piątek, 21 lutego 2014

Edith (21): Before I flip something over please, can someone stop me?

- Wybrałaś już imię dla małej?
- Gdyby to ode mnie zależało, to Wiera. Tylko Wiera.

*** Po przylocie na Tegel Edith odebrała swoją kraciastą torbę z podajnika bagażu, a następnie sprężystym krokiem skierowała się do wyjścia. W hali przylotów kłębił się tłum ludzi (zgromadzony niczym wataha wilków za metalową barierką oddzielającą podróżnych od postronnych) aktualnie skupiony na oczekiwaniu na bliskich, do których z całą pewnością nie zaliczała się Pani Wiera
Ohmigod.
Dziewczyna wessała głęboko powietrze w płuca, dostając ataku agorafobii podczas rozglądania się po terminalu.
To niemieckie lotnisko było wielgachne, a Reżyserka zdążyła już zapomnieć, jak ogromne potrafią być owe przeszklone, stalowe konstrukcje...
Dlatego też czuła się tak nieswojo i teraz szła niepewnie, lawirując z podziwu godnym szczęściem między spieszącymi się personami.
W zasadzie: van der Terneuzen… o, pardon, Wiera (…Dimitrijewna? Iwanowna? Władimirowna? Jakakolwiek-owna? Jak właściwie miał na imię jej ojciec…? AAAAAAAAAA, jednak Iwan! Iwan-owna!) Czelabinowa powiedziałaby nawet, że czuła się WYBITNIE nie na miejscu….
W efekcie szybko skierowała wzrok z powrotem na swoje najbliższe otoczenie, próbując za pomocą podjętych naprędce działań auto-uspokajających (auto-jakich?..... auto-srakichchchch)  zniwelować zdecydowanie za prędko walące serduszko oraz narastające jak napady kokluszu poczucie paniki dojmujące tak bardzo, że, o Boże, Edith… chyba zaraz zemdleje ze zdenerwowania i zawrotów głowy.
Spokojnie, Reżyserko. Wdech i wydech. No. Jesteś przecież mistrzynią w swoim fachu..
Fachu uciekania spod ostrza przeciwności losu? Fachu ratowania siebie nawet z najbardziej beznadziejnej, stereotypowo podbramkowej situejszyn? Fachu..
.. ładowania się wszędzie tam, gdzie akurat nie trzeba?
Stwórco, ratuj!
Panna z Kamerą… Panna Przemytniczka, Wspólniczka Wykolejeńców podreptała niczym łagrownik do najbliższego przepieprzenia z telefonami i ruchem ślamazarnej kałamarnicy wytargała z kieszeni płaszcza karteluszek z nabazgranym numerem telefonu. Serce biło jej jak oszalałe (w dalszym ciągu, heh), a dłonie stały się przerażająco zimne, kiedy Asystentka wrzuciła kilka monet w paszczę aparatu, a później wybrała stosowny szereg cyfr. Westchnęła z przejęcia, zdenerwowania i nie-wiadomo-czego-jeszcze.
No, okej, musi grać kartami, jakie ma.
Pora załatwić sobie transport do Rudow….
Boże.
*** Ktoś odebrał słuchawkę po drugiej stronie linii już po pierwszym sygnale.
- Słucham? - zarzęził enigmatyczny Nieznajomy głosem niczym z infolinii dla abonentów wiecznie niedziałającej poprawnie kablówki.
- Nasijwam sję Wierra - wykrztusiła Pani Reżyser, dbając o jak najbardziej wiarygodny cudzoziemski akcent. – Właśnie ja prileciała. Dzwonię, gdyż-ponjeważ chocjałam..
- Zakończ rozmowę i przejdź przed kiosk. Za piętnaście sekund od wykonania tej czynności ktoś do ciebie podejdzie. Na razie - wypruła z siebie Tajemnicza Osoba zdecydowanie, po czym rozmowa została zakończona.
Doskonale….!
Edith miała wrażenie, że żołądek ściska się jej do maksimum.
Znowu.
Nieco chwiejnie przeszła na wskazane miejsce, rozglądając się na boki i próbując wyłapać z pędzących ludzi tą jedną, jedyną istotę, która będzie jej szoferem.
Bo miejmy nadzieję, że jednak nie mordercą…. O, Andreasie, Andreasie!....
Kamerzystka była tak zaabsorbowana przeczesywaniem widocznej przestrzeni i przestępowaniem z nogi na nogę w nerwowym rytmie (mimo iż wszystko w niej krzyczało: "WIEROOOO, WIEROCZKOOOO to NIEPROFESJONALNE!"), że lodowaty ton, wybuchnąwszy znienacka zza jej pleców, a niosący treść „Witam panią w Berlinie, pani Czelabinowo!” bardzo ją zaskoczył.
Blondynka… przepraszam najmocniej, brunetka jak się patrzy, jak z żurnala, odwróciła się błyskawicznie, nadziewając się na spojrzenie piwnych oczu wysokiego bruneta.
- Dobryj dień! - dygnęła niepewnie roztrzęsionym tembrem. Ponownie zlustrowała otoczenie wokół siebie. Choć najwyraźniej nie powinna była, bo nowoprzybyły od razu ją zaatakował:
- Czeka pani jeszcze na kogoś?
Asystentka tylko pokręciła przecząco głową.
- Świetnie - stwierdził Facet. Schylił się jak cyrkowy akrobata, wyjął Edith… torbę z ręki i, zarzucając ją sobie na ramię, przemówił dyktatorsko:
- Pozwoli pani, że wezmę jej walizkę. A teraz.. Proszę pójść za mną. Oniegin już na panią czeka.
*** Jechali w milczeniu autostradą w stronę Rudow już przez około dwadzieścia minut. Asystentka, a teraz także Wkopane Po Szyję Dziewczątko, wyglądała beznamiętnym, pustym wzrokiem przez boczną szybę, obserwując bez jakiegokolwiek śladu jaskrawego zainteresowania jadące tym samym pasem auta i starając się opanować nerwy.
- Pozwoljicie mi zapaljit’ ? - zapytała wreszcie mroźnie, przypominając sobie o tym, iż przecież umie mówić (i to w kilku językach!... A propos, czy Wiera jest wielojęzyczna od urodzenia…?) i jednocześnie wyciągając z torebki papierosy oraz zapalniczkę. Błyskawicznym gestem (wpojone dobre wychowanie, a fe!) wysunęła otwartą paczkę szlugów w stronę Bandyty, lecz Kierofffffca w odpowiedzi na nieme zapytanie Rosjanki tylko pogmerał w przyciskach na desce rozdzielczej i tafla, przez którą jeszcze przez chwilę kukała Edith…, zniknęła w drzwiach jak w paszczy krokodyla.
Aha. Że tak.
Podróżujących w Ciszy owiało zimne powietrze, przesycone zapowiedzią wieczornego mrozu oraz smrodem wyziewów spalinowych. Reżyserka odpaliła papierosa, zaciągnęła się głęboko, po czym wypuściła dym za okno. Krajobraz śmigał przed jej oczami jak kadry w kliszy filmowej. O, właśnie, szkoda, że nie wzięła ze sobą kamery. Miałaby co uwiecznić! Jej głupkowate zachowanie na lotnisku na pewno warte było przechowania w annałach filmowych na wieki wieków.
Amen.
Asystentka szybko dopaliła szluga, o mało nie pozbawiając się przy tym układu oddechowego, zmięła niedopałek w palcach i szurnęła nim jednym płynnym ruchem wprost na asfalt. Zanim kierowca zdążył zareagować, Wiera zamknęła okno tym samym guzikiem, którym wcześniej operował Nieuprzejmy Debil, i rozparła się wygodniej w fotelu.
- Szybko się pani uczy - pochwalił ją z uśmiechem pełnym tajonego szyderstwa… a może i podziwu.
- Nie sądziłem, że mieszkańcy byłego Związku Radzieckiego są tak pojętni. Już nie w głowie wam wyścig zbrojeń, co nie? Tylko przemyt?
Zaraz, zaraz! 
- Eta normalno, że my rozumnyje - warknęła niczym tygrys Edith, nagle odzyskując gdzieś zapodziany po drodze rezon. – Nie żartujcje, gaspadin, z sawieckiewo Sajuza.
Co jak co, ale Reżyserka.. przecież przyjechała do zasranego Berlina jako przemytniczka z tradycjami oraz niejaką renomą. Ha! No i, dopóki nie wyskoczy z pieniążków, wszyscy będą tańczyć wokół niej choćby i mambo na cztery-czwarte. A nawet i siedem-ósmych. I kij.
A to, że Edith trochę życia spędziła w byłym ZSRR i poczuła się dotknięta wyrazami rzuconymi przez Idiotę tylko dolało oliwy do ognia..
Zatem dlaczego nie wykorzystać tak łaskawie danego radosnego faktu choćby w trzydziestu procentach?...
Och, jejejej! Ale palant się idealnie podłożył! Błagadarju, stupoj!
…Van der Terneuzen wykrzywiła pomalowane na tandetny róż usteczka w zjadliwym, szczypiącym grymasie, a następnie wyrzekła sarkastycznie, mrużąc niebieskie (niczym woda w Obie!) oczęta:
- Budjete-wy milji dla mienja, ch-raszo? Moi bos nawet z niegrzecznom trupom dogadać-sa umi. U njego kultura pierwaja rzecz. Alej on starej dati. A u mnie nabita giwera argumient najsilniejszyj. Ili wy checjie smotrić, jak mierzam wam w gołowoj? Beng-beng! I arbuz spadł! Ocień żal, ale nikt za nim nie płacze! Za niekulturalnym czołowiekom nie płacze nikt!
Gangsterski sługa nic już na to nie odpowiedział, ale wyglądał na głęboko zdumionego nagłą butą swojej towarzyszki. Dyskretnie przełknął ślinę.
Chyba wreszcie sobie uświadomił, że ma do czynienia z profesjonalistką i kretynką w jednym.
Edith jeszcze przez chwilę pomruczała pod nosem bezsensowną, lecz groźnie brzmiącą zbitkę rosyjsko-niemieckich wyrazów, by podkreślić wrażenie własnej nieomylności oraz dać wyraz niezmąconej pewności siebie, a później zapaliła kolejnego papierosa, nie omieszkając wcześniej poczęstować austriacką cygaretą nagle niemożebnie oficjalnego kierowcę.
Tym razem przyjął papieroska.
He,  he.
*** Wysokie i strzeliste jak gotyckie katedry budynki Gropiusstadt wyskoczyły nagle z landszaftu jak konik polny z wysokiej trawy, zdobiąc horyzont bezkresem szkła, betonu oraz beznadziei. Kierowca zjechał z autostrady, kluczył przez chwilę po nieznanych Edith ulicach, aż w końcu zatrzymał auto przed odrapanym, niepozornym budynkiem, znajdującym się pomiędzy jednym wysokościowcem a drugim.
- To tutaj - oświadczył elokwentnie, po czym wysiadł. Wierrrrrra zrobiła to samo. Zaczęła liczyć szybko piętra jednego z bloków dopóki Facet nie nadszedł z jej torbą w ręku. Doliczyła się szesnastu, po czym przeniosła na znajomego bandytę pytający wzrok.
- No i cio? – lapnęła, składając usta w ciup.
- Proszę za mną.
Van der Terneuzen (o, pardon, panno Czelabinowo) miała niejasne wrażenie, że jest jak Alicja w Krainie Czarów, którą kot z Cheshire prowadzi przez splątany liśćmi las w bliżej nieokreślony kawałek świata… Prosto na żer bajkowego planktonu.. Czy czegoś podobnego takiego. Urocze porównanie.. Och, Artystce od nadciśnienia znowu wszystko się pomieszało… A w piersi wciąż jive’a wybija serducho (łubud-łubud-łubuduububu!) …. Szkoda tylko, że Alicja nie przemycała forsy za sprzeczne z prawem interesy swojego brata - przygłupa. Szczęściara, nie miała rodzeństwa.
 Przemytniczka przyspieszyła kroku. Kierowca poprowadził ją długim korytarzem budynku najpierw w prawo, a później po schodach w dół, aż do brudnych drzwi o zardzewiałej klamce i kłębami pajęczyn w załomach ściany z zawiasami.
- Przytulnie tu macje - mruknęła z markowanym, idiotycznym podziwem. Szofer zaśmiał się cicho, wystukując na drzwiach jakąś pogańską sekwencję. Po chwili wrota uchyliły się na kilka centymetrów, a na korytarz łypnęło niebieskie oko.
