ciepłe poły wierzchniego odzienia.

Szła spokojnie, ignorując fakt, że arktyczny, zimowy wiatr raz po raz targa jej włosy, sieka twarz, wbija się pod płaszcz oraz wzburza na trasie małe trąby powietrzne, złożone z drogowego, czarnego osadu, płatków śniegu, falujących liści oraz powiewów tyrolskiego wieczoru.

Jakże idyllicznie i mrocznie zarazem.

Van der Terneuzen nagle przyspieszyła, co postronnemu obserwatorowi (gdyby akurat jakiś raczył pojawić się wówczas na pieszej odnodze wylotówki) mogło przywieść na myśl animowany obrazek myszy, zachrzaniającej z radością w oczach i kreskówkowymi sztućcami w dłoniach w stronę niespodziewanego kawałka sera, jawiącego się na horyzoncie jak zapowiedź zbawienia.

Co wcale nie oznacza, że Edith nagle wyciągnęła ze swojej torebeczki nóż, widelec oraz restauracyjną serwetę, nie owinęła sobie tej ostatniej dookoła szyi i nie pognała z zapałem wygłodzonego łabędzia, zamierzając wtrząchnąć na raz znak przystanku autobusowego na przystawkę, danie główne i deser.  

Wcale nie.

Lecz jej nagła afirmacja życia i wszelkich jego objawów była uderzająco podobna do nieograniczonej wdzięczności, jaką czuła dla losu i ona, i owa dygresyjna mysz.

Dopadłszy metalowo-szklanej wiaty, Pani Reżyser szybko podeszła do pierwszego lepszego rozkładu jazdy, zamierzając zapoznać się z jego treścią. Chuchnęła sobie dla rozgrzewki w rączki, potarła je szybko i wbiła wzrok w zabezpieczoną plastikową taflą tablicę informacyjną.

Jak się jednak okazało, Edith wcale nie musiała trudzić swoich oczu poprzez męczącą lekturę literek i cyferek w słabym świetle ulicznych latarni, bo oto zza zakrętu wyłoniło się nagle wielkie, kobylaste Urbino 18, dysząc wielką paszczą i łyskając w mrok jaskrawym napisem: „116 Thaur Busbahnhof”.

Dziewczyna pisnęła cicho z własnego szczęścia, podskoczyła jak dziarski kangur, po czym klasnęła w dłonie. Pomachała kierowcy, a kiedy ten grzecznie podjechał na przystanek i rozwarł przed nią podwoje autobusu podmiejskiego, kulturalnie wparowała do ciepłego środka, sadząc uprzejmie:

- Dziękuję!

Kierujący pojazdem mężczyzna tylko pomachał jej w lusterku wstecznym.

Wtedy Edith uprzytomniła sobie, że nie ma biletu.

Splunęła na siebie w duchu, podchodząc do automatu i rozpoczynając żmudny proces zakupu tak potrzebnego, kolorowego świstka. Zdobywszy upragniony skrawek zadrukowanego papieru, wsunęła go grzecznie w kasownik, a po usłyszeniu szybkiego odgłosu przemiału – wytargała z powrotem.

Potoczyła kontrolnym wzrokiem po wnętrzu Urbino. Rzężący jak rzęch autobusik zawierał w sobie pasażerów w liczbie trzech, łącznie z Panią Reżyser – jedną starowinkę, z zapałem czytającą program telewizyjny, i nieogolonego młodziana, który, zobaczywszy, że Edith się mu przygląda, popatrzył na nią z nieukrywanym przestrachem.

Ach, tak.

Pewnie znowu się rozmazała na twarzy. Mogła się założyć o milion funtów, że na policzkach utworzyła się jej czarna mapa irygacyjna wylewów Nilu w wersji Rimmel Extra Volume Lashes, klapnęła więc na pierwszym lepszym miejscu i wyciągnęła z torebki lustereczko, sprawdzając stan swej facjaty.

Hmm..

„Lustereczko, powiedz przecie..”

Hmm..

Może lepiej, żeby lustereczko się nie odzywało.

Artystka westchnęła. Aż do końca podróży, która trwała mniej więcej tyle, co wyprawa Frodo i Sama do Mordoru (hłe, hłe), wgapiała się w pełną refleksów taflę, doprowadzając się do iluzorycznej perfekcji.

Musiała wyglądać wystrzałowo, skoro zamierzała zaskoczyć Koflera nagłym zmaterializowaniem się w jego skromnych progach, a później oszołomić na tyle, żeby jej przebaczył.

O ile zechce z nią pogadać.

Edith nie była pewna do końca, czy uda się jej znaleźć odpowiednio dobrane słowa, żeby wyjaśnić Andreasowi sprawy z Mathiasem i Louisem-Pojebusem, a także Cholernikiem i Francuzikiem w jednej osobie. 

Możliwe, że „epizod amsterdamski” ulegnie zmianie na „nic nieznaczący, wakacyjny romans” albo „szkolną miłość”.

Nie chciała kłamać, ale babranie się w bolesnych wspomnieniach nie nastrajało jej zbyt optymistycznie ani nie wywoływało zbytniego entuzjazmu. Nie chciała znowu cierpieć tak, jak WTEDY.

…Cóż, niech laska bez grzechu pierwsza rzuci głaz. 


*** Asystentka Potwora wysiadła z Urbino dopiero na dworcu w Thaur, po czym od razu zwróciła na siebie powszechną uwagę, wpieprzając się w kosz na śmieci, kiedy jej prawa noga poślizgnęła się na wyjątkowo zamarzniętym kawałku stanowiska 19. Edith jęknęła, masując sobie bok.

Nie w taki sposób zamierzała rozpocząć tę melodramatyczną wizytę u Nadpobudliwego Koflera. Momentalnie pożałowała, że zrezygnowała z transportowych usług Czapka-Szydercy, bo teraz już nawet wolałaby się z nim kłócić na temat wyższości filozofii Kandyda nad Panglossa niż drałować samotnie w mroku i zawierusze  w plątaninie ulic, których nazwy nic jej nie mówiły.

Oddalała się od centrum wprost proporcjonalnie do upływającego czasu, a, co za tym idzie, przerażająco zmniejszała się w jej otoczeniu ilość litościwych dusz, które zahaczała z zapytaniem o drogę.

Kluczyła po Przepięknej Wsi, coraz bardziej zmarznięta, coraz bardziej zmęczona, a także coraz bardziej wkurwiona, sypiąc w duchu sterty kanciastych słów na głowę nieobecnego Andreasa.

Burak, że też nie miał gdzie mieszkać, tylko w takiej pipidówie, na zadupiu ostatecznym i kompletnym! Oczywiście, Kofler nie mógł osiedlić się w Innsbrucku, którego plan względnie znała, BO PO CO? Po co mieć bliżej na treningi, do roboty, do kina, teatru, DO SWOJEJ DZIEWCZYNY, WSZĘDZIE?? Lepiej gnić na wsi, ulegać powolnemu rozkładowi w otoczeniu kilku ludzi, dwóch sklepów i lichego dworca, zaopatrzonego między innymi w Urbino, ale także czyhający na nieuważnych kosz na odpady. Straszne.

Zamierzała na niego wpłynąć, gdy już znowu będą razem, bo, póki co, ich związek chyba chwilowo zawisnął na dębowym kołku.

Osikowym.

Aj, aj, aj.

- Zgubiłaś się, piękna? – usłyszała nagle za swoimi plecami ironicznie rzucone pytanie, przecinające lepką noc niczym samurajska brzytwa.

Edith odwróciła się gwałtownie, stając oko w oko z wysokim, barczystym chłoptasiem o lisim spojrzeniu, tępym uśmiechu i postawie boksera walczącego o mistrzostwo stanu Arkansas. Światło latarni skupiło się za jego barkami, jakby był jakąś wszystkożerną czarną dziurą.

Niech to licho!..

- To tylko złudzenie – wyszczerzyła się Asystentka. Nieznajomy odpowiedział na to bezbarwnym, ostrym śmiechem. Z lewej i prawej zawtórowały mu raptownie inne, równie rozmyte przez mgłę, wybuchy rechoczącego gejzeru głupiej pewności siebie, wynikającej z przewagi liczebnej.

Edith poczuła, jak cierpnie jej skóra, a po krzyżu zaczynają przebiegać zastępy mrówek legionistek.

Kurwa, niedobrze.

Cholernie niedobrze.

Ograniczony przez mgłę, lekko prószący śnieg i migotające jak iskierki zabudowania zakres jej pola widzenia objął, oprócz Pierwszego, także Drugiego, Trzeciego i Czwartego Debila.

Cholernie, cholernie niedobrze.

Jak stąd uciec??

No jak?????

- Nie musi się pani bać – walnął z cynizmem i domieszką dobrego wychowania drab, który wyłonił się obok Kamerzystki nie wiadomo, skąd. Dziewczyna postąpiła z zaskoczenia energicznie kilka kroków w tył, rozdziawiając usta w niemym wołaniu o pomoc i jednocześnie wpadając na kolejnego rosłego faceta.

- Taa, złudzenie! – parsknął Pierwszy, a Popchnięty warknął, chwytając Panią Reżyser za uszkodzoną przez Christine dłoń i boleśnie ją wykręcając, aż Edith krótko wrzasnęła.

- Nie powinnaś chodzić sama po ulicach w taką pogodę, piękna. Nie dość, że nie umiesz łazić jak Pan Bóg przykazał, to jeszcze… - zaśmiał się jak bohater z kiepskiego thrillera. - .. może ci się stać krzywda.

Zabawne, że wspomniał o Bogu.

Pani Reżyser pomyślała z nagłym przebłyskiem stresowej wesołości, że owe palanty chyba niewiele wiedzą o wpajanych przez Niego zasadach chrześcijańskiego współżycia z innymi ludźmi.

Szarpnęła się mocno i znowu krzyknęła, tym razem rozdzierająco, za co jeden z facetów walnął ją boleśnie w twarz. Van der Terneuzen syknęła, a po jej policzku potoczyła się nadgorliwa, niepotrzebna łza. Skóra, ochraniająca gałąź lewej żuchwy, zapłonęła gorączkowym ogniem.

Zabolało.

Zagryzła wargi i znowu się szarpnęła.

- Szamoce się jak ptaszek – beknął niewyraźnie jeden z napastników, na co reszta Palantów odpowiedziała równie inteligentnymi docinkami.

- Trzymaj gębę na kłódkę  – upomniał Pannę z Kamerą Trzeci (chyba), wyrywając jej torebkę. Pani Reżyser napięła mięśnie i, nie zastanawiając się wiele, kopnęła złodzieja prosto w łydkę. Zaatakowany wrzasnął jak zarzynane zwierzę, błyskawicznie się prostując z instynktownego, odruchowego przygięcia sylwetki. Chciał przylutować Edith z pięści w nos, ale ta w międzyczasie nadepnęła krępującemu ją Palantowi na stopę, i w efekcie to on dostał, ale w szczękę. Asystentka szybko wyswobodziła się z uścisku.

Nie czekając na dalszy rozwój zamieszek etnicznych, rzuciła się do ucieczki, powalając siłą rozpędu na skutą mrozem ziemię Debila, który odważył się zastąpić jej drogę, a później zaczęła krzyczeć, ile sił w płucach, i biec tak prędko, jak potrafiła, dopóki Kolejny nie zatkał jej ust dłonią i nie zepchnął do poziomu jednym celnym ruchem ramienia.