- To tylko my - rzekł Kierowca, wpychając się bezpardonowo do wnętrza. Osoba stojąca za drzwiami ustąpiła na bok, wpuszczając i Edith...wpuszczając i Wierę, wciąż dumnie chwalącą się zadziwiającym dyplomem z pomieszania profesjonalizmu i kretynizmu… Ta jednak nie zdążyła zauważyć twarzy kolejnej nieznanej kreatury, bo Facet powiódł ją do zaciemnionego pokoju, w którym, przy długim blacie, siedziało na krzesłach trzech facetów. Pani Reżyser pobladła, a jej płuca nagle zapragnęły sztacha czymś mocniejszym niż zazwyczaj….. Cholera!
Asystentka spodziewała się, kurwa, Oniegina w liczbie pojedynczej, a nie mnogiej. Co tu jest grane? Czy te palanty zamierzają wydłubać z niej kasę, a później ją poćwiartować i zostawić w tym zatęchłym bunkrze samą sobie, śmiejąc się szyderczo i wyrywając kartki z jej lipnego paszportu, a później rzucając je na jej zewłok?
- Przyprowadziłem Rosjankę - zastukał jak szeregowy oficerowi Kierowca. Siedzący w środku mężczyzna, przyobleczony w gajer (wow, jak bardzo jest to uroczyste), pokiwał z zadowoleniem głową.
- Dobra robota, Max. Nie było problemów? - zapytał, wyciągając z szuflady blatu podłużne pudełko, a zeń - cygaro. Zapalił je, nadal wbijając spojrzenie w Szofera.
- Żadnych - potwierdził ów. - Chyba nikt niepożądany nie wiedział, że Pani Wiera przyjeżdża..
- Domysły zostaw nam - odezwał się grubym głosem gostek siedzący po lewej. Kiwnął siwą głową z jawną pogardą. - A teraz możesz się wynieść.
Max skłonił się jak lokaj króla Maciusia I, po czym wyszedł, uprzednio położywszy obok nóg Edith…. jej torbę. Trzasnęły drzwi. Pani Reżyser została sama z trójką swoich narkotykowych sędziów, starając się przez kilka sekund nie myśleć o niczym.
 *** - Zatem, pani Wiero, witamy w Berlinie! - zaśmiał się rechotliwie Siwy. Wstał, podszedł do Edith i przyjrzał się jej z bliska. Ta odruchowo się cofnęła, myśląc gorączkowo o tym, czy aby peruka się jej nie przekrzywiła, makijaż nie rozmazał, spojrzenie nie straciło ani subatomu bijącej pogardy….
- A, niech mnie! Wygląda pani jak anioł! – zakrzyknął niespodziewanie senior.
Chyba anioł śmierci. Swojej.
Taaakaaaaakkk…
Dziewczyna chrząknęła, zanim odpowiedziała z dumą:
- Może przejdźmy do intieresow, panie..
- Moje nazwisko nie jest ważne – odparował natychmiast facet. Oparł się o blat stołu, po czym wskazał na Środkowego.
- To zresztą z nim ma się pani rozliczać. Bo przecież przysłano panią do Oniegina, czyż nie?
Asystentka kiwnęła głową.
- Da, prawilna. Panie Oniegin - zrobiła nieokreślony ruch ręką jakby w geście powitania. Wspomniany mężczyzna zniszczył w dłoniach cygaro, podniósł się zza blatu i skłonił tak, jak wcześniej Max. Co to ma być: pokaz mimów, kalambury czy poważna transakcja inwestycyjna? Wszystkie filmy kłamią, świat przemytników jest jednak równo popierdolony. Oooo, Wiero Iwanowna…
- Miło mi panią poznać - powiedział nadspodziewanie pięknym głosem Eugeniusz. - Skoro chce pani przejść do meritum sprawy, nie przedłużajmy niepotrzebnie naszego spotkania. Gdzie są pieniądze?
Ostatnie zdanie nie zabrzmiało już tak miło jak poprzednie, ale Edith mimo to zachowała fason Niezłomnego Profesjonalizmu. Brawaaaa!
- Mam je wszytie w dżynsy - machnęła rękoma przed swoimi nogami. – Mnie nada pomieszczenia w miarę jasnego i jakiegoś astrewo przyrząda, najlepiej nożyczków, żebym magła sia przebrać i zniszczyć materiału, co by dobrać się do państwa forsy.
Zrobiła minę jak dręczone dziecko, które zaraz się rozpłacze, a, póki co, świdruje oprawcę nienawistnym wzrokiem.
To zmusiło Oniegina do działania. Wyszedł zza blatu, szybko przeszedł przez pokój, po czym odsłonił w ścianie zasłonę z fioletowej flaneli. Za nią ukazały się obite, drewniane drzwi. Gość otworzył je energicznym szarpnięciem. Wszedł do środka, włączył pstryczkiem łysą żarówkę, palącą się u sufitu, po czym wyciągnął z kieszeni spodni myśliwski nóż.
Edith… dyskretnie przełknęła ślinę.
O, ja cię!... Cóż, w filmach jednak jest trochę prawdy.
- Czy to pani odpowiada? - zadał pytanie Oniegin, patrząc na Reżyserkę nieokreślonym wzrokiem. Oby się nie domyślił, oby się nie domyślił, obysięniedomyśliłniechsięniedomyśli!!
- W zupełności - przytaknęła Rosjaneczka. Uśmiechnęła się przewrotnie. - A sijcias.. Budiete łaskawo sia stąd zmyć, ładno?
Eugeniusz zaśmiał się, spełniając prośbę przebiegłej a zarazem ujmującej Wiery (HA HA HA). Ta szybko wróciła do walizki, wyszargała z niej extra parę spodni, wpadła do pokoju rodem z horroru, zamknęła za sobą drzwi i zamknęła na chwilę oczy, opierając się o zimną, brudną ścianę. Kiedy już względnie się uspokoiła (bardzo, bardzo względnie), przebrała się w nowe DŻYNSY i przystąpiła do patroszenia starych.
Część kasy wyskoczyła spomiędzy umiejętnie przygotowanych szwów już po pierwszym cięciu.
*** O mało nie zostając mańkutem w wyniku zbyt zdecydowanego machnięcia nożykiem, Wiera po piętnastu minutach pławiła się w gotówce.
Cóż z tego, skoro musiała ją oddać tym szakalom czającym się na zewnątrz? Ale dzięki przekazaniu pieniędzy zyska wolność, WOLNOŚĆ, taaaak! Wyjdzie z tego zawszonego bloku i już tu nie wróci NIGDY, natomiast wróci DO DOMU. Boże, Boże, Boże….!
Przemytniczka zgarnęła mamonę do reklamówki z Lidla (tak, ona również dostrzegła komizm owej sytuacji), którą znalazła w spróchniałej komodzie, nie przejmując się względami elegancji, złożyła nóż, po czym podniosła się z klęczek i wyparadowała ze śmierdzącego wilgocią pomieszczenia wprost przed znudzone oblicza Trzech……Debili.
Podeszła sprężyście oraz z uśmiechem na ustach do stołu, położyła na nim reklamówkę, a następnie zaćwierkała:
- Strzępy dżynsów ja zostawiła wnutri. Wiewnącz. Mam nadzieję, eta niet bolszyj prabliem. Pażałtsa, eta wasz noż. Dziękuję. Krasota pracować s prafesjonalistom - mrugnęła filuternie do Oniegina, okraszając swoje wystąpienie lekkim niczym puch śmiechem. Podała Gienkowi nożyk zdolny do rozpłatania karibu. Ten wziął go z niewyraźną miną.
- Cóż, to chyba wszystko - powiedziała Edith…, tłumiąc okrzyk radości. – Maja rabota koncziła sia. Idu teraz. Miłego dnia!
Wiera odwróciła się, łapsnęła torbę i szarpnęła za klamkę w drzwiach wyjściowych. Te jednak ani drgnęły.
O, kurwa…. No, ładnie. Nie, zaraz, nieładnie! Co jest w ogóle grane w tej ponurej dziupli?! Dlaczego Rosjanka nie może wyjść? Przecież skończyła już odgrywać kabaret, podzieliła się kasą I TE DE? O co chodziiiiiiiiiiiiiii?!
Dziewczyna przełknęła ślinę w nagłym ataku minimalnej paniki. Odwróciła się z głupim wyrazem twarzy w stronę rozbawionego Siwego, skonsternowanego Oniegina i zblazowanego Trzeciego.
- Chciałabym wyjti narażu – zawarczała groźnie. – Paciemu nie magu?
- Lepiej będzie, jeśli opuści pani pomieszczenie w asyście któregoś z nas. Mam rację? - rzucił w eter Siwy. Jego słowa zaczęły kołować w atmosferze podziemi jak nowoczesny krążownik albo inne wsio… aż osiadły szarą smugą na dwóch pozostałych postaciach. Ach, co za lirycznie upośledzone porównanie, lecz zważywszy na okoliczności…………
Milczący burknął coś basem, a Gienek przytaknął energicznym : "Tak".
Wtedy Przywódca Stada znowu zaczął się werbalnie produkować:
- Uważam, że najlepszą osobą z naszej trójki będzie Oniegin. Zajmie się pan ochroną pani Wiery?
Edith… zdawało się, że w tym pytaniu nie tylko było coś żartobliwego, ale także chorobliwie koszmarnego, bo na dźwięk tych słów na twarzy wywołanego Faceta przemknął szybki cień.
Ale możliwe, że tylko się jej zdawało.
- Oczywiście - zgodził się żarliwie. Przeniósł twardy wzrok na Asystentkę.
- Czy mogłaby nas pani zostawić na kilka chwil, Wiero? - spytał sztywno.
Ciemnowłosa zgodziła się bez wahania.
Mogłaby ich zostawić nawet na zawsze. W końcu swoje już odbębniła. I teraz mogła wracać do Ufy czy gdzie tam mieszkała..
- Wybornie – splunął Oniegin. Uśmiechnął się dobrotliwie. - Teraz .. może pani wyjść. Max się panią zajmie. Do zobaczenia niebawem!
Reżyserka powiedziała coś równie uroczego na pożegnanie, po czym lekko drżącą ręką otworzyła nagle cudownie odryglowane drzwi.
Myśląc nad tym, że chyba naprawdę znalazła się w jakiejś absurdalnej Krainie Czarów, wyszła na korytarz, gdzie już czekał na nią Kierowca. Opuszczając pokój dobiegł ją jeszcze szelest bardzo szybko miętej reklamówki.
*** Kierowca okazał się przy pobieżnym poznaniu całkiem znośnym typem, choć niebagatelnie mrukliwym. Poczęstował Wieroczkę herbatą golden assam, w której ta z grzeczności zamoczyła usta, bała się bowiem pić w tym budynku cokolwiek, łącznie z przegotowaną wodą i pływającymi fusami.
Wolała poczekać na obiad w hotelowej restauracji, kawiarni czy zgoła na parapecie niż raczyć się podejrzanymi napojami w punkcie przesiadkowym dilerów.
Stuk-stuk.
Asystentka podniosła sennym ruchem głowę znad wciąż gorącej szklanki z herbatą. W progu poczerniałej od brudu i sadzy kuchni stał Oniegin, patrząc wyczekująco na Maxa.
- Nie będziesz nam już potrzebny - rzucił po prostu w stronę niedawnego szofera.
Kierowca skinął głową, potwierdzając fakt dotarcia do niego wyżej wymienionych słów, wyniósł się zatem szybko z pokoju, nie zaszczycając Rosjanki ani jednym spojrzeniem.
Może to i nawet lepiej, bo Gienek miał minę, jakby zamierzał wyzwać na pojedynek cały świat, łącznie z sobą samym.
- Proszę, Wiero - zaczął, podchodząc do prowizorycznego stołu i zasiadając na koślawym krześle naprzeciwko Przemytniczki. - Niech pani spokojnie dopije napój. Później odwiozę panią do hotelu.
Że co?
O, nie, nie, nie, ona nie będzie jeździć już więcej z żadnymi typami z mrocznego półświatka, proszę Pana Oniegina! Nie, nie, nie!
- Nie nada - wyrecytowała w szklankę Reżyserka... Odchrząknęła nerwowo. - Nie chaciu zabierać panu CENNEWO cziasu. Sama dotrę do Zwickauer Damm, jedzie tam chyba siedmaja linija mietru..
- Niech pani nie będzie niemądra - ustawił znajomą uprzejmie Gienek. Uśmiechnął się przyjaźnie.
Taa, przyjaźnie. Już Edith.. znała takie uśmiechy! Ich podtekst przeważnie zawierał się w słowach: Jesteś taką idiotką, kochanie! JESTEŚ TAKA NIEPOWAŻNA!
- Muszę się pani jakoś odwdzięczyć za ten wysiłek, który włożyła pani w dostarczenie nam tych pieniędzy... – wyłuszczył powodującą nim motywację gangster. - Poza tym, chyba nie zna pani zbyt dobrze Berlina, mam rację? Może się pani zgubić, co, zważywszy na charakter naszych kontaktów, byłoby dość niebezpieczne.
Znowu wygiął wargi w leniwym smile'u.
Cóż…….
- Raczej nie wykręcę sia – mruknęła jakby od niechcenia Wiera… czując się niczym przyparta do muru.
Muru berlińskiego.
Doskonałe porównanie.
 – Zatem zgoda. Ładno.
Van der Terneuzen… szurnęła szklanką po stole, podniosła energicznie i skierowała do wyjścia.
- A gdie moj bagaż? - odwróciła się jeszcze z pytaniem na ustach do Oniegina.
- Niech się pani nim nie martwi. Ja się nim zajmę.
*** Hotel "Prezydentium" nie prezentował się zbyt okazale. Tchnął socrealistycznym duchem przodownictwa i kultem pracy, wyglądając jak jeden z bloków Gropiusstadt. Gdyby nie wielki, rzucający się w gały napis nad wejściem, Edith.. pomyślałaby, że to kolejny mrówkowiec dla zapracowanej w rzemiośle klasy średniej.
Otworzyła drzwi hondy Gienka, po czym niepewnie wyszła na zewnątrz. Gość obiecał na nią zaczekać wewnątrz wozu, rzucając na pożegnanie niepokojące w swej barwie i znaczeniu słowa:
- Niech pani będzie konsekwentna w upominaniu się o realizację rezerwacji, Wiero, choć, na pani miejscu, nie liczyłbym na wiele. Tutejsze hotele mają niedobrą manierę do ignorowania chęci noclegowych zagranicznych klientów.
Reżyserka miała nadzieję, że nie były to wyrazy prorocze... Hej, a w ogóle to jakim cudem Eugeniusz robi nagle za speca od lokalnego hotelarstwa?...
Pełna wewnętrznego niepokoju (ciągle, niestety!) Rosjanka weszła do typowo NRD-owskiego wnętrza, oświetlanego przydymionym światłem lamp, podeszła do dębowego kontuaru i stanęła oko w oko z krewką blondyneczką, na której piersi widniał dumny napis: "Monika".
Ta łypnęła kontrolnie na Asystentkę, po czym z westchnieniem zapytała:
- W czym mogę pani pomóc?
Wiera pokrótce wyłuszczyła jej sprawę, podtykając pod nos paszport i wydrukowane potwierdzenie o rezerwacji miejsca w pokoju nr 55. Na Monice nie zrobiło to jednak wielkiego wrażenia. Kobita pogmerała przez chwilę w rzężącym jak astmatyk komputerze, a następnie wystukała typową formułkę, kompletnie bezpłciowym głosem:
- Przepraszam, ale musiało zajść drobne nieporozumienie. Przykro mi, ale nie ma w systemie pani rezerwacji. Pani nazwiska z resztą też nie.
Edith poczuła dziwne obniżenie temperatury ciała.
- Na szto? Przecież zamawiano eto pokoj wciera! - wybuchnęła. Machnęła blondynce papierem przez przepięknie wykrojonym przez geny nosem. - Mam potwierdzenje zamówienia pokoju! Paciemu mam nagle nie otrzymać jewo? - dorzuciła dla zmyły kilka soczystych, rosyjskich przekleństw, które jednak nie zrobiły na tępawej Monice należytego wrażenia. Bitch!
- Przykro mi. Nic nie mogę zrobić - powtarzała w kółko jak nakręcona lalka. Ostatecznie Wierze udało się zmusić przytępioną recepcjonistkę do wykręcenia numeru innych hoteli z sieci z zapytaniem o ewentualne wolne miejsca. Akurat babeczka gadała z kimś o "problemie", kiedy telefon komórkowy zawibrował w kieszeni płaszcza Asystentki. Ta jednak go zignorowała.
Ktokolwiek dzwoni, jest wtórny. Przynajmniej teraz.
Zabębniła palcami o blat. Po stu latach blondi odłożyła słuchawkę na widełki. Jej mina, co zaskakujące, nie wyrażała niczego.
- Tak, jak mówiłam. Fiasko. Niech Pani nam wybaczy. Takie rzeczy.. po prostu czasem się zdarzają.
- Eta niemożbne - sarknęła Edith.- Ja napiszu skargu. Na was i na wasz otel! - dorzuciła na wychodnym, zamykając z trzaskiem drzwi. Impet jej ufizycznionej złości sprawił, że wielki płat białej farby odkleił się od futryny i grzmotnął z suchym trzaskiem na schody.
Uroczo, do kurwy nędzy. Do kurwy, kurwy nędzy!
Na dodatek cholerny fon znowu zaczął dzwonić. Dziewczyna wyjęła go z kieszeni nerwowym ruchem. Spojrzała w ekran, ale numer nic jej nie mówił, więc rozłączyła połączenie.
Załatwi do później. Jak znajdzie sobie miejsce do spania, bo na razie, przy swoim stanie finansowym i psychicznym, chyba wkrótce wyląduje pod gazetą na obrypanej ławce w parku albo na stacji metra.
Podniosła rozedrgane wejrzenie na parking przed "Prezydentium". Oniegin łaził dookoła hondy jak zestresowany szakal (milusio), paląc papierosa i wyglądając na cokolwiek wkurzonego.
Edith podeszła bliżej dość energicznie, co poczytała sobie za niecodzienny sukces, wyjęła bandycie szluga spomiędzy palców i zaciągnęła się głęboko. Gienio kuknął na nią ironicznie.
- Widzę, że nic nie poszło po pani myśli - stwierdził oględnie z tajoną satysfakcją.
Adieu, bratku. I dobranoc.
- Da. Ale was eta chyba specjalno nie dziwi - wytknęła mu surowo Wiera, oddając cygaretę. Facet wzruszył ramionami.
- Mam dla pani pewną propozycję.
Reżyserce rzygać się chciało na sam dźwięk słowa "propozycja", ale posłusznie machnęła arbuzem, żeby O. kontynuował. Proszę, savoir-vivre czasem nieźle daje po dupie.
- Mieszkam tutaj niedaleko, na Fritz-Eller-Allee 120. Jeśli pani chce, mogę odnająć pani tymczasowo jeden z dwóch nieużywanych przeze mnie pokoi. Sądzę, że na jakiś czas to panią urządzi. W każdym razie… - zawiesił teatralnie głos na sekundę, po czym dokończył przymilnie - …dopóki nie znajdzie sobie pani czegoś lepszego.
We wnętrzu Wiery rozszalał się pusty, obłąkańczy śmiech. Spać u gangstera z nadpobudliwością psychoruchową.. W ogóle spać u gangstera? Jasne, już się robi!
- Nie zrozumjcje mnie płocha – zaczęła powoli, patrząc na Eugeniusza z politowaniem. – Ja uże mamże gdie iść. Spasiba za waszo propozycju, nie skorzystam tym razom.
- Naprawdę nalegam.
Bandzior brzmiał tak, jakby szykował się do padnięcia na kolana i rozpoczęcia seansu czołobicia trotuarowego. Też coś.
- Niet – odparła z mocą Przemytniczka, odwracając się na pięcie w celu zademonstrowania niezłomności własnej decyzji, profesjonalizmu etc. – Idę.
- Proszę zaczekać jeszcze choć na moment i dokładnie przemyśleć moją ofertę…
- Niet, nie na------------------------------………………..
Wierze Iwanownej nagle zrobiło się przerażająco zimno….
…. nielitościwą świadomością tego, co Oniegin przystawił jej do dolnej partii pleców. Zamarła. Trudno byłoby Edith.. stwierdzić, skąd narodziła się w jej umyśle pewność, PEWNOŚĆ co do trafności własnego spostrzeżenia, niemniej ono było, BYŁO i domagało się aplauzu, poklasku, uwagi..  Rosjanka starała się przez kilka chwil nawet nie oddychać, podświadomie oczekując na wystrzał… z lufy pistoletu……… który rozpłata jej kości, mięśnie, wydobędzie krew i flaki na szary chodnik pewnego niemieckiego miasta… Artystka zamknęła oczy. Wręcz zacisnęła je rozpaczliwie, podobnie jak pięści…. Naraz żrące przeczucia, które zdążyły już objąć ją całą, opasając ciasnym pasem, potwierdziły się w krótkim odgłosie przeładowywania broni.
Ojcze nas, któryś jest w niebie..
- A co pani powie teraz?
Dziewczyna wzdrygnęła się, pełna obrzydzenia, kiedy poczuła na lewym uchu oddech Oniegina i usłyszała wyszeptaną złośliwym szeptem indagację.
Nie zdecydowała się odpowiedzieć na zadane pytanie… Dlatego Eugeniusz jeszcze mocniej naparł giwerą na jej kręgosłup. Edith cicho krzyknęła z bólu.
- Zgadzasz się, kretynko?
Co robić, co robić? Gdyby Reżyserka znała jakąkolwiek sztukę walki bez wahania podjęłaby ryzyko i zaatakowałaby napastnika… a tak….
- JAKA. JEST. TWOJA. DECYZJA. WIERO. Liczę do trzech… Raz… Dwa..
- Zgadzam sia – wykrztusiła Rosjanka przez zaciśnięte gardło. Odchrząknęła.
- Zgadzam sia – powtórzyła już głośniej. – Zabiericie broń, ja pajdu s wami. Zabiericie remingtonu.
Jej życzenie się spełniło……. Niestety, Reżyserka nie miała czasu, by dyskretnie odetchnąć pełną piersią, gdyż usłyszała nakazujące: „Odwróć się”, a gdy wykonała polecenie zobaczyła pełną z niedowierzania i złości twarz Oniegina. Okiiiiiii, złość rozumiała, ale ten szok? W szoku to była ona… O-o-ona by-yyłaa w szoku.. Wciąż jeszcze miała krańcowo zatrwożony wyraz twarzy oraz niecodziennie rozszerzone z przeładowania organizmu adrenaliną oczy… I to serce, serce, serce, serce-stuku-puku-łubudup-łududup-łubudup…….
- Popatrz.
Wiera kuknęła na przedmiot, który bandzior trzymał przyciśnięty do żołądka. Zakrywał dłonią lufę, natomiast reszta giwery była dobrze widoczna na tle ciemnego płaszcza Eugeniusza.
Haha, naprawdę odgadła!
Bandyta trzymał nie co innego, tylko remingtona, o którym Edith lapnęła w jakimś podświadomym odruchu.
- Nie wiem, skąd wiedziałaś, ale miałaś rację. A teraz bez głupich ruchów i zachowań – odwróć się. W lewo. Tak jest… I do samochodu marsz. Jeden niewłaściwy gest i przestrzelę ci tę zgrabną dupę, panimajesz?
 *** Cholerny telefon zadzwonił ponownie, gdy Reżyserka wysiadała razem z Onieginem z windy na 14 piętrze Wohnhochhaus Ideal. Ponownie wytargała urządzenie z kieszeni z miną skrajnie wkurzoną.
Ktoś musiał być niebywale żądny kontaktu z Szantażowaną Przez Bandytę, skoro telefonował jak nawiedzony już trzeci raz.
Edith popatrzyła pytająco na Gienka, który ruchem głowy pokazał jej drzwi, w które ma wejść po skończeniu rozmowy, po czym szmergnął kluczem w zamku i wszedł do mieszkania.
Wieroczka została sama, z wibrującym w ręce fonem oraz mieszanymi uczuciami… Nie pierwszy raz dzisiaj.
Asystentka poczuła się trochę wytrącona z rytmu. Dopóki nie przekroczyła progu bloku, wszystko zdawało się być jak najbardziej w porządku… oczywiście, jak na całą tę parszywą sytuację z przemytem, a później brrrrr! przystawieniem pistoletu do pleców… ale teraz..
Dopadły ją jakieś dziwne, dwuznaczne przeczucia.