Edith darła się mimo to, kiedy Kolejny holował ją za sobą po zmrożonym deszczu, mule i chropawych kamieniach. Chwilę później zatopiła zęby w dłoni Palanta. Ów w odpowiedzi trzepnął ją w głowę tak, że aż zadzwoniło jej w uszach.

- Niech ta suka się zamknie  – usłyszała nad sobą.

Zaczęła się gorączkowo modlić. Poczuła kolejną łzę. Kurwa, mogła jednak zostać z Pointnerem!! Co z niej za idiotka!!

Ma swoją mądrość. Czy też raczej – ma swoją „mądrość”! Aaaa!

Cóż.. Edith ze zdenerwowaniem pomyślała, że więcej już nie będzie miała okazji, żeby się tak komuś koncertowo podłożyć. W jakimś desperackim odruchu jeszcze raz próbowała dziabnąć Draba w dłoń, ale znowu dostała strzał w łeb, od którego aż pociemniało jej przed oczami.

Nie mogła się wyrwać. Ręce miała wygięte do maksimum wytrzymałości. Pożałowała, że nie ma kości z gumy, bo miała wrażenie, że nasady zaraz się jej połamią, brocząc szpikiem i krwią na wszystkie strony.

Pierwszy Debil wysypywał zawartość jej torebki na chodnik, co Edith bardziej usłyszała niż zobaczyła, kiedy z bardzo bliska ktoś krzyknął:

- Hej, ty! Rzuć to!

Później mrok wieczora przecięły reflektorowe światła latarek, posypały się monety dudniących korków i pokrzykiwań pełnych przekleństw, a Pani Reżyser nagle sobie uświadomiła, że leży w zamarzniętej kałuży błota pośniegowego, z bolącą twarzą i prawym biodrem.

Ktoś klęczał na nią ze zmartwioną miną.

- Nic pani nie jest? Haaloo?

Dziewczyna wycharczała coś niewyraźnie, podnosząc się chwiejnie. Mężczyzna pomógł jej zachować równowagę, na co Pani Reżyser odpowiedziała lunatycznym uśmiechem.

- Trochę mnie poturbowali – powiedziała takim głosem, jakby była naćpana. Parsknęła nerwowo, zerkając kuso na Faceta.

Gliniarz.

Błędnie potoczyła wzrokiem dokoła, namierzając Andreasa, ale nie znalazła go wśród oparów roztopionego ołowiu i białego deszczu.

Zaczęła drżeć. Policjant ściągnął swoją kurtkę i nakrył Artystkę troskliwym gestem, zapinając zamek.

- Już dobrze – powiedział uspokajająco, głaszcząc dziewczynę po ramieniu. Chwycił ją za łokieć i zaczął prowadzić w lewo. – Tam jest radiowóz. Pojedzie pani z nami. Kolega pobiegł łapać tych, którzy panią napadli, ale sam raczej niewiele wskóra – wykrzywił wargi w krzywym uśmiechu pobłażania.

Powoli przeszli do zaparkowanego nieopodal peugeota. Podczas, gdy Edith mościła się wygodnie na tylnym siedzeniu, walcząc z drżeniem mięśni i szczękającymi zębami oraz próbując artykułować w miarę wyraźnie odpowiedź na pytanie, co robi sama w tej dzielnicy o takiej niebezpiecznej porze, z mroku wyłonił się następny z policjantów. Wsiadł do radiowozu z miną wyrażającą bezbrzeżne zrezygnowanie. Twarz miał zaczerwienioną od wypieków mrozu i pościgu w imieniu prawa.

- Cholera, Max i jego kumple znowu mi wsiąkli  – oznajmił z westchnieniem, zapisując coś naprędce w wyciągniętym z samochodowego schowka notesie. Później odłożył go na poprzednie miejsce, odwracając się do Edith z miłą miną.

- Mam nadzieję, że nic poważnego się.. – zaczął i urwał.

Wyglądał jak porażony, jak totalnie skonfundowany naukowiec, obserwujący, jak rosiczka wtranżala jego drugie śniadanie albo tańczy kankana na laboratoryjnym stole.

- Detlef – walnął kolegę w ramię, na co ten mruknął:

- No, co tam?

Też spojrzał na Panią Reżyser.

A ona najpierw spojrzała na Innego, a później na Detlefa.

- Co się stało? – wyrzuciła z siebie falsetem. Wstrząsnął nią silny dreszcz.

- Przecież… Na litość boską! – zatchnęło Innego. – Detlef, przecież to ta.. dziewczyna, o której ci opowiadałem.. Pamiętasz?

- Że co? – wypowiedziała na głos swoją lakoniczną myśl Asystentka.

Boże, o co kaman, na Mahometa?

Detlef wytrzeszczył oczy, świdrując dziewczynę nieomal na wylot. Ta trochę zapadła się z niepewności w darowaną kurtkę, a później usłyszała, wypowiedziane z nabożną czcią:

- Edith van der Terneuzen!

- To ja – potwierdziła leniwo, kiwając powoli głową.

Inny ucieszył się ze swojej spostrzegawczości jak papuga ara na widok krakersów.

- Wiedziałem! To panią widziałem przez szybę z Andreasem w tym barze w niedzielę! – ekscytował się dalej. Znowu szturchnął Detlefa. – Zadzwońże do Koflera! Niech po Edith przyjedzie na komisariat!

- Sam zadzwoń – odciął się Detlef, odpalając samochód. – Ktoś tutaj musi prowadzić. 
I pomyśleć o przyszłym protokole z zapisu zeznań.

Tak.

A komuś przydałaby się solidna porcja ginu z tonikiem. 


**** Nie było ginu, a toniku tym bardziej.

Zamiast tego był ciepły koc z wyhaftowanym kotem na zewnętrznej stronie, parujący kubek kawy z dwoma kostkami cukru i nadgryzione zębem czasu ciastko z kremem.

Edith ponownie zlustrowała krytycznie pomieszczenie, w której przyszło jej czekać na złożenie zeznań. Mała kanciapa o brudno brązowych ścianach, z metalicznymi sprzętami, starą jak Europa wykładziną i kilkoma poetyckimi ujęciami Alp na ścianach prezentowały sobą dość marny widok. Westchnęła, zamachała nogami jak dogorywająca biedronka i na powrót wbiła spojrzenie w niezbyt rozgarniętego policjanta, który siedział naprzeciwko. Uśmiechnęła się do niego omdlewająco, na co od odpowiedział szczerbatą łamaną żółtych od tytoniu zębów i spierzchniętych od klimatyzacji warg.

Dzięki Bogu, rozmowa nie zdążyła się wywiązać, bo do pokoju nagle wpadła policjantka w typie Lisy Cuddy z „Doktora House’a” , z poważną miną oraz skoroszytem pod pachą.

- Możesz odejść, Arne  – pozwoliła łaskawie, piorunując swojego kolegę po fachu wzrokiem rozwścieczonego dobermana. Ten jednak nie wykazał większego zainteresowania zaprezentowanym poleceniem. Rozłożył się tylko wygodniej na skrzypiącym fotelu obrotowym i założył ręce za głową jakby był co najmniej szefem BMW, a nie gliniarzem z Thaur.

Pani Reżyser kuknęła z kubkiem w dłoniach na Lisę Cuddy. Cicho zaśmiała się w gorący napój.

Sądząc po minie Strażniczki Prawa i Porządku zaraz rozpęta się tutaj mała, lokalna Apokalipsa.

Słodko!

Gliniara podeszła ciężkim krokiem adeptki akademii wojskowej do biurka, walnęła na blat skoroszyt i nachyliła się nad Arnem.

- Złaź! – wycedziła lodowato, za co Artystka przyznała jej w duchu 8 punktów w skali od 1 do 10 za „Najbardziej Lakoniczną Zapowiedź Horroru Ever”. Jednak czegoś jej brakowało.

Rękoczynów.

Policjant zaśmiał się jak idiota, ale widząc, że to może jedynie pogorszyć jego i tak już nienajlepszą sytuację, szybko pozbierał się do pionu. Wychodząc, sarknął tylko z miną zbitego psa:

- Tylko żartowałem, Sylvie.

Na co ona pogłębiła tylko pogardę, jaka rysowała się na jej bladym obliczu.

Okej, teraz uzyskała te 10 punktów.

Arne zniknął w jasności korytarza, akcentując swoje wyjście trzaśnięciem drzwiami. Lisa Cuddy uśmiechnęła się pod nosem jak zadowolona żmija sykliwa, szybko zajęła miejsce w fotelu, a później skoncentrowała uwagę na Pani Reżyser. Ta właśnie odstawiała na stół opróżniony kubek po płynnej kofeinie i sacharydach. Na ciastko z kremem nie miała w dalszym ciągu ochoty.

Co to, to nie. Nie miała czasu bawić się w zatrucie pokarmowe.

Dziewczyna łysnęła miłym uśmiechem, chcąc zadzierzgnąć w miarę pozytywny kontakt z Sylvie, ale ta nadal miała minę jak spetryfikowane truchło myszoskoczka na brzegu rzeki Czerczen-daria.

- Przepraszam, że musiała pani być świadkiem tej wymiany zdań między mną a Arnem. Nie powinien się był tak zachować, ale, niestety, niekiedy poczucie kultury osobistej bardzo u niego szwankuje  – zaczęła spokojnie, z ironią, pochylając lekko głowę do przodu. Edith nic nie odpowiedziała, więc Lisa Cuddy podjęła przerwaną wypowiedź: - Cóż, przechodząc do sedna naszego spotkania.. Pani van der Terneuzen.. Z tego, co wiem, złożyła już pani jakieś wyjaśnienia Detlefowi i Jannemu, kiedy jechaliście na posterunek, prawda?

Asystentka kiwnęła czachą.

- Dobrze, sporządzę z nich teraz protokół.

Sylvie w kilku szybkich, precyzyjnych ruchach uruchomiła komputer stojący na blacie biurka. Otworzyła jakiś program i zaczęła zadawać Kamerzystce standardowe pytania na temat napastników. Jak wyglądali? Czy mogłaby ich rozpoznać? Podała Pani Reżyser plik fotografii z zakazanymi mordami najgorszych tyrolskich przestępców. Edith zidentyfikowała trójkę jako tych, którzy zaczepili ją na ulicy. Jej wyznanie wyraźnie poprawiło humor Lisie Cuddy. Wklepała coś do pliku i znowu z jej ust popłynęła lawina pytań. Siedząca naprzeciwko dziewczyna odpowiadała powoli, z namysłem cyzelując słowa  oraz dbając o precyzję swojej wypowiedzi. Dzięki temu już po kilku minutach Sylvie oświadczyła z promiennym uśmiechem, niszcząc maskę obojętności, która do tej pory wykwitała jej na twarzy:

- Świetnie, skończyłyśmy. Nie mam więcej pytań.

- Cieszę się. – rzekła Edith. – Hmm… Mogę już wrócić do domu?

- Jeszcze chwilkę! Właśnie sobie przypomniałam, że zapomniałam zapytać o najważniejsze: Nie jest pani z Thaur, więc co pani robiła o takiej porze w mieście i to w tak podejrzanej okolicy?

Reżyserka poczuła się zastrzelona.

I to z bardzo bliskiej odległości.

Miała nadzieję, że Cuddy nie wróci do tego pominiętego zagadnienia, ale ona zamierzała uczynić z niego creme de la creme i piece de resistance swojej indagacji.

Miała skłamać?

Ale zaraz… po co?

- Szłam do chłopaka  – powiedziała po prostu.

Zdziwiła się, widząc, jak Lisa wyraźnie kraśnieje. Nagle zatopiła w Edith przyjazne spojrzenie i zaśmiała się perliście.