Może pomyśli o nich później, zanim osoba, wyczekująca z cierpliwością obserwującego mysz pytona, nie dojdzie do wniosku, iż najwyższa pora zakończyć ponowne robienie z siebie idioty.
Dziewczyna szybkim krokiem podeszła do końca korytarza, w trakcie odbierając połączenie.
- Halo?
- EDITH?! TO TY?!
Reżyserka krzyknęła cicho ze zdziwienia, mało nie padając na miejscu szczeźniętym trupem.
Ho, ho, ho, chyba się jej zdaje. Bo to raczej niemożliwe, żeby dzwonił do niej GREGOR?
Prawda?
Szczególnie, że zazwyczaj nie mają do siebie po drodze.
Hm…. Wooo.
- Oczywiście, że to ja - burknęła do słuchawki. Oparła się o parapet, wgapiając w rozciągające się w dole smętne, szaro-bure Rudow. Westchnęła. - W jakiej sprawie dzwonisz, Dzieciątko?
Odpowiedziała jej kilkusekudnowa cisza.
- Przepraszam - wymamrotał wreszcie Cudowny. - Zapomniałem, że ty posiadasz w zanadrzu oryginalne określenia na całokształt świata, więc także na mnie - zaśmiał się ze skrępowaniem. Odchrząknął. I znowu zamilknął.
Shit.
- Gregor?
- Tak?
- Dlaczego dzwonisz? Czy coś się stało... z..z..
- Nie, nie, broń Boże! Z Andreasem wszystko w porządku! - zapewniło ją żywiołowo Dziecko.
Tchnęło to cholerną nieszczerością, więc Edith cierpliwie czekała, aż ex Luizy rozwinie wypowiedź.
 - Ooookej... Jeśli mam być szczery, odkąd wyjechałaś, Kofi wygląda jak upiór. Tej nocy chyba w ogóle nie spał. Kiedy go spytałem, dlaczego w ogóle przyszedł na trening, wymamrotał coś niezrozumiale o jakimś psie.. Chyba twoim.
- Jaasne - przeciągnęła samogłoskę Asystentka, nieco truchlejąc w duchu oraz grzęznąc w Poczuciu Winy.
Kofler nie sypia, bo się zamartwia?
Ot.
Ciekawe, jaki to ma podświadomy, telepatyczny związek z jej przymusową decyzją mieszkaniową….
Dobra, lepiej szybko zmienić temat z tego pobocznego na jak najbardziej właściwy.
- Zatem, dlaczego dzwonisz? Przejdziesz dzisiaj do meritum swojej rozmowy?
- Jesteś zajęta? Wybacz, nie pomyślałem.
- Nie, nie jestem – odrzekła pięknym głosem Edith. - Ale ty krążysz naokoło czegoś, co cię gnębi i sama nie wiem, dlaczego to robisz. Skoro wstydzisz się ze mną o tym czymś dyskutować, to po co w ogóle zawracałeś sobie głowę..
- Stop, stop! Rozumiem już - przerwał jej Człowiek-Cud.
Brawo!
- Najwyraźniej tylko najechanie na ciebie daje jakieś efekty w naszej komunikacji interpersonalnej - stwierdziła kpiąco Artystka. Gregor parsknął śmiechem, po czym WRESZCIE zasadził sjuże do roztrząsania:
- Słuchaj, moja droga (o, rly? On naprawdę tak powiedział..?).. Ja.. Powiedz mi, czy ja coś zrobiłem nie tak? Dlaczego Luiza mnie zostawiła? Ja.. Ja.. Chciałem po prostu usłyszeć od ciebie obiektywną opinię na swój temat. Sama rozumiesz.. Ty rzadko kiedy owijasz.. bawełnę ..w bawełnę!.. Zazwyczaj sadzisz prosto z mostu to, co masz na myśli. Pomyślałem, że może mogłabyś.. Sam nie wiem..  Stwierdzić, czy z mojej strony.. coś mogło być nie tak, jak powinno – rozkręcił się zdumiewająco Gregor, wprawiając Asystentkę w stan skrajnego zdziwienia i zasypując ją piaskiem słów.
Bo też tego jeszcze nie grali! Ona ma pomagać Sch. w zrozumieniu jego życia, ONA, Edith van der Terneuzen!
Hahaha!
Uwaga, uwaga, a teraz ważna kwestia: KTO aktualnie rozmawia z austriackim bożyszczem? Edith Antonia czy Wiera Jakaśtam? I dlaczego jest owa kwestia wiążąca?
Pfi. Asystentka powinna zacmokać coś w rodzaju: "Momencik, woła mnie znajomy diler. Powiem mu, kogo ma sprzątnąć i jaki towar wysłać na dzielnię i zaraz do ciebie wracam, rybeńko złotousta!".
Złotousta?
Najwyraźniej ona też musi zacząć się leczyć. Obie one. Ojojoj, zajechało schizofrenią…
- Edith? Wiesz, jeżeli to problem, że dzwonię…
Prawda, rozmowa!
- Przepraszam! – sypnęła gwałtownie Kamerzystka…, a później rozwinęła wypowiedź w następujący sposób:
 - Zdaje mi się, że wiesz, dlaczego Luiza z tobą zerwała, nie jest tak? Chce, żebyś był szczęśliwy z Panną Koala. Ja, szczerze mówiąc, gdy to usłyszałam, o mało nie przywaliłam jej sztućcem w policzek.
Gregor zaczął rechotać jak podrażniona patykiem żaba.
- Panna Koala! - zaniósł się radością. - A, to dobre!!
Jego wesołość trwała chyba milion wieków.
- Halo? Dzieciątku? Jesteś tam jeszcze? Czy mam zadzwonić do szpitala psychiatrycznego i sprowadzić dla ciebie pomoc w zakresie uśmierzania napadów chorobliwej ekstazy?.. Niech cię, Gregor, nigdy nie słyszałam, żebyś tak się śmiał…
Reżyserka ledwo wykrzesała z siebie owe słówka, a już ugryzła się w język. Chyba nie powinna teraz wprowadzać do konwersacji zagadnienia swoich pokręconych relacji ze Schlierenzauerem-Och-Jestem-Nieskazitelny, bo inaczej stanie się to, czego się obawiała – telefon rozładuje się jej dokumentnie i nie będzie miała z czego zadzwonić jutro po transport, kiedy szczęśliwie wyląduje na lotnisku Kranebitten…
.. Zakładając, że Oniegin nie narazi swojej współlokatorki na szwank…
- Okej, zaczekaj! – ocknęło się z ataku radości Dziecko. – Nigdzie nie dzwoń, koleżanko. Zatem, wiesz.. Ja.. Nie chcę być z Julią. Między nami nigdy nic nie było, choć ona uważa inaczej.
Jak można dobrowolnie wyobrażać sobie związek z Gregorem kiedy już się go zakończyło? Jak można W OGÓLE wyobrażać sobie związek z Gregorem…? Edith, owszem, była tolerancyjna.. ALE NIE AŻ TAK.
- Może należy skierować ją do specjalisty - podsunęła jednakże życzliwie. - Albo wysłać z powrotem na Antypody? Rozważałeś to? Ej, w zasadzie niegłupi pomysł! Skoro tak bardzo Kangurzej Mamie zależy na twoim zdaniu, to może jak jej delikatnie zasugerujesz, żeby się wyniosła, ona naprawdę to zrobi? Żeby sprawić ci przyjemność?
- Prędzej się do mnie przywiąże i pojedzie razem ze mną - parsknął sarkastycznie Austriak.
Hmmm, celna uwaga.
- Racja, przecież ta panna nie potrafi egzystować bez ciebie. W związku z powyższym na wierzch wypływa pytanie: jak masz zamiar to rozwiązać?
- Sęk w tym, że nie wiem. Próbowałem przekonać Liz do zmiany zdania, ale ona na moje argumenty jest głucha jak pień. Nic do niej nie dociera. Pomyślałem, że ty..
- Ja też już próbowałam. Zasugerowałam jej dobitnie, żeby się puknęła w główkę i wróciła do ciebie, bo razem stanowicie zgrany duet, jak owoce i śmietana albo coś w tym stylu. Mam nadzieję, że w Polsce przemyśli sobie to i owo i wróci z bekiem na końcu nosa oraz śpiewnymi przeprosinami na ustach – wyznała szczerze Asystentka.
Dzieciątko zatkało. Po raz trzeci.
- Serio.. kibicujesz naszemu związkowi?
Nie, na Mahometa, nie!...
- No, pewnie, że tak! - obruszyła się Edith. - Dlaczego miałabym tego nie robić? Powiem ci to, co mówiłam głuchej Luizie: Tworzycie klawą parę, a ja nie potrafię zrozumieć jej autoagresywnego altruizmu. Pogadam z nią jeszcze jak obie wrócimy do Austrii, choć mam nadzieję, że nie będę już musiała.
- Dzięki - wydukał z siebie Cudowny. Ponownie odchrząknął. - Wiesz, ja nigdy ci tego nie mówiłem, ale ty i Andreas....
Pik-pik-pik-pik.
- Muszę kończyć! - krzyknęła do skoczka Pani Reżyser. - Dokończysz, kiedy się spotkamy! Trzymaj się i..
Pik-pik-pik-pik-biniuu.
- Cholerny telefon - mruknęła do siebie van der Terneuzen…, pakując do płaszcza cudo techniki. Jeszcze przez chwilę pogapiła się na widok za oknem w głębokiej, dziecko-luizo-matrymonialnej zadumie, po czym wykonała szykowny w tył zwrot i pomaszerowała do mieszkania Oniegina.
Kij ze sprawami innych, dopóki nie wróci do DOMU. Na odległość mogła równie dobrze tłumaczyć Gregorowi technikę chodzenia na szczudłach…. Albo coś równie absurdalnego.
*** Noc spadła na mroczny świat jak całun z kiru na twarz żałobnicy. Zza gęstych, złowróżbnych chmur przezierało blade światło księżyca, oświetlające podległy sobie świat jaśniejącą, skrzącą się nieprawdopodobieństwem poświatą Nieznanego.
Edith biegła przez park, zdyszana, niemal nie czując nóg i zdzierając obcasy wysokich szpilek, które ubrała sama dobrze nie wiedząc, dlaczego. Potykała się o nierówne wyrwy w chodniku, o splątane korzenie wielkich drzew oraz o grudy spulchnionej, zastygłej w niebycie ziemi.
Kilkakrotnie wywracała się na betonowy chodnik, kalecząc trzeszczki i zdzierając skórę z kolan, aż w końcu dotarła do swego miejsca docelowego.
Była to zbudowana z drewna, obecnie niezwykle spróchniałego, altana, o spadzistym dachu obłożonym gontami. Wiele z nich odpadło, wywlekając na światło dzienne postrzępioną plandekę, której ciemna barwa raziła jak puste oczodoły.
Asystentka wpadła do bukowej konstrukcji, rozglądając się z szałem w oczach na wszystkie strony.
Jest!
Podbiegła do leżącego na betonowej wylewce wielkiego worka, zawiązanego od góry czerwoną wstążką i wyglądającego jak upiorny prezent urodzinowy z gotyckiego sklepu. Trzęsącymi się dłońmi rozplątała sznurek, a później zdecydowanym ruchem ściągnęła materiał z przedmiotu, który był w niego opakowany.
Szczęki zaczęły się jej trząść, kiedy uświadomiła sobie, że to, co leży bez ładu w worku wcale nie jest reprezentacyjnym elementem martwej natury, ale nieprzytomnym Andreasem.
Edith zaczęła mamrotać gorączkowo imię swojego chłopaka, klepiąc go po twarzy i próbując przywrócić go na powrót światu.
Wiedziała, że nic groźnego się mu nie stało, choć ta wiedza przyszła do niej bardziej z instynktownych domysłów niż z faktycznej analizy zachowania serca Austriaka.
Nagle usłyszała za sobą ciężkie kroki, jakie mogła wydawać tylko jedna osoba..
- Andreas, Andreas! – pisnęła dziewczyna, potrząsając chłopakiem za ramiona. Nic to jednak nie dawało. Kofler dalej leżał bezwolnie jak porzucona w lesie stuletnia gałąź, powoli czekająca na swój rozkład i wniknięcie w życiodajną glebę.
A ona miała już tak mało czasu! Kroki były coraz bliżej…
Raptownie przestały wystukiwać miarowy, druzgocący przerażeniem uszy rytm. Edith nie musiała nawet oglądać się za siebie, żeby wiedzieć, że Człowiek przybył już na miejsce.
Mimo to obejrzała się. Na widok jaśniejącej w mroku twarzy Przybyłego pisnęła.
Usłyszała krótki odgłos przeładowywanej broni.
A później zimne, nocne powietrze przeciął ogłuszający wrzask Austriaka, krzyczącego w noc tętniącym od popłochu i bezgranicznej trwogi głosem jedno słowo.
EDITH.
*** Reżyserka usiadła na łóżku jak rażona prądem. Cała trzęsła się niczym galaretka truskawkowa, a łzy cisnęły się jej do oczu jak wyjątkowo uporczywa dolegliwość.
- Andreas! – krzyknęła zmartwiałym lamentem, a kilka płynnych zmartwień spadło jej na policzki. Powoli uspokoiła przyciskający jej piersi szloch. Zamilkła, po czym wsłuchała się w ciszę nocy.
Zewsząd nie dobiegał ani jeden szmer.
Zaraz..Hm. Może poza tykaniem zegara nic szczególnego się nie działo.
Gropiusstadt zdawało się zapaść z niemą, alalliczną hibernację, pląsając w mroku i..
Ejże, ejże. Jaki zegar tyka? Czy w kuchni Oniegina był jakiś zegar? I dlaczego Gienio w ogóle nie zareagował na krzyk swojej współlokatorki z Bożej łaski?
Serce Pani Reżyser zdwoiło szybkość bicia. Dziewczyna szybko wyplątała się z kołdry, złapała przewieszony przez oparcie krzesła szlafrok, ubrała go i pośpieszyła do pokoju Eugeniusza. Krocząc cicho jak podchodząca do ofiary pantera, dotarła do drzwi, po czym przyłożyła do nich ucho, choć w zasadzie to nie musiała, bo upierdliwe tykanie dochodziło zza nich wystarczająco głośno, by nie trzeba było się babrać ze schylaniem i podsłuchiwaniem.
Jak to możliwe, że wcześniej ona nie usłyszała tego wkurzające zega..
Myśl umarła w połowie swych narodzin. Asystentka błyskawicznie dodała dwa do dwóch, szarpnęła klamkę i wpadła do pomieszczenia rezydowania Oniegina. Wszechobecne tykanie dobywało się z czegoś, co leżało na łóżku.
Dziewczyna pomyślała, że chyba za moment albo padnie martwa albo się zrzyga.
Gdzie jest Oniegin? GDZIE ON JEST?!
Kurwa.
Chwiejnie przysunęła się do idealnie pościelonego barłogu, ledwo łapiąc powietrze, pomimo iż jej płuca zdawały się pracować na pełnych obrotach. Telepiącymi się dłońmi chwyciła za denerwujący zmysł słuchu przedmiot, po odwróciła go na drugą stronę.
Wydała z siebie cichy pisk, widząc na ciekłokrystalicznym wyświetlaczu upływające sekundy.
20:21
20:20
20:19
20:18…
Edith pisnęła cicho, jak zaduszane poduszką zwierzątko.
Nie wierzyła w to, co widzi.
Galopada refleksji przebiegła jej przez umysł.
Wyrzucić odrzucić wyłączyć UCIEKAĆ UCIEKAĆ ale dokąd GDZIEKOLWIEK uciekać RZUĆ TO KRETYNKO NO RZUĆ UCIEEEKAJ! Rzuć to Boże uciekaj debilko UCIEKAJ wyłącz TAK WYŁĄCZ UCIEKAJ WYŁĄCZ UCIEKAJ UCIEKAAAAAAAAAAAAAAAAAJ!
Wyłączyć!
Ale jak, jak, JAAAK?!
Nie, nie wyłączaj-uciekaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaj!
Dziewczyna, bojąc się zbyt gwałtownie ruszać rękami, przyczłapała do lampki nocnej. Chwilę trwało, zanim włączyła ją prawą ręką do kontaktu. Widoczność ograniczały jej płynące strugami po twarzy łzy, ale w końcu jakoś udało się jej dokonać owego iście olimpijskiego wyczynu.
Nie czas na żarty!
19:13..
19:12..
Edith włączyła lampkę. Jasność zalała tykającą bombę, wyglądającą jak aparat Holtera, tylko bez okablowanych diod. Sekundy nadal spieprzały w wieczność.
Musi się spieszyć, kurwa!
Szybciej, szybciej, zrób coś!
Wyciąg przewód!
Ale który?! Czarny czy biały?!
VAN DER TERNEZEN, SKOŃCZONA POWALONA IDIOTKOOOOOO, ZOSTAW TO I BIERZ ZAD W TROKI! UCIEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEKAJ!
…. Wyłącz to! Wyciągnij którykolwiek przewód!
ZRÓB COKOLWIEK! UCIEKAJ!
Żołądek wykonał w brzuchu Asystentki podwójnego lutza, kiedy dziewczyna, niewiele myśląc, odpięła błyskawicznym ruchem biały kabelek od złowieszczego prostopadłościanu.
Krzyknęła, gdy licznik się zatrzymał, a mechaniczna Atropos wypuściła z siebie kłęby siwawego dymu. Szary opar wcisnął się Edith do nosa, wywołując u niej atak kaszlu, który był tak gwałtowny, że spowodował wypadnięcie niewypału z dłoni. Urządzenie z głośnym trzaskiem wylądowało na podłodze tyłem do góry.
Reżyserka wybuchnęła spazmatycznym płaczem zmiksowanej ulgi i strachu, mamrocząc coś niezrozumiale do swoich rąk, zakrywających usta drgającym emocjami tańcem po dolnej części twarzy. Potoczyła pustym, błędnym wzrokiem po podłodze. Zatrzymała wejrzenie na odwrocie bomby. Zamrugała, sądząc, że widzi źle albo zgoła niedorzecznie, po czym, w celu sprawdzenia ikonicznych domysłów, podczołgała się bliżej.
Oderwała dłonie od twarzy i chwyciła w zimne, skostniałe palce czarną bryłę. Zbliżyła ją do twarzy, a z jej ust wydobył się zduszony okrzyk pełen zdumienia.
Tył niewypału składał się bowiem z przyczepionego do odwrotu bomby zdjęcia, przedstawiającego..
No, właśnie.
Kobietę, która wyglądała na Edith in spe. Edith, wyglądającą tak, jak będzie wyglądać za 10, może 15 lat, z wysokimi kośćmi policzkowymi, miłym uśmiechem, sympatycznym spojrzeniem, gładko zaczesanymi włosami.
Z zaczątkami zmarszczek.
Z zaróżowioną od śmiechu twarzą.
Z prostymi zębami.
Z tym wszystkim, co jest jej także i teraz i tym, co dopiero nastanie.
To przecież ja., pomyślała z przerażeniem Pani Reżyser.
Skierowała wzrok na nakreślony cyrylicą dopisek pod zdjęciem:
„ Z wyrazami szczerej miłości, Marianne”.
Tego już nie wytrzymała. Przechyliła się w bok i sarknęła białą pianą na dywan.
Doskonale, że miała cierpieć za swojego klona.
*** Asystentka nie miała czasu do stracenia. Po uprzednim ubraniu się, przecięła kuchennym nożem spód swojego buta i wydobyła stamtąd własne, prawdziwe dokumenty oraz zapasowe 50 euro. Włożyła to do torebki razem z fałszywymi papierami, jakimiś ciuchami, komórką oraz innym nożem, który wyjęła ze zlewu.
Musiała się spieszyć. Z tego, co udało się jej obliczyć, bombka miała zwieńczyć dzieło za jakieś 10 do 12 minut, tyle więc miała czasu na ucieczkę z mieszkania szalonego, nawiedzonego przez romantyzm Oniegina.
Bo do tej pory na pewno jest bezpieczna. Dopiero brak imponującego „pierdut!”, rozwalającego blok na kawałki powinien zwrócić czyjąś uwagę.
Kogoś, kto niewątpliwie wpatruje się teraz w jej okna, albo spaceruje nerwowo w stonowanej odległości od piętrowca, czekając na pojawienie się wysokiej blondynki, krzyczącej na wszystkie strony, spanikowanej, zwyczajnie słabej.
Nic z tego.
Dziewczyna szybko włożyła na głowę brązową perukę, którą zabrała z Innsbrucka, nałożyła na nos okulary, po czym ostatni raz rzuciła okiem na pokój.
Chyba niczego nie zapomniała. Wszystko, co ważne, miała już przy sobie.
Podeszła energicznie do drzwi, w których, jak się spodziewała, nie zastała klucza, wtryniła więc do zamka smukłą wsuwkę do włosów i otworzyła sobie wrota do wolności.
No, szybko, szybko!
Nie tracąc czasu na przywoływanie windy, zbiegła szybko po schodach, co dzięki gumowym podeszwom butów dało nawet niezły efekt skradania się, a następnie przedostała się do piwnicy. Szła za strzałkami kierującymi ją do wyjścia ewakuacyjnego w miarę płynnie. Zatrzymała się dopiero przed samymi drzwiami, a właściwie za załomem korytarza. Wysunęła lekko głowę w lewo, lustrując krytycznie przestrzeń nad drzwiami.
Była tam.
Cholerna kamera przemysłowa. Edith wbiła w nią spojrzenie.
Nie świeciła się, więc nie pracowała, ale mogła być ciepłoczuła, więc Pani Reżyser, ryzykując kolejnym stanem przedzawałowym, nabrała powietrza w płuca, przebiegła kilka kroków w przód, po czym szybko wróciła za winkiel.
Dalej nic. Lampka jak spała, tak śpi.
Okej, zatem droga wolna.
Asystentka podeszła do wahadłowych drzwi, ponownie posłużyła się wsuwką w celu przekonania zamka do otworzenia się, po czym cicho uchyliła ciężkie wrota.
Owionęło ją mroźne, berlińskie powietrze. Spojrzała w górę, na niebo. Księżyc akurat przesłonił jej ulokowany naprzeciwko strzelisty wieżowiec, w którego kilku oknach paliło się pomarańczowe lub żółte światło, zależnie od koloru zasłon lub rolet.
Świetnie, dobra nasza! Teraz tylko…
Policzyła do czterech, spojrzała szybko w lewo, później w prawo iii
.. dała w długą jak najlepszy gepard świata. 
*** Stacja metra przy Moritzplatz była rzęsiście oświetlona ostrymi, jarzeniowymi lampkami, które przebijały oczy, wwiercając się człowiekowi w mózg i powodując jego nagłe pulsowanie niczym w kubańskim rytmie.
Edith zmrużyła powieki, przeszła pod szpalerem jasności w stronę budy z jedzeniem, po czym stanęła na końcu zaskakująco długiej kolejki. Nie spojrzała na listę dań ani na cennik. W zasadzie, było jej wszystko jedno, co zje, byleby miało to wiele kalorii, było niezdrowe i opakowane w apetyczny kształt. Dyskretnie poprawiła perukę, a następnie przekręciła głowę w bok, gdy na peron wpadł pociąg podziemnej kolejki.
Pomimo późnej pory (a właściwie bardzo późnej), z wagonów wylała się rzeka spieszących dokądś ludzi, w tym młodzieży, nakręconej jak dziecięcy bączek, śmiejącej się głośno, piskliwie, denerwująco.
Pani Reżyser zmarszczyła brwi, odwracając wzrok.
Brakowało jeszcze tego, żeby ktoś na nią napadł z mordą, że zbyt intensywnie się w coś lub kogoś wgapia.
Przeczytała od niechcenia brudnawe menu, wystawione na plastikowej desce za szybą, po czym błyskawicznie zdecydowała się na dwie porcje frytek i coca-colę. Powinno wystarczyć do rana. Włożyła dłoń do kieszeni, pogmerała za drobnymi, po czym wyciągnęła w garści kilka piątek. Akurat przeliczała szmal, kiedy poczuła, jak ktoś wsuwa dłoń do jej torebki.
Wrzasnęła, odwróciła się gwałtownie, a następnie zdzieliła złodzieja pięścią po łbie. Na głowę grabieżcy posypała się garść monet, na którą on jednak zdawał się nie zwracać większej uwagi.
Na oko dwudziestokilkuletni, żylasty kolo łypsnął tylko na Edith pogardliwym, nonszalanckim spojrzeniem, a później chwycił ją boleśnie za dłoń, gdy próbowała znowu go walnąć.
No, super..-au!!