- Do Andresa? – rzuciła lekko, bez żenady. Pani Reżyser kiwnęła głową.

Jakimś cudem, niezależnie od siebie, uruchomiła we wnętrzu Cuddy katalityczną przemianę z Zimnego Wampa w Najlepszą Przyjaciółkę Zagubionych Dusz. Gliniara porzuciła już na dobre neutralność Szwajcarii, przyoblekając twarz w szczere zainteresowanie.

- Nie musi się pani wstydzić – chlapnęła, widząc pochmurną minę swojej rozmówczyni.

- Nie wstydzę się  – burknęła ona. – Ale mówi pani o tym w taki sposób… To coś złego, że się z nim spotykam? – zapytała lodowato tonem zwiastującym nieliche ostrzeżenie.

- Nie, nie – wycofała się szybko policjantka z kulawym uśmiechem. – Po prostu.. – zatoczyła ręką okrąg, drugą tymczasem zamykając okno na ekranie komputera. – To.. taka fajna miłość.

- Fajna miłość? – odpowiedziała jak echo Edith, marszcząc brwi.

Że co?

- Nawet bardzo – Cuddy wydęła wargi. – Niech pani sama przyzna, że to całkiem romantyczne: dziewczyna idzie do swojego ukochanego w mglisty wieczór, zostaje napadnięta przez bandę napakowanych sterydami drabów, a mimo to udaje się jej wyjść z tego spotkania obronną ręką, by kontynuować..

- Stop! – przerwała jej Asystentka, podnosząc wysoko dłoń w nakazującym geście. – Może niech pani nie kończy, Sylvie. Poza tym.. Ta historia wcale nie jest tak sielsko romantyczna, jak wygląda. Przecież wszystko ma swoje drugie dno – sypnęła cytatem z Pojebusa wbrew sobie.

Zaraz, w jakiej sprawie to właściwie jest przesłuchanie?

- Jakkolwiek by nie było, spotyka się pani z jednym z najprzystojniejszych sportowców w kraju – Lisa puściła oczko do Edith, a później znowu zarysowała atmosferę niewydarzonym rechocikiem.

„Jednym z najprzystojniejszych…”

I do tego jednym z najbardziej nadpobudliwych.

Zaraz po Cudownym Gregorze.

Hłe, hłe.

Ale nie bądźmy niesprawiedliwi. W końcu on też jest tylko człowiekiem.

Choć dla Luizy do pewnie jej Osobisty Anioł.

Anioł Edith chwilowo zszedł do Piekieł.

Cóż, bywa.

- Pani van der Terneuzen?

Asystentka podniosła głowę i wryła się spojrzeniem nieobecności w facjatę Sylvie.

Ta zamigotała miłym uśmiechem modelki z czasopisma o modzie.

- Jest jeszcze jedna sprawa, o której chciałabym z panią porozmawiać.. – rozpoczęła tajemniczo, wgapiając się w dziewczynę twardym wzrokiem.

- Słucham.

- Chodzi o Christine Mechner – wydusiła z siebie po westchnieniu Cuddy.

Jasna cholera! Może mogłyby wrócić do tematu Koflera?

Edith poczuła, jak na samo wspomnienie byłej Morgena robi się jej niedobrze. Lisa jednak zdawała się lewitować w swoim własnym, policyjnym świecie, raportując dane z ekranu monitora wyprutym z emocji głosem:

- Próbowaliśmy się z panią skontaktować zaraz po tym, jak panią zaatakowała, ale nasi koledzy z Innsbrucka nie dotarli do pani. Poza tym, lekarz z OESV zabronił nam rozmawiać na ten temat przez 24 godziny, dopóki nie otrząśnie się pani z początkowego szoku. Później jednak posterunkowi z pani dzielnicy szukali pani w domu rodzinnym, lecz bezskutecznie. W miejscu pracy to samo. A teraz.. spada nam pani jak z nieba, Edith. Niech pani wybaczy.. – dodała, przenosząc wzrok na przerażoną twarz Reżyserki. - .. ale ja muszę wycisnąć z pani choć kilka zeznań.

Artystka nie wiedziała, czy wybaczy.

Jeszcze nie teraz.

Nie, na pewno nie teraz!

Do jej głowy wróciły obrazu szaleńczego wzroku Christine, uniesiony nóż i dziki wrzask, kiedy ochroniarze z OESV unieruchamiali ją na podłodze gabinetu Czapka wyćwiczonymi sekwencjami ruchów członków Mossadu.

Edith zacisnęła zęby tak mocno, że o mało nie eksplodowały jej dziąsła.Poczuła, jak raniona przez wariatkę dłoń na samo wspomnienie stręczycielki ukłuła Edith niczym żądło.

Teraz dziewczyna wiedziała, że na bank mogła sobie odpuścić podróż z przeszkodami do Thaur.  
Albo, jeżeli już koniecznie chciała tu przyjechać, mogła chociaż się zaopatrzyć w coś, co nazywa się MAPA.

Świetnie.

- I tak byście do mnie dotarli – wycedziła głosem twardym, starając się opanować emocje. Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się jak Czerwona Królowa. – Może lepiej miejmy to już za sobą.

- Doskonale – kiwnęła głową Lisa Cuddy. Szurnęła foliami w skoroszycie, przebiegła szybko wzrokiem po zamieszczonych w dokumentach informacjach na temat Szajbuski, po czym zapytała, nadal z nosem w papierach:

- Jak się panie poznały?

Reżyserka zagłębiła się z mądrą miną w meandry swej pamięci. Zaraz, kiedy ona po raz pierwszy .. Bingo!

- Podczas wycieczki do parku Hofgarten w Innsbrucku. Pomyliłam ją z moją koleżanką, Luizą Stadnicką. Zdaje się, że to nazwisko jest pani nieobce?

- Istotnie – przytaknęła szumnie Sylvie, wklepując wiadomości do kompa. Promienie bijące z ekranu rzucały na jej twarz jaskrawą, niebieską poświatę freonów i jednolitych barw policyjnej kartoteki. – Proszę mówić dalej – zachęciła Panią Reżyser ruchem dłoni znad klawiatury.

Panna z Kamerą westchnęła lekko.

- Później spotkałam ją na imprezie z okazji którejś tam rocznicy założenia OESV. Poszłam tam właśnie z Luizą..

- W jakim charakterze? – wryła się nieelegancko Cuddy.

W charakterze morderczyni.

- Jako osoba towarzysząca – warknęła Asystentka. – Nagrałam na kamerę jej kłótnię z niejakim Thomasem Morgensternem.

- Tak, znam tę sprawę. Film również widziałam – Sylvie kiwała głową jak tekturowy piesek z tylnej półki samochodu. – Dobrze zatem! Przejdźmy dalej. Czy przed napaścią Christine kontaktowała się z panią w jakikolwiek sposób?

- W pokoju sekretarki Alexandra Pointnera wyzwała mnie od dziwek, gdy przyszła tam z … - słowa wywaliły się na zębach Reżyserki i utworzyły w jej ustach niewidzialny karambol. Kurna, tak to jest, jak się odpowiada z punktu, bez pomyślunku!

Lisa zlustrowała Edith badawczym wzrokiem mikrobiologa badającego wyjątkowo ciekawy okaz maczugowca.

-Gdy przyszła tam z…? – nacisnęła stanowczym głosem.

Sorry, Francuziku. Reżyserka naprawdę próbowała z niezbadanych przyczyn ratować ci dupę.

Life is brutal, see you in heaven!

- Z Louisem – szramnęła.

Brwi Lisy wymaszerowały na środek jej szerokiego czoła, po czym wygięły się kusząco w łuki. Brakowało im tylko strzał i jabłek na głowie jakiegoś debila.

- Z Louisem, mówi pani.. – wymamrotała gliniara, znowu przewracając nerwowo papiery w zielonym skoroszycie. Trafiając na właściwą stronę, uśmiechnęła się z wyraźnym zadowoleniem, a następnie podsunęła Edith wydrukowane na całej stronie A4 zdjęcie uśmiechniętej mordy Cholernika.

- Czy to on? – zapytała uprzejmie.

- Taak – parsknęła Pani Reżyser. – Miło mi wiedzieć, że jest już za coś notowany. Kiedy go zapuszkujecie?

Cuddy roześmiała się jak pozbawiona ambicji gospodyni domowa na widok kiepskiego gagu w telewizyjnym show.

- Jak tylko się da – oświadczyła bez ceregieli, mrugnęła do Kamerzystki. – Powiem coś pani, ale to musi zostać WYŁĄCZNIE między nami. Jasne?

Asystentkę setnie zdziwiła nagła szczerość Sylvie, ale posłusznie machnęła arbuzem w niewerbalnym geście zgody.

- Louis Frederic Delacroix, bo tak brzmi jego prawdziwe nazwisko, utrzymuje z Christine bardzo bliskie stosunki, ponieważ wiąże ich pewna sprawa z przeszłości. Sprawa zabójstwa.

Edith miała ochotę zapytać, czy to wszystko jest jakimś upiornym żartem, bardzo makabrycznym i niesmacznym, ale Cuddy kontynuowała niestrudzenie, chlastając kartkami w skoroszycie posiekanymi plasterkami ogórka:

- Tak, nie przesłyszała się Pani. Louis jest dalekim kuzynem Christine. Jego ojciec, Manuel Delacroix, posiadał przynoszącą znaczne dochody firmę motoryzacyjną, którą później przejęło Audi. Za wykup otrzymał całkiem niebrzydką sumkę, którą w spadku miała otrzymać Christine..

- Błagam – wyrzuciła z siebie nagle van der Terneuzen, podnosząc w górę dłoń. – Niech pani nie kończy. Reszty.. chyba jestem w stanie się domyślić.

Lisa zrobiła smutną minę. Zamierzała coś dodać, ale w tej samej chwili do gabinetu wtargnął jakiś podrzędny policjant, z zaśpiewnym oświadczeniem o napadzie w zachodniej części Thaur. Cuddy poderwała się na równe nogi jak ukłuta wrzecionem. Pożegnała się z Edith dość wylewnie i serdecznie, a później lekko uścisnęła jej dłoń.

Symbol niemego porozumienia?

Pani Reżyser było wszystko jedno.

Miała już dosyć wrażeń jak na jeden dzień powszedni. 


*** Edith otwarła powoli oczy i leniwie przeciągnęła rozespanym wzrokiem po suficie swojej sypialni. Czuła się tak, jakby wczoraj ktoś zatargał ją do dźwigania pięćdziesięciu worków prochu z północy na południe Innsbrucka. Głowa jej niemiłosiernie ciążyła po tym, jak Pani Reżyser, powróciwszy do domku w asyście Detlefa, najpierw wypruła z Harpunem na szybki spacer, a później zatopiła się w rzece rozmyślań na temat niechlubnej przeszłości Pojebusa i Christine. Nie mogąc dojść z sobą do ładu, walnęła sobie coś, o czym marzyła przez cały wieczór (czyli gin z tonikiem), a następnie kolejny, próbując jakoś ogarnąć niedawne rewelacje o iście sensacyjnym wydźwięku. A więc Louis, Andreasso, Czapek i jego rozdygotana kolubrynka, napastnicy o aparycjach oddzielających ich od członkostwa w Mensie niczym od dostania za napaść na biedną, zagubioną dziewczynę Pokojowej Nagrody Nobla,  pyskata Sylvie..

Plus matka, plus ojciec, plus brat.

Plus Mathias.