Zanim van der Terneuzen zdążyła zareagować, już leżała w swoich drobniakach, zdezorientowana, z zaczerwienionym nadgarstkiem i wypatroszoną torebką.
Jakaś babka wołała: „Łapcie go! Łapcie!”, gość wyglądający na pracownika ubezpieczeń społecznych rzucił się w pościg za złodziejem, ale Artystka i tak wiedziała, że to na nic się nie zda. Ogarniała ją bezbrzeżna bezradność.
Bo czyż mogłoby być gorzej? Najpierw Oniegin próbuje w pozbawiony pomyślunku sposób wysłać zgoła niewinną tak-jakby-Rosjankę (..okej, nie całkiem niewinną, bo przemyt i te sprawy, ale jednak niewinną w takim sensie, w jakim się całość w czerepie Eugeniusza-popierdoleńca ukształtowała..) na spotkanie z Bogiem, a teraz krewki berlińczyk wykrada jej forsę.
Radość życia nie zna granic.
Van der Terneuzen powoli podniosła się na równe nogi, skopała pieniądze ze złości na bok, czując pod powiekami czające się niczym manul w gąszczu łzy, a następnie powoli otworzyła torbę.
Choć właściwie nie musiała, zamek był bowiem wyrwany z potworną, precyzyjną starannością, odsłaniając całemu podziemnemu światu Berlina miedziaki i wypchaną boczną kieszeń.  Asystentka odetchnęła z ulgą widząc, że jej prawdziwe dokumenty pozostały nienaruszone.
Kurewskim minusem było to, że nie miała już 50 euro ani portfela z lipnymi zaświadczeniami or so.
Ktoś dotknął jej ramienia. Dziewczyna szybko poderwała głowę, wgniatając się wzrokiem w usytuowane dokładnie naprzeciwko, zielone oczy.
- Hej, nic ci nie jest? – zapytała jakaś brunetka, podając Asystentce zawinięte w chusteczkę higieniczną piątaki. – Tylko tyle udało mi się zebrać, resztę już ludzkość sobie przywłaszczyła. Dobrze się czujesz? Może.. usiądź. Dużo Manne ci ukradł?
Ach, więc ta laleczka znała złodzieja!
Jak miło.
…Z deszczu pod rynnę, phi.
Phi-hi-hi-hi.
Reżyserka westchnęła.
- Pięć dziesiątek i parę zaświadczeń o małej wartości – wyznała, spuszczając spojrzenie na buty Troskliwej.
- O, Boże, pięć dziesiątek? – zdziwiła się niebotycznie Brunetka jakby Kamerzystka straciła co najmniej miliard szylingów. – Nie denerwuj się, piękna, może coś da się z tym zrobić. Artur! – wrzasnęła nagle.
Edith podniosła czachę, widząc, jak sprzed buty z jedzeniem podchodzi szybko wysoki blondyn, trzymając papierową torebkę z frytkami.
Jak miło..
Pewnie się najadł za jej mamonę.
- Czego się wydzierasz, Yoyo? – ustawił Troskliwą głosem jak smagnięcie bicza, przygryzając prażonego ziemniaka.
- Po pierwsze, grzecznie cię wołam. A po drugie: Lepiej zadzwoń do Manne. Debil ukradł jej – kiwnęła kulturalnie arbuzem na Pannę z Kamerą. – pięćdziesiąt euro. Niech je odda. Możesz nawet do niego jechać po tę forsę.
- Ani mi się śni. Sama po nią jedź.
Artur odszedł, wpieprzając frytki, zanim Yoyo się odezwała, zostawiając ją razem z Panią Reżyser, za to obie z minami wartymi wszystkich pieniędzy świata.  Brunetka wyglądała, jakby trzasnął w nią piorun kulisty, za to Poturbowanej Przez Ów Paranoiczny Dzień z rozpaczy po stracie jedynego finansowego źródła utrzymania chciało się nerwowo śmiać. Gdyby chociaż wzięła kartę kredytową..!
Troskliwa tymczasem doszła do siebie. Otworzyła paszczękę, po czym zaczęła obrzucać Artura słownym błotem, oświadczając każdemu, kto chciał ją słuchać, że jej ukochany jest wredną, nieczułą na ludzkie nieszczęście łajzą, pomiotem głupoty i wrakiem moralnym. Kiedy wreszcie sobie ulżyła, spojrzała na Edith z dziwnym wzrokiem.
- Nie martw się. Załatwimy to wobec tego same. Zaczekaj tutaj, pójdę po Sandrine.
Zniknęła w masie ludzkiej, kiedy Reżyserka akurat otwierała usta, by podziękować za pomoc, której nie potrzebowała….
Zaraz, jak to nie potrzebowała? Heh, kogo ona chciała oszukać? Potrzebowała pomocy! Nie miała pieniędzy, nie miała gdzie spać, a kasy starczy jej akurat na kilka porcji frytek i może ze dwie bułki. Będzie pewnie musiała żebrać albo sprzedać swoje buty, żeby uciułać na serek topiony i jakoś przetrwać do jutrzejszego przedpołudnia, kiedy to, zgodnie z planem, jakiś niezwykle wspaniały samolot linii lotniczych takich to a takich zawiezie ją z powrotem do l’Autriche!
Van der Terneuzen podeszła do okienka baru, zamówiła to, co wcześniej sobie umyśliła bezbarwnym, tonącym w rozmowach innych ludzi głosem, po czym od razu przyssała się do butelki z colą, kiedy ta tylko znalazła się w jej łapkach. Chwilę później odebrała frytki, zamierzając podzielić się nimi z Yoyo i jej kumpelą.
O ile i one jej nie wystawiły….
Dziewczyna usiadła na ławce, mechanicznie żując pokarm, koncentrując się na obserwowaniu tablicy odjazdów kolejek i trzymając na kolanach torebkę.
Raptownie obok usiadła zażywna szatynka, która, rzuciwszy w powietrze lekkie „Hej!”, zanurzyła dłoń w jednej z paczek frytek, wyciągając z samego dna jedną z nich i przy okazji wywalając ze dwadzieścia przed ławkę.
Grunt to oszczędność w kryzysie, helou.
- Jestem Sandrine – przedstawiła się, kiwając głową Asystentce. Z jej drugiej trony klapnęła naburmuszona Yoyo.
- Mogłabyś się zachowywać – burknęła do Szatynki Troskliwie.
Napomknięta tylko wzruszyła ramionami, mieląc zawzięcie szczękami drogocenne, opakowane we frytkę kalorie.
Reżyserka poczuła się zdumiona. Czyżby znalazła swoje alter ego?
- Zachowuję się – parsknęła Sandrine w ziemniaka. – Okej, jedzmy szybko i jedźmy do Manne. Oby tylko nie przepieprzył twojej kasy po drodze – mrugnęła porozumiewawczo do Pani Reżyser.
- Przecież wiesz, że to nie jego styl. Zawsze był oryginałem, nawet, jeśli chodzi o łupienie innych.. A, właśnie. Jak ci na imię? – ocknęła się Yoyo, szturchając lekko Asystentkę w ramię.
- Edith – wymamlała Polko-Holenderka, postanawiając WRESZCIE zerwać z rolą Wiery Iwanowny Czelabinowej…
… czy też z rolą Marianny Onieginowej. Ugh.
- Jak? Judith?
O, nie, znowu to samo.
Naraz Artystce przypomniał się Marc..
Najjaśniejszy Stwórco, Marc! Wydawało się, jakby on i cała reszta zgrai z OESV była za morzami i lasami, za siódmą górą i piętnastym jeziorem. Byli tacy… nierzeczywiści.
Byli w domu.
- EDITH – powiedziała wyraźniej, uśmiechając się miło i tamując szloch, który podchodził jej do gardła. – I jestem z Austrii.
- Wow, no to świetnie! My nigdy razem nie wyrwałyśmy się poza Berlin, nie, Yo?
- Fakt. Wiecie co..
- Zaraz, gdzie mieszka ten cały Manne? – przerwała im szybko Kamerzystka. – Jeśli gdzieś w Rudow, to przykro mi, ale..
- Nie, nie. Co ty, dziewczyno, on tam się wychował, teraz mieszka z dziewczyną gdzieś w Charlottenburgu. Nieźle, co? Taka wypasiona, szykowna dzielnica, a ten nic, tylko kradnie – zaśmiała się Sandrine.
- Jakoś musi się utrzymać, skoro nigdy nie skalał się uczciwą pracą – zauważyła w ramach konkretnego wtrętu Yoyo.
Popatrzyła porozumiewawczo na swoją koleżankę, po czym cmoknęła z niezadowoleniem.
- Nie wkurwiaj bardziej Edith, skarbie. Przyśpiesz lepiej tempo jedzenia – uśmiechnęła się krzywo. – Zazwyczaj nie masz z tym większych problemów. Właśnie, kto wczoraj opchnął moją puszkę lodów czekoladowych?
***- Wiecie co, dziewczyny? – zarzuciła indagacją Sandrine, stukając palcem w przezroczysty plastik ochraniający tablicę z rozkładami jazdy. Zerknęła z pytającym spojrzeniem na van der Terneuzen oraz Yoyo, po czym podjęła przerwaną w połowie rozwoju wypowiedź, jakby zaczynała znowu dziergać na drutach różowy sweter w fioletowe paski. – Właśnie wpadłam na inteligentny pomysł. Słuchajcie, chyba nie ma sensu, żebyśmy wszystkie jechały do Charlottenburga, nie? Więc może ja sama się tam wybiorę, a wy wpadniecie do naszego mieszkania i trochę tam pobędziecie? Manne zawsze miał do mnie słabość – wyznała bez pardonu, po czym roześmiała się jak Marylin Monroe. – Idę o zakład, że wydębię od niego twoje pięć dych najszybciej z naszej trójki – oświadczyła, wbijając w Panią Reżyser rozbawione spojrzenie.
Asystentka zmrużyła oczy, uśmiechając się kwaśno.
- Żebyś tylko sama nie zaczęła nimi rozporządzać – oznajmiła lodowato, prychając na zakończenie.
Sandrine błysnęła łobuzerskim grymasem usteczek.
- Bez obaw. Umiem obchodzić się z każdą ilością forsy. Szczególnie, jeśli nie należy do mnie – zasadziła, na co Edith zareagowała tylko krótkim mruknięciem.
- Myślę, że to rozsądny pomysł – skwitowała elokwentnie Yoyo. Złapała van der Terneuzen za rękę z taką werwą, że ta o mało nie wylądowała ryłem na szybie. Rzuciła koleżance rozzłoszczone spojrzenie, podczas gdy S. rżała radośnie, łapiąc się za brzuch.
Nie ma to jak uwypuklone wesele człowiecze.
- Przepraszam! – pisnęła nagle zawstydzona Yo. Przeniosła wzrok na Szatynkę. – No, to lepiej się bierz i jedź.
Wskazała palcem na nadjeżdżające metro.
– Chyba akurat jedzie twój numer.
- Bardzo mi przykro, ale to wasz szczęśliwy pociąg – wzruszyła ramionami Sandrine.
– Pa, pa! – pomachała do dziewczyn, po czym odwróciła się na pięcie i odmaszerowała w stronę grupki chłopaków, którzy już od jakiegoś czasu półgłosem komentowali zalety i wady jej opiętego czarnymi dżinsami tyłka.
Milusio…
- Ona tak zawsze – walnęła informacją niepytana Yoyo, odciągając Edith w bok. – Ma w sobie coś z dziwki, nie uważasz?
Asystentka tylko uniosła brwi w uprzejmym zdziwieniu, usłyszawszy ów specyficzny, pełen tajonego podziwu komplement. Już miała powiedzieć, że chyba każda kobieta ma w sobie to szmaciane „coś”, kiedy do Brunetki podszedł wysoki chłopak z dredami. Lasencja na jego widok zajaśniała jak tysiącwatowa żarówka, rzuciła się mu na szyję i pocałowała w taki sposób, że Asystentce nagle zrobiło się nieswojo z powodu swojej mało wciągającej roli biernego obserwatora. Kompletnie skapitulowała, kiedy Yoyo zaczęła jęczeć jak kopnięta w goleń druhna, postanowiła więc wynieść się bardziej w prawo. Odeszła na kilka kroków, zatrzymując się blisko kosza na śmieci, z którego wysypywały się puszki po piwach i chusteczki higieniczne. Miała nadzieję, że Troskliwa względnie szybko zakończy swoją sesję całowania, bo Edith zaczynało być zimno w nogi, a skóra pod peruką swędziała ją jak sto pięćdziesiąt. Nie mówiąc już o okularach, w których wyglądała jak uczona sowa.