Edith mogłaby się dogadać z samą sobą, gdyby tylko zachciało się jej urządzić sobie psychoanalizę z jakimkolwiek narzędziem do nagrywania odgrywającym rolę clue programu, a więc przyjaciela, pocieszyciela i terapeuty w jednym..

Niestety, Panna nie miała najmniejszej ochoty na bawienie się w kręcenie pełnych pożałowania oraz rozdzierających serce wynurzeń o sprawach, wobec których powinna się JAKOŚ ustosunkować.. Miała ochotę jedynie na alkohol, ewentualnie jakieś leki i szybki sen.

Aż dziw pomyśleć, że kiedyś kamera i związane z nią przedsięwzięcia oraz doznania były dla Edith najważniejsze. Wydawało się to nierealne niczym specyficzny sen, lecz było jak najbardziej prawdziwe. Artystka potrafiła godzinami montować filmy w specjalnie skrojonych programach komputerowych, wysiadywać fotele podczas oglądania choćby klasyki kina niemego, noir bądź Nowej Fali albo cierpliwie pracować nad perfekcyjnością ujęć podczas kręcenia scen do skomplikowanego w formie i przesłaniu dzieła. Teraz jednak dziewczyna powoli oswajała się z myślą, że oto czas beztroskiego pomykania przed i za wiekowy oraz jednocześnie klasyczny Arriflex 435ES albo latania po padole ziemskim z Krasnogorskiem-3 w rączętach minął, może nie bezpowrotnie, lecz bankowo – do odwołania... za sto lat.

Heh.

Nawarstwione problemy, niczym fałdy zbrylonej gliny, z podziwu godnym uporem trwały w izolowaniu myśli Edith od wyszukiwania w zakamarkach pamięci twórczych inspiracji i kreowania coraz to nowszych, coraz to lepszych reżyserskich uniesień. W chwili obecnej pasja musiała zejść na drugi plan, co, szczerze mówiąc, Asystentce ani trochę się nie podobało. Niestety, zawikłanie spraw, z którymi musiała się zmierzyć skutecznie pozbawiło van der Terneuzen głosu w dyskusji o własnych zachciankach, powinnościach i priorytetach.

Gdyby Edith tylko wiedziała, że plątanie się w okolicach OESV ściągnie na nią tak daleko idące konsekwencje..! Poszukałaby sobie roboty w sklepie mięsnym… w sex-shopie.. gdziekolwiek!..

…choć wtedy najprawdopodobniej nie poznałaby Andreasa.

Choć może poznałaby go przez Luizę.

Albo przez przypadek. Wszak, jak celnie ujęła pewną zależność niezwykle znana w wielu kręgach Ulrike Meinhof: „Only quality can recognize quality”. Co oznacza, że tylko jakość jest możebna rozpoznać inną jakość, równie wspaniałą, równie niecodzienną.

I właśnie dlatego Edith i Andreas spotkaliby się tak czy tak czy też tak czy siak. Było im to pisane.

Jak jakość.. Ja-ja-jakość..jakości.

Edith i Andreas.

Ying i Yang.

Edith.

Andreas.

Gin.

Tonik.

Gin.

Jeszszszcze więcej dżinu!

Praca w sex-shopie? A, hahahaha!

Ciekawe, co na taką ewentualność powiedziałby Mathias..

Boże..

Boże, Mathias.

Mathiasssss..

No, Mathias.

Edith, musisz wziąć się w garść. Przecież i tak będziesz musiała opowiedzieć o TYM. Jeszszszcze raz. Wbrew sobie, ale dla do-dobra swojego związku..

Związku?

Ahihihi!

Gin.

Tonik.

Andreas.

Haaa, z którym, na dobrą sprawę, Artystka nawet się nie porozumiała odnośnie do wiekopomnej, po-porażkowej sceny z baru wegetariańskiego. Glonojadka. Ahihihihi! Summa summarum, na jakąkolwiek zmianę strategii operacyjnej było już za późno.

Zdecydowanie za późno.

Cholera.

Hihihi! Ahihihihaaa!

Za późno Edith poszła również spać (ululana przez promile, wpadła w objęcia Morfeusza dopiero w Godzinie Szczura), a teraz otworzyła ślepka w małe, iście azjatyckie szparki, powodowana chęcią sięgnięcia po szklankę z wodą, której, do kurwy nędzy, oczywiście nie przywlekła za sobą do łóżka.

Wstała ciężko i spojrzała z wykrzywieniem na wschodzące słońce. Jego jasne, świetliste promienie wsączały się do pokoju, budząc uśpione cienie przedmiotów i samej Asystentki. Nadawały wystrojowi scenerię idyllicznego dworku angielskiego, co z jakiegoś powodu nagle bardzo wkurzyło Edith. Zgrzytnęła zębami, po czym opuściła sypialnię, kierując się do kibla. Po drodze raz po raz wpadała w plamy światła, które oślepiały ją, utrudniając widzenie, jednak jakoś udało się jej rozszczepić spomiędzy rzeczywistości a impresjonistycznych majaków sylwetkę Koflera, siedzącą przy stole w jadalni. Asystentka wkroczyła do toalety, mrucząc pod nosem coś niedobrego na „parszywy świat” i „cholerny ranek” (a zwłaszcza na „pierdolony tonik z pierdolonym ginem, którego po 22 powinno się zzzakazać… choć i tak wiele by to nie zzzz-mieniłło”), zamknęła za sobą drzwi z niemałym łupnięciem, po czym podeszła do kranu. Właśnie podstawiała kubek pod strumień zimnej wody, kiedy przez umysł przeleciała jej jak błyskawica myśl:

JAKI KOFLER, DO NAJJAŚNIEJSZEJ KURWICY?

Trzasnęła ręką o kran, rzuciła kubek, który z brzękiem wpadł do zlewu, obijając się o ścianki, i wypadła z łazienki z prędkością, której nawet u siebie nie podejrzewała.

Wbiegła do jadalni jak rozpędzony eurasier, po czym stanęła jak wryta.

Miała rację.

Miała cholerną rację.

Nic się jej nie wydawało.

Przy stole faktycznie siedział nie kto inny, tylko Andreas, z rozbawionym grymasem na koralowych wargach, z nogami ułożonymi w głupią „amerykańską czwórkę”, z jedną ręką wspartą wygodnie na podłokietniku, a drugą podtrzymującą brodę.

Edith zalała niespodziewana fala ślepej furii, płynnej jak roztopiony iryd i karmazynowej jak spinel. Wyrzuciła z siebie głośno, nerwowo, chcąc zmazać z twarzy Koflera ten durny uśmiech, jak najbardziej nie na miejscu:

- Co ty tutaj robisz, do cho-cholery? Jak się tu dostałeś? I jak to możliwe, że mój cholerny pies nie skoczył ci do gardła? Andreas..!

Przestała, bo Kofler zaśmiał się chrapliwie.

- Jak ma na mnie szczekać albo reagować agresywnie, skoro to ja ci go kupiłem? – spytał spokojnie, z cierpliwością.

Panią Reżyser na to zatchnęło z płonnego oburzenia.

- Ty.. Ty… T-ty…- zaczęła dyszeć przez zaciśnięte zęby, rozglądając się za czymś ciężkim. Jej wzrok spoczął na przycisku do papieru. Popatrzyła żmijowato na Koflera, ale ten wyglądał bardziej na skonsternowanego niż przerażonego.

To ostatecznie dobiło Edith.

Schyliła się, wzięła but i cisnęła nim w Andreasa po iście wyczynowym zamachnięciu. Austriak odbił obuwie dłonią.

- Nie interesuje cię, skąd mam klucz do twojego mieszkania?

- Jesteś i-idiotą, więc pewnie ukradłeś albo wydębiłeś od moich starych – sapnęła Asystentka, sięgając po kolejnego buta. Ten również został odbity, tyle, że wylądował na samym szczycie komody, a nie, jak poprzedni, w koszu na owoce.

- Nie musisz mnie obrażać – stwierdził Kofler, nadal nie ruszając się z miejsca ani nie zmieniając pozy nawet o milimetry. Uśmiech tylko pogłębił kolor jego oczu. Edith wpatrzyła się w nie jak zahipnotyzowana przez kilka sekund, po czym energicznie pokręciła głową na boki. Nie, nie, nie tak!!

- I faktycznie, byłem u twoich rodziców. Pożyczyłem klucz od twojego taty. Nie pytaj, jak – zastrzegł jednak od razu z filuternym uśmiechem.

Bez obaw, Kofler. Nie zamierzała.

Dziewczyna nadal stała w korytarzu i ciskała zielonymi ślepiami myślący ogień Heraklita 
w stronę Andreasa, na co ten wciąż zdawał się nie zważać, naraz przywołując na przystojne oblicze zatroskany grymas.

- Jak się czujesz po napaści, Edith? Czy nic poważnego ci się nie stało? – spytał z rozbrajającą dobrocią Sportowiec, pochylając się nieznacznie wprzód i wbijając w van der Terneuzen opiekuńczo-zainteresowane spojrzenie.

- Dobrze się czuję. Z perturbacji z przygłupami wyszłam nie-niemal jak nowonarodzona; 
w ogóle to dzięki, że py-pytasz. A ty? Jak długo tu sie-siedzisz? – wymruczała wreszcie, próbując zapanować nad problemami z mową i zatrzymać w ryzach złość, która zaczynała spieprzać w nieznaną stronę, ustępując miejsca Bezbrzeżnemu Roztkliwieniu.  

Nie, rzucenie się teraz na tak seksownie się prezentującego Koflera i rozpoczęcie konkursu na Najdłuższy Pocałunek Świata strasznie kolidował z jej Symulowanym Wnerwieniem.

To znaczy, teraz symulowanym.

Austriak tymczasem ponowił jeszcze raz indagację o stan zdrowia Edith, a uzyskawszy w odpowiedzi jedynie wymowne zmarszczenie brwi, popatrzył na zegarek i oświadczył pewnym tonem, pierwszą częścią swojej wypowiedzi wkurzając Edith ponadnaturalnie:

- Udam, że to pijackie jąkanie się wcale mi nie przeszkadza.. A wracając do twojego pytania: czekam na ciebie już trzy godziny i piętnaście minut. Przyszedłem tutaj koło trzeciej, kiedy wstąpił do mnie wracający do domu po zmianie Janni i powiedział mi o tym, że mnie szukałaś. Oczywiście.. – błysnął uśmiechem jak beryl akwamaryną – …wcześniej wstąpiłem do twoich rodziców, gdzie dowiedziałem się, że już z nimi nie mieszkasz. Resztę znasz – zakończył, posyłając Edith całusa na otwartej dłoni i okraszając ów miły, romantyczny gest sypkim jak piasek śmiechem pełnym radości.

Hmmm..

Asystentka postanowiła spuścić z tonu. Wykreowała na ustach coś na kształt słabego uśmiechu, po czym wyburczała nieprzytomnie:

- I tak sobie tutaj siedzisz, bez snu, bez kawy?

- Jasne, że nie – zaperzył się Kofler, po czym zrobił jedną ze swoich słynnych grymasów pełnych tygrysiej przebiegłości. – Chyba przez godzinę obserwowałem cię, jak spałaś. Nie wiem, jak to możliwe.. – puścił Edith oczko – ..czy to kwestia bycia na bani, czy wrodzona zdolność, ale wyglądasz wtedy piękniej niż w rzeczywistości.

Pani Reżyser poczuła, jak na jej policzki wypełza homar rumieńca.

Poczuła się dziwie. Tak.. słodko. Przyjemnie.

Skupiła się na właśnie zaserwowanym komplemencie tak dalece, że nawet nie odniosła się do wzmiankowanego „bycia na bani”.