Raptownie przypomniał się jej Pointner w swoich brylach lapońskiego skryby, a później Kofler, który potrafił tak bezbłędnie całować, że Asystentka na samo wspomnienie zrobiła się różowa jak landrynka.
O, jak ona chciała wrócić do domu!!
Musi wytrzymać do jutrzejszego popołudnia (zaraz.. chyba już do dzisiejszego!!) i znajdzie się w ramionach ukochanego, który najpierw ją poprzytula, pocałuje, a później zabije za to, że mafiozo o mało jej nie kropnął.
Co tam, lepsza śmierć tam niż zejście tutaj. Przynajmniej wyzionie ducha wśród swoich.
Ejże..
- Chodź, Edith, mamy pociąg! – usłyszała niespodziewanie nad głową podniecony pisk Yoyo.
Na peron wtłoczyła się kolejka linii U8, długa jak kobra sykliwa i takoż żółta.
Idąc za śpieszącą Troskliwą, Pani Reżyser po raz ostatni szybko odwróciła się, tocząc sondującym spojrzeniem dworzec przy Moritzplatz.
Jeśli dopisze jej szczęście, może następnym razem odwiedzi go tylko w strzępach niewyraźnego wspomnienia.
**** Mieszkanie Sandrine i Yoyo znajdowało się w dzielnicy Treptow - Koepenick, nieopodal niewielkiego jeziora, aktualnie ściśniętego płaskim uściskiem lodu. Edith posłusznie podporządkowała się nakazom dwukrotnej zmiany środków lokomocji: raz z metra na tramwaj, a później z tramwaju na autobus, co było jej obojętne, dopóki Yoyo buliła za jej bilety. Brunetka, wzruszona dogłębnie stratą finansową swoją najnowszej znajomej, dobrowolnie ofiarowała się być jej sponsorem, za co Asystentka czuła w sobie dojmującą wdzięczność.
Teraz razem z Troskliwą stały na zimnym podeście schodów czekając, aż Yoyo wreszcie odtworzy „przeklęte, ustawicznie zacinające się, odrapane drzwi”. Nagle na cały korytarz rozległo się przeciągłe stęknięcie, po czym berlinianka kuknęła na koleżankę z radością.
- Możemy wreszcie wejść! – zakomenderowała z powabem, wpychając się jako pierwsza do ciemnego oraz, jak się okazało po zapaleniu światła, także niebywale wprost zagraconego korytarza.
Doskonale.
Van der Terneuzen przez chwilę stała z wymalowanym zaskoczeniem na twarzy, nie wiedząc, dokąd się udać najpierw i gdzie postawić stopę, żeby ta nie utknęła jej w tonie wszelakiej maści drobiazgów użytecznych w mniejszym lub większym stopniu.
Swoją nagłą pasywnością zwróciła na siebie po stu latach uwagę Troskliwej, która, widząc postawę koleżanki, tylko machnęła lekko ręką.
- Proszę, rozgość się. Wybacz nam ten bajzel, ale ostatnio nie miałyśmy czasu sprzątać.
Artystka nie wątpiła. Skoro te dziewczyny szlajały się po nocy w podziemiu, to w dzień zapewne odsypiały balowanie, na pewno nie budząc się z miotłą w zębach. Edith zrzuciła płaszcz na stertę kartonowych pudeł, które, pod wpływem siły, zaprezentowały perfekcyjnie skonstruowany system zapadniowy, po czym ściągnęła buty i, raz po raz potykając się o rakiety do tenisa, opakowania na kasety video, rozrzucone szpilki oraz wypalone żarówki, wkroczyła do tonącej w jasności zaniedbanej kuchni, dyskretnie poprawiając perukę na łbie.
- Usiądź sobie – zaprosiła grzecznie Troskliwa, włączając czajnik elektryczny do prądu i przygotowując wszystko to, co jest niezbędne do wypicia herbaty.
Reżyserka przeszła na obrypany z dwóch stron taboret, ściągnęła z siedziska stertę magazynów o modzie, po czym usiadła z gracją, zakładając nogę na nogę. Przyjrzała się bliżej wystrojowi wnętrza, trącącemu hotelem z Gropiusstadt.
Rudow. Blee.
Przesuwała machinalnie wzrokiem po szafkach, dopóki jej uwagi nie przykuła fantazyjnie zdobiona ramka na zdjęcia, przedstawiająca Sandrine i Yoyo w przyjacielskim uścisku. Dziewczyna wstała, po czym podeszła bliżej fotografii, ogniskując na sobie wzrok Brunetki.
- O, kompletnie zapomniałam o tym zdjęciu! – zaśmiała się swobodnie Przygotowywaczka Gorącego Napoju Oraz Główny Sponsor Podróży Przez Berlin, bawiąc się nitką od torebki z herbatą i patrząc na poważną, pełną zacięcia twarz Panny, która wpatrywała się w zdjęcie z takim natężeniem, jakby miała zamiar siłą woli zamienić je w popiół. – Wisi tutaj od tak długiego czasu, że przestałam je zauważać.
Czajnik pyknął włącznikiem, więc Troskliwa przerwała swoje radosne zwierzenia, skupiając się na zalaniu naparów wrzątkiem. W połowie wykonywania tej czynności zapytała ostro, przerywając Reżyserce kontemplację wykonanej polaroidem fotki:
- Masz chłopaka, Edith?
Spytana zamyśliła się głęboko oraz z lekkim rozbawieniem nad tym, dlaczego każda rozmowa z przedstawicielkami jej płci prędzej czy później zahacza o temat facetów. Najwyraźniej taka była kobieca natura, zawikłana i nie do przejrzenia, choćby się człowiek wściekł.
- Mam – odparła zwiewnie, przenosząc wzrok na Yoyo. Uśmiechnęła się przyjaźnie. – Bezbłędne zdjęcie. Kiedy było robione?
- Och, już nie pamiętam. Chyba kilka miesięcy temu..
Brunetka przeniosła kubki z czajem na stół, po czym gestem zaprosiła Asystentkę do zajęcia miejsca. Kiedy Reżyserka klapnęła na nadgryzionym zębem czasu i obłupań taborecie, Troskliwa kontynuowała przesłuchanie, dzwoniąc srebrną łyżeczką o ścianki swego kubka z jakąś tajoną nerwowością:
- Długo jesteście razem?
Edith zmarszczyła brwi.
- Dlaczego o to pytasz? – siorbnęła łyk herbaty ze sztućca. Sięgnęła po cukiernicę i posłodziła napój, podczas gdy Yoyo milczała. Kiedy w końcu postanowiła otworzyć paszczę, by coś powiedzieć, światło nocy ujrzały słowa:
- Zastanawiam się po prostu, jak to jest być z facetem.
Polko-Holenderka wypuściła porcelanową cukiernicę z ręki, ale w porę ustabilizowała ją na poplamionej kawą ceracie stołu.
Wbiła w Brunetkę pytające spojrzenie.
Że co?
- Powinnaś o tym wiedzieć. Całowałaś się przecież z tym gościem z pięć minut na dworcu.. – wyrzekła powoli i z niejakim namaszczeniem.
- Jakim.. Aaa! – uprzytomniła sobie po chwili, kiwając energicznie głową. Znowu się zaśmiała, odrzucając z twarzy włosy płynnym ruchem. Popatrzyła na Edith wesoło. – To tylko przyjaciel!
Wobec tego Pani Reżyser też z Koflerem się tylko przyjaźni.
Hm. W zasadzie, chyba ich relacja nie wyszła jeszcze poza wstępne koleżeństwo..
Zaraz, momencik..
Edith poczuła, jak oczy wyłażą jej na wierzch. Nie chciała tego, ale jej ciało postanowiło jej nie słuchać. Zanim się opanowała, sarknęła:
- Więc chcesz powiedzieć, że ty i Sandrine jesteście parą?
Yoyo machnęła dynią na znak potwierdzenia. Lampnęła na siedzącą naprzeciwko dziewczynę z przekorą.
- Masz z tym jakiś problem? – zapytała słodko. Jej ton przywodził na myśl matkę usługującą rozpuszczonemu dziecku: „Kochanie, może zjesz marchewki? Może sałatkę? KIWI???!”.
O, ironio.
- Skądże – wzruszyła ramionami Reżyserka.
Miałaby się dziwić czemukolwiek? Na Boga, przecież przez dłuuuuugi czas mieszkała w Amsterdamie - światowej stolicy wszelkich dziwactw, odmian oraz najbardziej barwnych pomysłów… Aczkolwiek, z niewiadomych przyczyn, postanowiła się ową ciekawostką biograficzną nie dzielić.
  – Po prostu… jestem zdziwiona. Nie zachowujecie się jak para – dodała jeszcze po kilku sekundach namysłu. Pomerdała łyżeczką w herbacie, po czym wessała się w kubek i wchłonęła parę gorących łyków.
W międzyczasie Yoyo produkowała się składniowo, walcząc z niedoborem stosownych wyrazów:
- Nie poznałaś jeszcze Sandrine na tyle, żeby wiedzieć, że ona.. trochę się wstydzi. Ona.. nie, właściwie to źle powiedziałam.. ona się nie wstydzi, tylko jakoś tak.. krępuje? Tym, co o niej myślą inni. Jej orientacja.. czasem.. jest dla innych przeszkodą.. jakoś tak odstrasza, rozumiesz, prawda? Fajnie.. Właściwie, kiedy Sandrine powiedziała przyjaciołom, że jest les, oni momentalnie zerwali z nią kontakt.. Musiała szukać nowych znajomych.. Było jej bardzo ciężko, mnie z resztą też.. Ale mnie wspierała rodzina, moi rodzice nawet okej podeszli do tematu.. Ale matka Sandrine.. dostała szału. Do dziś nie mają ze sobą kontaktu..
- To przykre – skwitowała szczerze Kamerzystka. Wyciągnęła dłoń i poklepała Troskliwą po ramieniu. – Ale już jest lepiej.
Uśmiechnęła się odrobinę serdecznie, a odrobinę z hartem.
- Dzięks – mruknęła Yoyo. Spojrzała na twarz Pani Reżyser i zarechotała: - Och, widzę, co ci chodzi po głowie! Ale nie musisz się bać. Nie jesteś w moim typie.
Chociaż tyle.
Ale chwileczkę..
Asrtystka ściągnęła z głowy perukę, a z nosa okulary. Położyła przedmioty maskujące na stole, patrząc z zainteresowaniem na Brunetkę.
- A teraz? – miauknęła dziewczęco.
Yoyo wyglądała, jakby połknęła źle zakwaszone śledzie.
- Ale.. ale.. Ty.. – jąkała się, wskazując palcem to na charakteryzację leżącą na stole, to na facjatę Asystentki. W końcu skapitulowała, opuszczając dłoń i wgapiając się w Edith wzrokiem przydymionej złotej rybki.
- Nie pytaj, dlaczego się chowam – walnęła Reżyserka. – Tylko przyjmij to za fakt. I nie bój się.
Dopiła herbatę jednym haustem, parząc przełyk i żołądek, po czym wstała, zgarniając perukę oraz bryle w garść.
- Jeżeli pozwolisz, chciałabym położyć się spać. Gdzie mogę to uczynić?
Yoyo dalej zachowywała się jak przytrzymana boża krówka. Wstała chwiejnie i gestem kazała iść Polko-Holenderce za sobą. Pchnęła ciężkie drzwi, odsłaniając zawalony przedmiotami pokój z rozbebeszonymi łóżkami.
- Kimnij się tutaj – wymamrotała.
Edith podziękowała znajomej uprzejmymi konstrukcjami zdaniowymi. Akurat zamierzała zamknąć odrzwia, kiedy Troskliwa, zmierzająca do kuchni, gwałtownie się odwróciła, sadząc z dobroduszną ironią:
- Uważaj. Lubię blondynki.
Po czym posłała van der Terneuzen całusa na otwartej dłoni.
*** Edith nie spała.
Zamiast wylegiwać się w obcym, nakrytym zestawem pościelowym w różowe słoniki łóżku i mamrotać zaspanym głosem swoje ulubione po przebudzeniu słowa: „Kiedy leżę nie nadaję się do wstania”, Pani Reżyser stała przy uchylonym oknie i paliła papierosa.