A to ci dopiero.

- Nie gadaj – parsknęła cicho, wgapiając się w stołową nogę z niepewną miną. Poruszyła nerwowo głową.  – Nie wyspałam się. Nie umyłam włosów. Ogólnie rzecz ujmując, jestem cała wymięta przez lekkiego..Ookej, przez kaca, który mnie trawi. Wyglądam jak rosyjski maszkarnik – zakończyła nieśmiało.

- Uwielbiam, kiedy się zawstydzasz… - zaczął znowu Kofler, ale Asystentka przerwała mu ostrym jak sekator:

- Dość! Nie zaczynaj!

Andreas zaniósł się śmiechem, wstając od stołu.

- Właśnie o tym mówię – rzucił, podchodząc bliżej. Edith zaczęła się wycofywać, modląc się jednocześnie, by Harpun nie wpadł na jej trasę.

Zatrzymała się na ścianie.

Zaraz, co to za amatorskie deja vu?

- Dlaczego uciekasz? – zmienił szybko front Austriak.

- Bo … bo tak – odparowała momentalnie Artystka z inteligencją protista. – Andreas, na litość boską! Ja ciebie nie rozumiem! – krzyknęła nagle. – Sprawiłam ci przykrość, a ty nie dość, że do mnie przyjeżdżasz, to jeszcze..

- Co? – wydusił Kofler. Na jego twarzy malowało się piękne zdziwienie, niczym najbardziej wyrafinowany fresk prerafaelitów na ścianie katedry. – Edith, przecież to JA powinienem CIEBIE przeprosić. Nie inaczej. Wypadłem jak ostatni wariat z tego baru, jak jakiś bezmózg, egoista, ostatni frajer. Nie dałem ci dojść do głosu! A przecież.. – urwał nagle, zmieszany.

Pani Reżyser nie wiedziała, co powiedzieć.

Z opresji jednakże wyratował swą właścicielkę bieluchny owczarek, który przerwał ową scenę pełną uwznioślającego milczenia nagłym wparadowaniem do pokoju ze smyczą w zębach. Podszedł radośnie do Koflera, rzucił mu chomąto pod nogi i zaszczekał dwukrotnie, śmigając ogonem na wszystkie strony jak wirnik w helikopterze.

Andreas popatrzył na Edith.

- Pójdę z Harpunem na spacer – skonstatował wylewnie. – Kiedy wrócę, pogadamy.

Asystentka niemrawo kiwnęła głową. Z dziwną wewnętrzną pasywnością oglądała, jak skoczek zakłada Harpunowi obrożę i smycz, a później prostuje się i zmierza do wyjścia 
z jadalni. Przechodząc mimo, cmoknął ją w czubek głowy.

- Nie smuć się, kochanie – powiedział cicho w jej splątane jak nici włosy. – Przecież.. tak właściwie nic wielkiego się nie stało. 


*** Zanim Andreas wrócił do domu z puszystym bydlęciem, Edith zdążyła obmyślić sobie cały scenariusz przyszłej rozmowy na nowo połączonych kochanków (ha ha). Wykąpana, 
z wilgotnymi włosami, świeżym ubraniem na ciele i szlugiem w dłoni, z którego szaro-siny dym unosił się w zawijasach jak ogon chińskiego smoka, siedziała na niedawnym miejscu Koflera i z namysłem wpatrywała się w drzwi wejściowe.

Kiedy jej ukochany powrócił ze stuletniego spaceru z owczarkiem podhalańskim, dziki pies pierwszą rzeczą, jaką zrobił po przestąpieniu progu mieszkania, było wyskoczenie Reżyserce na kolana z głośnym szczekaniem i nawiną radością. Asystentka o mało nie poparzyła psa swoim gauloisem, ale przytuliła go wcale wylewnie, po czym zrzuciła z kolan z wysyczanym:

- Uciekaj już!

Andreas tymczasem ściągał buty i wieszał kurtkę w szafie. Wparował do jadalni z zadowolonym uśmiechem na ustach, ale na widok papierosa trzymanego przez van der Terneuzen mina od razu zrzedła mu o tysiąc procent.

- Prosiłem cię, żebyś nie paliła! – sarknął poważnie, po czym szybko podszedł do dziewczyny i wyrwał jej szluga. Nie wzruszyły go nawet słowne protesty ze strony Reżyserki. Zmiął smołę w dłoniach udając, że ogień wcale go nie parzy (system: Człowiek z marmuru), a następnie wrzucił niedopałek do zlewu. Spojrzał na Edith z urazą, na co ta odpowiedziała nerwowym pokazaniem mu języka.

Odwróciła się na krześle tyłem do Pana Nudnego W Napominaniu Sportowca. Zamierzała udać obrażoną, ale w porę sobie przypomniała, że miała się wywnętrzać do bólu, pokazując na ogólny widok swoją nie-czystą jak łza albo nie-przezroczystą jak goshenit przeszłość. 
I duszę. 
A raczej jej wybrane fragmenty.

Panna z Kamerą poczuła, jak Andreas obejmuje ją od tyłu i cmoka w policzek. Westchnęła rozdzierając, udając, że jego gest wcale się jej nie podoba, tylko niepomiernie wkurza.

Nie podoba, nie podoba…

- No, już – zaszemrał jej do ucha. – Nie bądź na mnie zła. To takie straszne, że dbam o Twoje zdrowie? I o swoje, przy okazji, też?

Edith popatrzyła krzywo na Austriaka, po czym parsknęła mimowolnym śmiechem, widząc jego durną minę.

- Mieliśmy rozmawiać – wytknęła mu, wydymając usta.

- Rozmawiamy praktycznie cały czas odkąd wróciłem, kotku.

- Wcale nie – zaprotestowała z werwą Artystka, ignorując powtarzające się cmokania w policzek.

Do czasu.

Kilka sekund później odepchnęła od siebie Koflera zdecydowanym wypadem rąk.

- Przestańżeż na moment! – ustawiła ukochanego bezlitośnie. – Daj mi coś powiedzieć! Zbierałam się do zwierzeń pół godziny, a ty .. Ty tylko myślisz o całowaniu.

- Nie tylko – walnął Andreas., robiąc dwuznaczną minę.

Edith roześmiała się sztywno.

- Tak, jasne. Poza tym... – przekrzywiła głowę i pogroziła Austriakowi groźnie palcem. – Ja ci jeszcze nie wybaczyłam.

- Serio? – zdziwił się uprzejmie Kofler. Nachylił się do dziewczyny z przebiegłym uśmiechem i zaszemrał cicho:

- No to zaraz mi wybaczysz!

Zanim Edith zdążyła zareagować w jakikolwiek sposób, bo Andreas już ją całował. Odsunęła jednak po chwili głowę w bok.

W taki sposób przecież niczego nie ustalą!

- No, dobrze. Mów– poddał się Kofler z westchnieniem, widząc, że czas całusów dobiegł końca.

- Jak spróbujesz mi przerwać.. – zaczęła Pani Reżyser, ale Andreas tylko pokiwał przecząco czachą.

- Może sobie usiądź – zaproponowała Sportowcowi sztywno po chwili ciszy. – Stoisz nade mną jak kat. Tylko siekierę ci podać! Nie mogę się skupić – dodała.

- Jak to, przecież miałaś mieć wszystko zaplanowane – zironizował jawnie Austriak, ale posłusznie podszedł do przeciwległego krzesła i glebnął na nim wdzięcznie. Wpatrzył się w Edith jak w morganit albo inne wsio. Bo i, po prawdzie, Edith kolorem policzków trochę go przypominała.

Trochę przypominała kolorem policzków inne wsio.

Okej, przejdźmy do rzeczy!

Asystentka uchyliła wargi i pozwoliła słowom płynąć rwącym potokiem spomiędzy zębów, opadać na podłogę i nawarstwiać się wprost proporcjonalnie do czasu swojej przemowy. Mówiła całą prawdę. Wyłącznie prawdę. Ani jednego krętactwa nie sprokurowała, nie wytworzyła, nie zapodała.

W związku z powyższym opowiedziała Austriakowi o swojej wyprawie do Ga-Pa; o tym, jak ludzie Louisa chcieli ją sprzątnąć; nadmieniła, kim jest ów człowiek i co wspólnego ma z nim Pointner. Paplała i paplała o podejrzanych dokumentach oraz o przeszłości swoich rodziców; mówiła o wszystkim, co taiła do tej pory, a co wydawało się jej ważne.

- Tak to wygląda – zakończyła po pięciu minutach. – Już nic nie mam przed tobą do ukrycia. To znaczy.. – zawahała się szybko. – Mam. Nie wspomniałam o Mathiasie.

- Edith.. – przerwał jej wreszcie Kofler. – Nie musisz o nim mówić, jeśli nie chcesz. To, co mi powiedziałaś.. – zaciął się na moment, po czym spojrzał smutno na śpiącego w progu Harpuna. – To i tak dużo – przeniósł wzrok na Panią Reżyser. – Cieszę się, że wyjawiłaś mi te tajemnice. Ale jeżeli jest coś, o czym nie masz ochoty..

- Nie, nie – wrąbała się dziewczyna, podnosząc w górę dłoń. – Nie chcę, żebyśmy mieli przed sobą jakieś ciemne sprawki poukrywane jak trupy w szafie. Jasne? No, fajnie, że nie masz z tym problemu, bo ja też nie  – zassała głęboko powietrze do płuc.

- Nie odgrywaj przede mną jakiejś roli  – poprosił cicho Andreas. Skontrolował Asystentkę spojrzeniem surowego nauczyciela, zafrasowanego głęboką niewiedzą ucznia.

- Zamierzam przestać  – wyprostowała temat van der Terneuzen. – Więc mi pozwól.

Kofler tylko skinął głową.

No to, Edith, weź głęboki wdech i…..

- Mathias.. No i owszem, prawdę powiedział Louis, kiedy rzekł, że kiedyś byliśmy razem, że ślubowałam mu wierność do grobowej deski i, że byłam z nim niezgorzej szczęśliwa.. Nie mógł powiedzieć prawdy tylko w jednym wypadku: Cholernik kłamał na temat moich teraźniejszych kontaktów z Mathiasem... Ja się już z nim nie widuję, Andreasso. Nie kontaktuję się z nim. To jest niemożliwe, bo..  – wbiła w Andreasa niepewny wzrok. Oczy jej błyszczały jak podświetlony malachit, kiedy kończyła wstęp poważnym tonem:

 – …bo Mathias już nie żyje.

Na upiorny moment zapadła złowroga cisza.

- Co.. Co ty mówisz? – wykrztusił wreszcie całkowicie zdumiony Andreas. – Ale.. Ale.. Jak to? Jak to się stało?

- Opowiem po kolei – podjęła wątek Artystka. Posmutniała, choć na jej twarzy dało się dostrzec również niewielka ilość przeżytego niegdyś szczęścia.

- Spotkaliśmy się w szkole średniej i niemal od razu przypadliśmy sobie do gustu. Zaczęliśmy się spotykać. Mieszkałam jeszcze wtedy w Amsterdamie, moi starzy mniej pracowali, nasze życie rodzinne wyglądało zupełnie inaczej. Można powiedzieć, że tamten czas był dla mnie wyjątkowo szczęśliwy – perorowała spokojnie, wpatrzona w dywan. – No, ale cóż.. Od przypadku do przypadku ja i Mathias popalaliśmy zioło. To była Holandia, więc kto tego nie robił? – dziewczyna wydęła ironicznie usta, śmiejąc się do wspomnień. – Ale ja umiałam się ograniczyć. A Mathias.. nie.

- Wsiąkł? – spytał cicho Andreas.

Edith pokiwała głową.

- Upłynął jakiś czas. Nadal się widywaliśmy, umieliśmy się dogadać, mieliśmy wspólne zainteresowania, więc nasz związek cały czas się rozwijał. Mathias też chciał iść na reżyserię, snuliśmy więc wspólnie plany o tym, jak to razem wyjedziemy na studia do Hagi, a później nakręcimy wspólnie coś, co rzuci światową kinematografię na kolana – prychnęła gorzko. – Pięknie to brzmiało. Z realizacją było jednak gorzej. Mathias wnikał coraz bardziej w środowisko ćpunów. Miałam tego świadomość. W końcu ja, jako pierwsza, odkryłam jego mętne spojrzenie i bełkotliwe słowa. Tak się wtedy zdenerwowałam, że aż go spoliczkowałam. Sądziłam, że to nim wstrząśnie, że się opamięta. Ale nie. Zamiast tego wpieprzał się jeszcze bardziej.

Van der Terneuzen, zamrugawszy szybko powiekami, urwała opowieść. Po chwili wznowiła jednak opowiadanie, snując gorzkim tonem:

- Przerzucił się z zioła i haszyszu na kokainę. Próbowałam go ratować… Najpierw porozmawiałam z bratem. Gerard próbował wybić mi do głowy dalsze spotykanie się z Mathiasem, ale ja go nie słuchałam. Dlaczego ktoś miałby mi mówić z kim albo bez kogo mam być szczęśliwa? Nie uznawałam perswazji Gerarda. Moim zdaniem na jakąkolwiek zmianę moich uczuć było już za późno. I zdecydowanie za późno było na wyplenienie zaangażowania.. Jakiś czas po tym wyjawiłam moim rodzicom, co się dzieje z Mathiasem, bo sama już nie umiałam dojść z nim do ładu. Oni bardzo go lubili, więc porozumieli się z jego starymi i obiecali pomoc. Zamknęli go w ośrodku, ale on stamtąd spieprzył już po tygodniu. Nawet dobrze się nie odtruł, a leciał wtedy na wysokich dawkach. Później.. dosłownie zniknął, jak kamfora. Nie było go w domu chyba przez miesiąc. Jego matka panikowała, szukała go po całym Amsterdamie i okolicach, ja jej pomagałam, ledwo żyłam. Aż w końcu, ni z gruszki, ni z pietruszki, Mathias przyszedł do mnie do domu. To zdarzenie akurat dobrze pamiętam. Odrabiałam wtedy zadanie domowe z francuskiego, kiedy Mati dosłownie wpadł do mojego pokoju. Na jego widok aż zaniemówiłam, a długopis, którym pisałam wypracowanie, wypadł mi z ręki. Mój chłopak.. wyglądał jak wrak człowieka. Jak żywy szkielet.

Asystentka znowu przerwała. Dopiero teraz zorientowała się, że po policzkach płyną jej strugi łez. Mimo to kontynuowała, z iście heroicznym zacięciem:

- Upadł na kolana i zaczął błagać, żebym mu wybaczyła. Przysięgał na wszystkie świętości, że weźmie się w garść, tylko mam z nim zamieszkać i przy nim być. Zgodziłam się, oczywiście – powiedziała nieco zbyt zjadliwie. – Jakoś urobiłam swoich rodziców, przedstawiając im wszystkie plusy i minusy wcielenia w życie owego rozwiązania. Zgodzili się, choć nie bez obiekcji. Patrząc na to z perspektywy czasu, nie mogę się nim dziwić. Zawsze byłam chwiejna, a teraz miałam zamieszkać z narkomanem! Pewnie bali się, że sama właduję się w jakieś gówno, zawalę budę i do tego umrę. Ale ja byłam zainteresowana tylko Mathiasem. Sama dla siebie przestałam się liczyć.. – westchnęła. -  Zamieszkaliśmy w wynajętym przez rodziców mieszkaniu blisko stadionu Ajaxu. Mathias sumiennie łaził przez jakiś czas do poradni i na rozmaite grupy wsparcia, ale nie rozumiał, że dla niego tylko prawdziwa terapia może coś zdziałać. Taka tip top, z odwykiem, kuracją i całym tym badziewiem. Był nieprzejednany. Wiedział lepiej.

Edith zagryzła na moment usta, niemal boleśnie wpijając oczy we własne kolana, po czym wyrzuciła z siebie nerwowo:

 – Pewnego razy wrócił do mieszkania kompletnie nagrzany. Wyglądał spokojnie, ale ja, już kiedy zobaczyłam go w progu, wiedziałam, że coś brał. Wydarłam się na niego jak jakiś święty patron. No i.. Dostałam w twarz. Mocno. Bardzo mocno. Aż poleciałam w tył, rąbiąc głową o szafkę na buty. Przez paręnaście strasznych sekund byłam nieomal kompletnie zamroczona, pewnie bardziej z szoku po tym, że Mathias mi przyłożył niż z jakichś faktycznych obrażeń. Bolała mnie głowa, zwłaszcza płat ciemieniowy, w który zaryłam, po włosach ciekła mi krew z przeciętej skóry, ale dla mnie liczyło się co innego: fakt, że Mathias po uderzeniu mnie po prostu wyszedł. Nie wykazał żadnego zainteresowania moim stanem. Najmniejszego.. Najmniejszego! Wrócił następnego dnia z bukietem róż i jakimś tandetnym łańcuszkiem z tombaku. Płakał i mówił, że jest ostatnim baranem i że mnie kocha. Ja też się rozbuliłam i tak płakaliśmy sobie w ramiona dopóki on nie musiał wyjść sobie władować.

Edith, zupełnie już nad sobą nie panując, wybuchnęła szlochem. Uświadomiła sobie, że Andreas mocno ją przytula i to rozpoznanie pomogło jej nieco się uspokoić.

- Boże, malutka, nie mów więcej – poprosił szeptem Sportowiec, ale Panna pokręciła głową.

- Muszę to dokończyć. Powiem ci to i raz na zawsze będę miała z tym spokój… Może już nigdy więcej nie będę musiała wracać do tego popieprzonego okresu – wytarła sobie oczy w rękaw. – Sama nie wiem, jakim cudem w tamtym czasie łaziłam do budy, zajmowałam się domem i nie zwariowałam przy tym wszystkim. Muszę przyznać, że w owym napiętym czasie niesamowicie pomógł mi Gerard. Pomagał mi w nauce, często wręcz odrabiał za mnie większość zadań domowych, pisał mi ściągi na klasówki albo pilnował Matiego, kiedy byłam chora lub też zwyczajnie nie wyrabiałam z przemęczenia… Dodam również, że w tamtym momencie niemal zupełnie odcięłam się od swoich rówieśników. W pewnym sensie żyłam jak zakonnica. Męczennica. Widywałam swoje koleżanki tylko w szkole, po zajęciach od razu spylałam do mieszkania, trochę ogarnąć bajzel, który Mathias zawsze po sobie zostawiał, albo wybywałam na zakupy czy coś w tym stylu... Gdyby nie starania moje i naszych rodziców, Mathias prędzej umarłby z głodu niż… Niż..  W każdym razie do teraz siebie podziwiam, kiedy o tym myślę. I podziwiam również mojego brata. To, z jaką troską do mnie podszedł. I jak bardzo wciągnęło go trzymanie mnie przy zdrowych zmysłach.. Faktem jednak jest, że zdałam maturę. Złożyłam papiery na uniwerek w Amsterdamie, bo nie chciałam zostawiać Mathiasa. Akurat był na swoim odwyku numer x, więc miałam kilka chwil tylko dla siebie. Ale on znowu wrócił szybko.. Za szybko… - zawyła jak raniony pies w bark Austriaka. – Wrócił z jakimiś lalami z burdelu. Boże.. – zapłakała.

- Uprawiali seks całą noc, słyszałam ich wrzaski w sąsiednim pokoju przez pół nocy. W końcu zasnęłam. A następnego dnia… - szloch szarpnął ciałem Artystki. – Obudziłam się około dziesiątej. Zdziwiło mnie, że w domu jest tak cicho, lecz pomyślałam, że Mathias pewnie wybył po działkę. Weszłam do jego pokoju, żeby tam posprzątać, choć na samą myśl o sprzątaniu tam aż mnie odrzucało. A on… On tam leżał.. Na łóżku….

Andreas mocno ją w siebie wtulił.

Zapadła cisza. Po kilku sekundach dziewczyna dokończyła opowieść łamiącym się głosem:

- Zawiadomiłam pogotowie.. Próóóóbowałam go reanimować, ale on.. Ooon.. Aa.. później był pogrzeb, na którym nie byłam. Le-leżałam wtedy na oddziale psychiatrycznym szpitala św. Łukasza i starałam się nie myśleć o tym, że mój chłopak leży w ziemi. Miałam robione jakieś testy i inne pierdoły, dostałam leki i wypuszczono mnie do domu. Ale ja nie umiałam żyć w Amsterdamie. Każdy pierdolony zakątek przypominał mi o Mathiasie, więc w końcu rodzice podjęli decyzję o przeprowadzce. Wybrali Innsbruck, choć ja początkowo nie chciałam tutaj przyjechać, bojąc się konfrontacji z szarą rzeczywistością już TOTALNIE bez Mathiasa. Zdałam sobie boleśnie sprawę, że nie ma odwyku, na który wyjechał, tylko trumna, w której leży. Ogromnie to mną wstrząsnęło.. Taka nagła.. Takie nagłe olśnienie co do czegoś, co teoretycznie już wiedziałam. Zaczęłam bać się życia codziennego, uśmiechniętych ludzi.. Zadekowałam się w Ga-Pa, praktycznie na samym skraju wsi, w wynajętym domku, którego okna z jednej strony wychodziły wprost na Zugspitze. Starzy bardzo się wtedy o mnie trzęśli sądząc zapewne, że w skrytości ducha planuję jakiś niebezpieczny, autoagresywny atak. Gerard też się zresztą martwił. Zaoferował mi więc, że zrezygnuje ze studiów i zostanie przy mnie, aby wesprzeć mnie duchowo i tak dalej.. Nie chciałam. Możliwości bycia niańczoną przez mamę lub tatę też nie przyjmowałam do wiadomości. Musiałam dojść do ładu sama ze sobą, nie mogłam pogodzić się ze stratą w czyimkolwiek towarzystwie.. Musiałam być sama, tylko sama, bądź z osobami, których obecności bym nie zauważała, a z paniczem i państwem van der Terneuzen taki numer by nie przeszedł. Zapewnialiby mi rozrywki, może, o, zgrozo!, chcieliby mnie zabrać do kina.. I na sto procent patrzyliby mi na ręce. Kontrolowaliby mnie, czy czasami po przeżyciach z Mathiasem sama nie zaczęłam wąchać tri albo lecieć w kanał.. Popijać, popalać… Haha! Zaproponowali mi nawet.. Nie, w sumie to sama ciotka Ingrid, wiesz, moja chrzestna matka mieszkająca w Irkucku, siostra ojca, zadzwoniła do mnie i zaprosiła mnie do Rosji.. Powiedziała, że, jeśli chcę, jej mieszkanie stoi dla mnie otworem… Myśląc o tym teraz nie mam pojęcia, dlaczego nie wyjechałam na Syberię. Przecież uwielbiałam tam jeździć i wykorzystywałam każdą okazję, żeby zobaczyć Ingrid, bo wręcz za sobą przepadałyśmy..  Zawsze się dogadywałyśmy. ZAWSZE. Miła odmiana po przejściach z rodzicami.. – Edith uśmiechnęła się krzywo. Odkaszlnęła. - Wiele zawdzięczam mojej rodzinie. Naprawdę wiele. Ale jednak..  Dystans między nami, dziećmi, a rodzicami, mimo tej sprawy z Mathiasem, był łatwo odczuwalny. Nie do przeskoczenia w tydzień… Nie potrzebowałam kolejnej ułudy, w której mogłabym żyć. Wystarczająco często plułam sobie w brodę za to, że zbyt późno zaczęłam być wobec Matiego realnie obiektywna… Zdziwiłam się, gdy w sporze z mamą i tatą odniosłam sukces, ale, z drugiej strony, bardzo się też ucieszyłam. To była pierwsza personalna walka, wygrana od bardzo dawna-aa.. Oprócz domku na własność wynajęli mi więc również ni to pielęgniarkę, ni to przyzwoitkę, jak chciałam - całkowicie obcą osobę, choć godną zaufania. Miała na imię Ivette i okazała się córką takiego jednego speca od kina, a do tego uczennicą szkoły dla akuszerek. Wtedy jednak przeszłość i pochodzenie mojej opiekunki niezbyt mnie interesowały. Szczerze mówiąc, w ogóle nie pamiętam, czym zajmowałam się przez rok w Niemczech.. Bo spędziłam tam okrągły rok. Rok wyrwany z życiorysu, który w każdym CV zapełniam coraz to innymi bzdetami o podróżach i zagranicznych stażach wyłącznie po to, żeby NIE MYŚLEĆ.. Zabawne - jedyne, co kojarzę, to chwile w zimie, prawdopodobnie w jakąś niedzielę, bo dzwony kościelne tak obłędnie biły w dolinie.. Leżałam wtedy na tarasie, rozwalona na letnim leżaku, okutana w płaszcz, szal, kozaki, przybrana pełnym makijażem i okularami przeciwsłonecznymi, jakbym wybierała się co najmniej na pokaz mody.. Trzymałam w dłoniach, które miałam otulone rękawiczkami bez palców, cienki francuski papieros i z uporem maniaka wpatrywałam się w Zugspitze, a Ivette raz po raz wyściubiała nosek z ogrzewanego na ful domku, aby zapytać, czy czasem nie musi podać mi kolejnej margherity..  Cała byłam ubrana na czarno i wstawałam z leżaka tylko wówczas, gdy musiałam udać się do kibla. Później wracałam na stanowisko i wylegiwałam się dalej.. Nie wiem, o czym wtedy myślałam. Chyba o niczym. A może moje myśli, podbudowane dość silnymi psychotropami, beztrosko hasały sobie po szczęśliwych krainach bez narkotyków, trumien i nieszczęść.. Nie wiem. Kojarzę też, że kilka razy próbowałam nakręcić jakiś film, choćby przykrótki, lecz moje próby okazywały się w ostatecznym rozrachunku tak żałosne, że w końcu położyłam krzyżyk na jakiejkolwiek reżyserce.. Do Innsbrucka przyjechałam w sierpniu, dokładnie rok po śmierci Mathiasa. Jeszcze przez miesiąc się aklimatyzowałam, jeszcze płakałam w miejskich szaletach, kiedy dopadała mnie chandra po zdecydowanym odstawieniu leków, ale już powoli wracałam do życia. Znalazłam sobie nowy cel, wokół którego mogły koncentrować się moje wysiłki – dostanie się na studia w Cambridge, zaczęłam więc na nowo odnajdywać się w filmowaniu. Moi rodzice tym czasem zaczęli pracować coraz więcej. Nie powiem, przez ten czas po śmierci Mathiasa bardzo mi pomogli. Nie winię ich o zamknięcie mnie na oddziale. Sama bym tam poszła prędzej czy później, i to dobrowolnie. Ale to mi faktycznie pomogło. Odzyskałam spokój wśród ludzi ze schizofrenią. I teraz… Dlatego tak mnie dobiło to, że Gerard też bierze. Muszę coś zrobić, nie chcę, żeby umarł – Edith pociągnęła nosem, odchrząkując. Odchyliła się lekko w tył i spojrzała Koflerowi w twarz. – Dalej wiesz: poznałam Luizę, ciebie, zaczęłam pracę.. – uśmiechnęła się nieznacznie. Zamilkła na chwilę, a później rzuciła się Andreasowi na szyję z głośnym:

- Cieszę się, że cię mam, mój niedźwiedziu!

Ten przez chwilę nie wiedział, jak zareagować, ale po chwili pocałował swoją dziewczynę gorąco w usta.

- Obiecuję ci – zaczął uroczyście – że ja.. Nie dam się zabić. Nigdy nie będziesz musiała przeze mnie płakać. I nigdy nie będziesz musiała przechodzić czegoś takiego, jak przy Mathiasie.

Andreas starł z policzka Artystki nadprogramową łzę, która, skapując z oka, próbowała dołączyć do swoich poprzedniczek już zasychających na twarzy steranej opowiadaniem van der Terneuzen.

- Obiecuję ci. I dziękuję za szczerość, mała – dodał jeszcze skoczek, uśmiechając się nieznacznie. – Odciążanie od balastów to coś, do czego niedźwiedzie, zwłaszcza austriackie i specjalnie szkolone w policji, nadają się najlepiej na świecie.

Znowu się pocałowali. Wzbudzili zainteresowanie samego Harpuna, który podniósł łeb i przyglądał się im podejrzliwie.

A później Artystka oderwała się od Koflera i zapytała napuchniętym głosem:

- Może obejrzymy jakiś program w telewizji? 


**** Innsbruck był tego dnia wyjątkowo smutny. Alpy, niemal całkowicie spowite przez mgłę i ciężkie, deszczowo-śniegowe chmury, zdawały się nie istnieć. Podczas jazdy z Andreasem do OSV Edith usiłowała sobie przypomnieć, czy światło słoneczne, które widziała dzisiaj rano, po przebudzeniu, było tylko wybrykiem jej iluzorycznej, rozmemłanej po dżinach z tonikiem, wyobraźni czy też chwilowym i optymistycznym kaprysem pogody. Artystka zdążyła już uładzić swoje wzburzone niczym woda w szklance wnętrze po tym, gdy tak niedawno ponownie musiała konfrontować się z demonami własnej przeszłości i to zapewne dlatego nagle na nowo stała się wyczulona na Wszelkie Drobiazgi Rzeczywistości. Wjeżdżając na parking przed Kieracikiem Zakochanej Parze ledwo udało się uniknąć wtranżolenia w stojącego na niemal całym przejeździe volkswagena. Kofler ścisnął w ustach kilka słów na temat „krótkowzroczności umysłowej” niektórych „niedzielnych kierowców”, którzy „nie wiedzą, co to jest koperta albo wolne miejsce”. Pani Reżyser uśmiechnęła się do siebie w szybie, a później wbiła sobie paznokcie w skórę dłoni, żeby nie wybuchnąć śmiechem na widok wkurzonej miny Austriaka-Szofera. Wyglądał, jakby do gardła powpadały mu gwoździe z waty cukrowej, a on nie umiał ich odkrztusić.

Zachichotała cicho do własnego odbicia, odetchnęła głęboko i przeniosła wzrok na Niedźwiedzia, kiwając ze zrozumieniem głową.

Miała nadzieję, że Andreas NIGDY nie zapyta ją, czy ona ma coś takiego, jak prawo jazdy.

- A Ty, Edith? – zaczął neutralnym tonem, uważnie parkując subaru blisko krawężnika. – Masz prawo jazdy?

Chryste Panie!

- Mam  – wykrztusiła w rękaw.

- O, to świetnie! – ucieszył się głupio Kofler. Puścił oko do Asystentki. – Musisz mi kiedyś pokazać, jak jeździsz.

Oby nie.

- Nie wiesz, czego żądasz, niedźwiedziu – parsknęła do niego dziewczyna i zmarszczyła teatralnie nos, jakby właśnie wgryzła się w wyjątkowo kwaśną oraz wyjątkowo soczystą cytrynę.

Andreas wybuchnął uciesznym śmiechem pełnym atomów naiwnej radości.

Że co, on pewnie myśli, że ona żartuje?

- Mówię poważnie  – doprecyzowała Edith, kiedy Kofler wydukał wreszcie standardowe „Na pewno nie jest tak źle jak uważasz”. – Wiem, że lubisz mocne wrażenia, ale jazda autem z moją skromną personą za kółkiem ZDECYDOWANIE NIE JEST tym, czego w życiu szukasz.

- Jasne. A myślałaś w ogóle, dlaczego z tobą jestem? – przekrzywił głowę Austriak, pstrykając kluczykiem o deskę rozdzielczą.

- Pewnie, że myślałam  – zmrużyła ostrzegawczo oczy Edith. – Jesteś ze mną, bo cechuje cię żądza pieniądza. Masz w oczach wypisaną chciwość na zdobycie milionów, które starzy przekażą mi w spadku. Tylko wciskasz mi kit o miłości – mrugnęła do niego prawym okiem. – Tak naprawdę jesteś wyrachowanym grizzly.

- Sam bym tego lepiej nie ujął  – żachnął się Andreas, przybierając na twarz groźną minę. Westchnął ciężko. – No nic, kochanie, chyba wypadałoby, żebyśmy zakończyli naszą miłą pogawędkę i udali się do pracy. Nie uważasz?

- Nie – pokręciła przecząco łepetyną Pani Reżyser. Pochyliła się do Andreasa i z głośnym „Mmmm” wycisnęła na jego ustach stempel długiego cmoknięcia.

 – Zostańmy tutaj! – dorzuciła entuzjastycznie.

- Naprawdę marzysz o spędzeniu całego dnia ze mną w samochodzie? – błysnął przekąsem, patrząc na Reżyserkę z filozoficznym namysłem.

- Boże, z Tobą mogłabym nawet siedzieć w stawie pełnym krokodyli. – stwierdziła Edith modulowanym głosem, po czym znowu pocałowała Austriaka.

Słodką idyllę przerwało im złośliwe i pozbawione dobrej woli stukanie w przednią szybę.

Asystentka przekrzywiła z wyraźną niechęcią głowę w prawo. Rzuciła w stronę stojącego na zewnątrz Martina pełne złości spojrzenie, co tegoż rozbawiło jeszcze bardziej. Otworzył drzwi po stronie van der Terneuzen z zadowolonym wyszczerzeniem szarobiałych kłów.

- Dajcie spokój, w miejscu publicznym? – zgasił wdzięcznie zakochaną parę, na co Reżyserka ustawiła go błyskawicznie pryśnięciem jadu:

- Martin, na litość Stwórcy, oszczędź światu tego widoku – nie uśmiechaj się!

Zanim Panna z Kamerą zdążyła dodać choć pół kolejnego słowa, Kofler zakneblował jej usta dłonią i unieruchomił przedramieniem, a sam zaczął gawędzić z Kochem o jakichś głupich wiązaniach i innych szajsach, zupełnie nie zwracając uwagi na szamocącą się w lwim uścisku własną ukochaną, która wypuszczała z ust mruczące salwy armatnie niewyraźnych dźwięków, tylko częściowo przypominających mowę ludzką. W końcu Edith zatrybiła, w jaki sposób może zwrócić na swoje zniewolenie powszechną uwagę aż dwóch Austriaków. Znieruchomiała, wbijając pusty wzrok w koło zaparkowanego naprzeciw auta i trwała tak niewzruszenie, dopóki Andreas nie wymruczał jej do ucha:

- Uspokoiłaś się już?

Wydała z siebie wówczas zdecydowane „Yhmmm”, co zadowoliło Koflera na tyle, że uwolnił jej usta od swojej wielkiej łapy.

Edith odwróciła się do niego i wypaliła z udawaną pogardą:

- Już więcej nie licz na buziaki, baribalu!

Po czym wyskoczyła z subaru, zostawiając wewnątrz skonfundowanego  Andreasa.

Niestety, musiała jeszcze przejść obok Martina, który najwyraźniej zawarł z Grizzly jakiś Tajny Pakt o Trzymaniu Edith w Ryzach, bo szybko chwycił ją za rękę i przywitał się śpiewnie, z iście japońskim ukłonem:

- Cześć, Didi, ptysiu! Jak się miewasz?

Didi?

PTYSIU?...

Twarz Asystentki zastygła z bezgranicznego skonsternowania. Ale okej, skoro ma być bardziej „ludzka”, to niech im tam świecą Słoneczko i inne ciała astralne.

- Bosko! Aa.. Skąd Ci się wziął ten PTYŚ, Martin?

Koch zaśmiał się wariacko. Wzruszył ramionami. Jego słowa zmieszały się z trzaskiem zamykanych drzwi po stronie Edith, a później Pana Niedźwiedzia.

- Znikąd. To znaczy.. Pomyślałem, że może być zabawnie, jak powiem do ciebie jakoś tak miło. Wiesz.. prawie się nie znamy. A ty randkujesz z moim najlepszym kumplem! – znowu się zaśmiał.

Nie do wiary, że tacy ludzie chodzą po tym świecie.

Kamerzystka wygięła brwi w kulturalnym zdziwieniu, kiedy Andreas ryglował drogocenne subaru na miliard zamków, po czym spytała z uprzejmym uśmiechem:

- Oo, i sądzisz, że poznasz mnie lepiej, mówiąc do mnie per: pysiu? To znaczy, przepraszam najmocniej, PTYSIU?

- No, nie – stropił się Koch. Nagle znowu się rozpromienił, jak zbiornik na odpady atomowe. – Ale przecież musimy od czegoś zacząć, prawda?

Pani Reżyser musiała przyznać, że faktycznie. Zamierzała jeszcze dorzucić jakieś klawe wyrażenie, nobilitujące ją w oczach Martina, kiedy nagle z prawej doszusował do nich Wolfgang z Thomasem. Koch z Andreasem podeszli do nadciągających jak sztorm na morzu kumpli.

Przywitali się w jakiś pogański sposób, będący mieszaniną obrazoburczych gestów i poklepywań, a później zanurzyli w odmęty pokręconej rozmowy o testowaniu nowych nart.

Artystka oparła się o bok Koflerowej kolubryny i zapatrzyła w brudną blachą na dachu OESV.

- Cześć, Edith! – przywitał się raptownie z koleżanką Loitzl, machając serdecznie dłonią, a Morgen posłał dziewczynie promienny smile rodem z najnowszej kampanii reklamowej Miucci Prady.

Też coś.

Ciekawe, gdzie posiali biedne Dzieciątko.

Choć może to i lepiej, że go nie ma. Perspektywa kolejnej kłótni albo dziwnych rozmów o Luizie czy Koali nie napawały van der Terneuzen nagłą radością życia.

Właściwie to tout au contraire.

- Chodź do nas! – dorzucił swoje trzy grosze Thomas, ponaglając Artystkę ruchem ręki.

Asystentka przybrała na facjatę wyraz raczkującego zadowolenia i wolno podeszła do roześmianej grupki.

- Udam, że wcale mnie nie olałeś w najbardziej bezczelny sposób – ćwierknęła miło do Niedźwiedzia, szturchając go w żebra.

- Wybacz – poprosił ten rozbitym głosem, na co Morgen zareagował wybuchem śmiechu.

Pewnie myślał, że to żart.

- Uważaj, stary – ostrzegł szybko Martin. – Didi nie ma dziś najlepszego humoru. Chyba wstała lewą nogą!

- Didi? – roześmiał się Wolfgang. – Urocze przezwisko!

Brakowało tylko klaśnięcia w dłonie, do ciężkiej cholery!

- Didi. Didi. Diidii – międlił słowo w paszczy Morgen. – Całkiem fajnie! Sam to wymyśliłeś? – zwrócił się do Kocha, który odpowiedział kiwaniem czachy.

Czy to możliwe, żeby z próżni mogło powstać COKOLWIEK?

- Ja jej tak nie będę nazywał – zastawił się od razu Kofler, a na pytające spojrzenie swojej dziewczyny dodał błyskawicznie: - Sądzę, że PTYŚ jest odpowiedniejszy! Ptyś! Ptysiuniuniuniuniu.. Z całkiem zgrabną figurą i uroczą, miasteczkową-niuniuniu buzinką!

Reżyserkę zamurowało wobec tak jawnej dozy prześmiewczości, z kolei trójka pozostałych skoczków przez chwilę ze sobą walczyła. Tylko przez chwilę, ale Asystentka i tak była im za to mniej więcej wdzięczna.

Salwę śmiechowego kumkania rozpoczął Koch, zawtórował mu Thomas, a później Loitzl.

- Zdradziecki lokaju! – wrzasnęła nagle zdenerwowana Edith do Andreasa. Schyliła się, ugniotła ze śniegu pigułę i przylutowała mu prosto w łeb. – Masz za swoje! Na sztos, na sztos!

- Na sztos, na sztos! – podchwycili pozostali Austriacy i, niczym zombie z kiepskiego horroru, także zaczęli w szybkim tempie wytwarzać kule śniegowej krótkotrwałej egzystencji.

Wszystkie uległy rozpadowi w zetknięciu z odzieżą biednego Niedźwiednika. Ten jednak, zamiast się w jakiś wyraźny sposób bronić, w pewnym momencie po prostu usiadł na śniegu i zaniósł się ogłupiającym śmiechem.

Martin akurat zamierzał wcelować w Koflera całkiem sporą kulą, ale Pani Reżyser była szybsza. Walnęła skoczka tak mocno, że aż czapka zleciała mu z głowy.

- Bunt w szeregach, panowie! – zakrzyknął głośno Koch. – Zemsta, zemsta będzie KRWAAWA!

Edith pisnęła, kiedy Thomas wrzucił jej pigułę za kołnierz, a Loitzl wepchnął brutalnie do zaspy.

- Dobra, dobra, moja wina! – krztusiła się śmiechem Asystentka, wyłażąc ze zwałów śniegu przy wydatnej pomocy Morgena. Otrzepała się ze śniegu jak owczarek harpunowski i tym razem to ona władowała do zaspy Wolfganga. Thomas z Kochem akurat unieruchamiali go w lodowatej brei, kiedy od północnej strony doszło ich głośne huknięcie:

- Może przynieść wam jeszcze sanki i łopatki?!

Pani Reżyser spuściła głowę, tłumiąc wybuch krystalicznie czystego śmiechu. Nie musiała się nawet odwracać, żeby wiedzieć, któż to w taki niewybredny sposób ustawia Austriaków do pionu.

Mimo to spojrzała w lewo.

Pointner uśmiechał się z sarkazmem, obserwując, jak Andreas zbiera się opornie z chodnika, a Koch otrzepuje mokrą od śniegu czapkę. Przejechał wzrokiem prokuratora sądowego po zafrasowanych minach Wolfganga i Thomasa, po czym zatrzymał się na Edith.

- Proszę, proszę. Moja asystentka – stwierdził beznamiętnie. – PRZEPRASZAM, że przerywam ci zabawę, ale chciałem przypomnieć, panno van der Terneuzen, że od dziesięciu minut powinnaś pracować.

- No, jasne! – krzyknęła Pani Reżyser, po czym zaryła ręką w śnieg, zgniotła szybką kulę i, zanim ktokolwiek zdążył się zorientować, zamachnęła się i rzuciła nią w Potwora.

Ten jednak wykazywał się dzisiaj nadspodziewanie dobrym refleksem. Przechylił się w lewo, piguła minęła go o milimetry.

Nawet to nie zmyło z jego twarzy sadystycznego uśmiechu. Wręcz przeciwnie, ucieszna radość dziecka wyrywającego dla zabawy odnóża konikom polnym jeszcze się pogłębiła.

- Edith! – zatchnął się głucho porażony Thomas.

Ta tylko spojrzała na niego zezowato, zupełnie nie martwiąc się takimi detalami jak na przykład Udawanie Poczucia Winy.

- Świetnie – mruknął Alexandrus niewzruszenie. – Zapraszam do mojego gabinetu…

- Didi.. – wtrącił się straceńczo Koch. Dziewczyna spojrzała na niego z jawnym rozwścieczeniem.

Fuck, czy Martino zawsze musiał odzywać się w NAJMNIEJ SPRZYJAJĄCEJ PO TEMU CHWILI? Co on takiego ma, że, gdy trzeba, nie umie zamknąć buzinki-niuuu na kłodkę?

Edith bardzo chętnie zakułaby skoczka w dyby.

NA WIEKI.

Pointnerowi owo paranoiczne zdrobnienie przypadło najwyraźniej do gustu, bo kontynuował z jego użyciem:

- .. Didi. A z wami, panowie… – zlustrował szybko skruszonych skoczków. – …rozmówię się podczas popołudniowego treningu. Bo poranny zaczął się jakiś czas temu. Kolejne spóźnienie, BRAWO. Poczynajcie tak sobie dalej, a zdaje się, że powołania na sezon przemaszerują wam koło nosów – jego rekini wzrok znowu spoczął na Pani Reżyser. – Rusz się, Edith. Nie mam dla ciebie całego dnia!

Odwrócił się na pięcie i pomaszerował do OESV.

A tego co dzisiaj ugryzło? Przechodzi kryzys wieku średniego?

- Przepraszam! – usłyszała niespodziewanie Reżyserka z prawej strony. Skwitowała to tylko kiwnięciem głowy.

Trochę za późno, żeby myśleć o konsekwencjach.

 Szybko pośpieszyła za Czapkiem, wpatrując się we własne buty. Nastrój miała zmrożony. Już nie cieszyła się ze spotkania kumpli. Pointner skutecznie zmiótł jej poczucie własnej wartości w kąt i zamienił go w watę szklaną.

Hmm..

A to nowość. Ale przecież Wspólniczka w Zbrodni nie da się tak łatwo sprowadzić do parteru jak niegdyś.  

Zwłaszcza, że odkąd zrzuciła z siebie ciężar tajemnic, czuła się zdecydowanie lepiej. 

_________
Drodzy Czytelnicy!

To, że kawałek tej części jest całkiem dramatyczny (może nawet dość smutny) wcale nie oznacza, iż w przyszłości porzucę podobne wątki bądź też zwolnię tempo działania swoich bohaterów :) Ci, którzy śledzą tego bloga, wiedzą, że to właśnie nagłe zwroty akcji stanowią o motywacjach Edith, Luizy i spółki, dlatego też przeskok ze świata tajemnic i niejednoznaczności do uroczej krainy różowych wróżek byłby słaaaby! I nudny.
Starałam się zakończyć ów rozdział w miarę optymistycznie, abyście, tak jak ja i Edith, z nadzieją oraz optymizmem spoglądali w przyszłość - Waszą i tworzonej tu historii
Tuszę, iż spędziliście miło czas z w.w fragmentem losów panny van der Terneuzen. 
Nie bójcie się, ona nie da się złamać ;)

serdecznie pozdrawiam,