Wyglądała na rozsiane asymetrycznie domki Treptow, raz po raz zaciągając się toksycznym dymem oraz nasłuchując, jak Sandrine zostawała właśnie poddana besztaniu przez rozdygotaną, wkurzoną jak zaczepiana fretka, Yoyo.
- Nie masz za grosz rozumu! – wściekała się Troskliwa piskliwym głosem, dreptają szybko po kuchni w tę i z powrotem. – I, co więcej, nawet nie uważasz, że to źle!
Asystentka łatwo mogła sobie wyobrazić jej ruchliwą, gibką postać, szamocącą się ze złością oraz dojmującym, przytłaczającym poczuciem bycia niezrozumianą i ignorowaną przez najbliższą osobę na świecie. Imaginowała sobie Yoyo, przemierzającą któryś już kilometr po małej przestrzeni kuchennej oraz rzucającej raz po raz zdenerwowane i urażone zarazem spojrzenia w stronę kompletnie obojętnej na wszelkie meandry życia Sandrine.
Ale chociaż zdobyła ukradzione przez Pana Złodzieja pieniądze. Van der Terneuzen dowiedziała się o tym radosnym fakcie z radosnych posykiwań i fuknięć, które zasiliły wezbranym potokiem jej sny, gdy udawała sen w momencie powrotu Szatynki na łono mieszkania. Unormowała oddech, kiedy Sandrine wkroczyła do pokoju gościnnego, a następnie położyła złoto-biały listek forsy pod plastikowym budzikiem, w którym bateria skończyła się chyba już w 1984 roku. Po opuszczeniu pomieszczenia krokiem pełnej gracji pantery z protezą stawu biodrowego, Reżyserka przewróciła się na bok i zlustrowała otoczenie. Widok szmalu wybitnie poprawił jej humor.
Taaak..
Chciała od razu zerwać się na równe nogi i popędzić za Sandrine z dziękczynnym peanem na usty, ale postanowiła nadal markować zagłębioną w oniryzach dzieweczkę z naturalnym blond czerepem.
A propos tegoż właśnie..
- Może to jakaś terrorystka? Wiesz, RAF nie wyginął. Może ona jest stamtąd i ma posłać pod trawnik którąś z nas? – gorączkowała się ściszonym głosem Yoyo.
- Chyba zwariowałaś – usadziła ukochaną prychnięciem Szatynka. – Nie znam jej, ale jej ufam. Możesz mi wierzyć, że ona jest w porządku. Znam się na tym.
Ciekawe, skąd. Mimo wszystko, chłodny, rzeczowy ton niewzburzonej Tropicielki Kleptomana wpłynął na Troskliwą w zadziwiający sposób – nie tylko ją uspokoił, ale i wyraźnie poprawił jej ogólne wrażenie o nagłej metamorfozie Edith z perukowego wampa w naturalną jak słoma dziewoję.
Co też może zdziałać dobre słowo partnera..
Pani Reżyser prychnęła dymem w zimne, przesycone mrokiem powietrze Berlina. W oczy wpętały się jej nagle setki jaskrawych światełek, odbitych jakby w pryzmacie, a pochodzących z nagle włączonej reklamy multimedialnej, umieszczonej kilkaset metrów dalej i wyżej niż mieszkanie Dwóch. Edith zdawało się, że płacze i gdzieś w przelocie pomyślała, że ostatnio chyba nic innego nie robi, tylko roni gorzkie łzy nad swoim życiem, ale nie dałaby głowy za to, czy to czasem nie nagły podmuch wiatru z deszczem i śniegiem nie pokrył jej policzków mrożącą i jednocześnie mokrą powłoką. Szybko zdusiła papierosa w przepełnionej petami doniczce, zamknęła cicho okno, po czym wczołgała się pod różowe słoniki, skaczące na kołdrze z uśmiechniętymi minami.
Hop-siup, wszyscy w grób.
*** Artystka obudziła się, wtłaczając w płuca duchotę niewietrzonego pokoju. Przeciągnęła się jak kotka, wstała niepewnie, a następnie wyszła z pomieszczenia należącego w lepszych czasach do Yoyo. Mrucząc pod nosem jakieś niezrozumiałe dla otoczenia sylaby oraz dłubiąc jedną ręką w wiechciu na głowie, półprzytomnie wkroczyła do kuchni z leniwym uśmiechem, witając się z Szatynką i Brunetką rozlazłym od tajonego ziewania wyrażeniem „Heeeeej!”.
Sandrine tylko kiwnęła znajomej głową, pochłaniając pączka. Wyglądała, jakby też dopiero co dźwignęła się z materaca. Troskliwa była mniej przeforsowana przez życie, rzucała uśmiechem na wszystkie strony jak pomarańczowym frisbee i od razu doskoczyła do Edith, pytając ją o to, co zje na śniadanie i czy życzy sobie kawę czy może herbatę?
Asystentka wybulgotała pierwszą lepszą odpowiedź, jaka przyszła jej na myśl, byle tylko uwolnić się od napaści Yoyo. Zajęła miejsce na pamiętnym taborecie, po czym potoczyła dość nieobecnie oczkami po ścianach. Na widok zegara początkowo nie zwróciła większej uwagi, zakończyła inspekcję na czytającej stary numer „Berliner Zeitung” Sandrine i dopiero wtedy..
Piknęła zdenerwowanym wzrokiem, wytrzeszczonymi ślepiami z powrotem na cytrynową taflę.
Była 11:05.
A to znaczy, że jej samolot do domu odlatywał dokładnie za 45 minut.
Artystka swoją znienacka pozbawioną wszelkiego pozytywnego wyrazu twarzą, z wyrytym na niej przerażeniem, zwróciła niebagatelną uwagę swoich towarzyszek niedoli. Jako pierwsza zaczepiła skamieniałą Kamerzystkę Szatynka, przewracając stronę w gazecie i mnąc róg karty w palcach z czerwonym lakierem na paznokciach:
- Co cię tak zaskoczyło, chica?
Pani Reżyser odchrząknęła, gdy Troskliwa przekrzywiła głowę jak zakręcona uchatka kalifornijska, pytając:
- Co się stało, Edith?
- Ja.. Mam samolot. Za.. niedługo..
Znowu odchrząknęła. Oczyszczając krtań zauważyła, jak Sandrine i Yoyo wymieniły z sobą szybkie, kontrolne spojrzenia. Jak miło…… AAAAA!
- Ile zajmie mi dotarcie na Tegel? – poderwała się z zaskakującą werwą Asystentka, chcąc przerwać owo milczące porozumienie.
Może ktoś się zainteresuje jej pożałowania godną sytuacją, PROSZĘ? AAA!
Brunetka wymamlała do czasopisma coś, czego uszy Reżyserki nie zinterpretowały w nic znanego, więc tylko szturchnęła napominająco Troskliwą, żeby ta błyskawicznie przetłumaczyła złączone w postmodernistyczną zbitkę słowa.
- Och, to nic wielkiego. Ona tylko powiedziała, że w taki dzień, jak dziś i o tej porze, autobusy jeżdżą jak w każdą niedzielę. Czyli za rzadko. Przykro mi, Edith… – Yoyo posłała Asystentce smutny uśmiech znad drożdżówki z serem. – …ale dotarcie na lotnisko zajęłoby ci najkrócej godzinę z hakiem.
Van der Terneuzen poczuła się tak skonfundowana, że aż zaczęła się na serio zastanawiać, którą z możliwych opcji działania wybrać: wstać, przywalić jednej i drugiej, po czym uciec, czy też zgramolić się na parter, rozsiąść się wygodnie i wybuchnąć perlistym, niesygnowanym przez nikogo płaczem Zagubionej Owieczki.
W Wielkim Mieście.
Ostatecznie, dziewczyna wybrała opcję trzecią, czyli udawać, że wszystko jest w porządku, mimo iż wnętrze szalało jej jak tropikalna dżungla pełna wszystkiego, tylko nie opanowania, zajadać spokojnie bułkę z marmoladą, pić herbatę z cytryną i czekać, aż ktoś w Innsbrucku sobie o niej przypomni i po nią przyjedzie, co niechybnie nie nastąpi nigdy, bo NIKT NIE WIE, GDZIE ONA SIĘ AKTUALNIE ZNAJDUJE.
Przełknęła głośno ślinę, wbijając zdruzgotany wzrok w umytą ceratę.
Sandrine raptownie westchnęła, odkładając BZ na bok, a następnie wysunęła z siebie następujący monolog:
- Możesz pojechać ze mną na południe, rajcuje cię to? Ja i moi znajomi jedziemy do Lyonu, ale dłuższą trasą, bo chcemy jeszcze zabawić się w Mediolanie. Mamy extra miejsce, jak chcesz, wkręcę cię. Zabulisz swoją dolę za benzynę i dojedziesz choćby do samej granicy. Co ty na to?
A ja na to: och.
Panna z Kamerą nic nie odpowiedziała, kiwnęła jedynie z zapałem głową, jakby witała się z cukiernicą, a nie odpowiadała na konkretną propozycję transportową. Szatynce jednak owa ledwo zauważalna reakcja niemal w pełni wystarczyła. Mruknęła „okej” i znowu zagłębiła się w lekturze, tym razem wertując „Cosmopolitan”. Yoyo natomiast rąbnęła z właściwą sobie zdroworozsądkowością:
- Sandy, czyś ty zwariowała? Zamierzasz zabrać Edith razem z Vicky, Marcelem i całą resztą? Już ledwo przełknęłam to, że ty tam jedziesz, a teraz jeszcze chcesz babrać w to naszego gościa? Nie dość ma Edith problemów? Przemyśl swój mizerny pomysł..
- Chcesz wrócić do domu? – przerwała Troskliwej Sandrine, celując w Asystentkę widelcem.
- Chcę – wydusiła z siebie wciąż nie całkiem zanurzona w bieżących zawijasach rzeczywistości van der Terneuzen.
……..Co one mówiły o jakimś francuskim mieście, jakichś dziwnych ludziach, imprezie we Włoszech, co to było? Naprawdę ona, Edith Antonia van der Terneuzen, miała uczestniczyć w kolejnej, rzetelnie zaplanowanej farsie…?...
Ciekawe, jak tam Gerard radzi sobie na odwyku.
- No, więc widzisz –  mlasnęła w międzyczasie nadzwyczaj soczyście S., przenosząc tryumfalny wzrok na Yoyo. – Ona chce. Ja też. Sprawa załatwiona.
Podniosła gazetę przed oczy, zasłaniając nią twarz i tym samym zamykając swojej współlokatorce usta jednym pociągnięciem.
*** Wiało jak cholera, gdy Edith wraz z Sandrine jechały spóźnionym autobusem w stronę Steglitz – Zehlendorf. Kumple Szatynki mieli rozpocząć podróż od zgrupowania na zapyziałym osiedlu o bliżej nieokreślonej nazwie, ale Pani Reżyser pocieszała się tym, iż jej koleżanka wygląda na taką, co to wie, dokąd zmierza. Westchnęła więc ciężko oraz z niejaką ulgą, wypatrując przez okno nie wiadomo, czego i obserwując, jak nad Berlinem zapada zmierzch.
Mrok.
Ciemność.
Znowu będzie babrać się w negatywnych odcieniach, fuuu.
- Nie myśl sobie tylko, że jestem jakoś cholernie altruistyczna – ogłosiła bezpośrednio S., lustrując swoje paznokcie badawczym spojrzeniem, jakby zerkała przez mikroskop elektronowy.
Edith brwi wyjechały na środek czoła, kiedy spojrzała na koleżankę.
- Nie śmiem – odparowała, znowu przenosząc wzrok na szybę.
- To przez Yoyo. Źle na nią działasz. Ona się martwi, że bierzesz udział w jakimś zamachu terrorystycznym na nią i na mnie – zaśmiała się cicho, drapieżnie. – Poza tym.. Dobrze się nam żyje we dwie. Nie potrzebujemy dodatkowej osoby do kompletu.
- Przypuszczam, że czaję – odpowiedziała machinalnie Panna z Kamerą i dopiero po kilku setnych sekundy uświadomiła sobie w stopniu znacznym, co zainsynuowała popieprzona Sandrine.
Ejże, czy ów malowany pustak nie dalej jak kilka chwil temu zasugerował, że Asystentka jest bezczelnym, pozbawionym kręgosłupa moralnego darmozjadem żądnym mieszkania za frajer w obskurnej, zaniedbanej mansardzie w charakterze brakującego elementu homoseksualnego trójkąta…?
No chyba Sandy zdrowo pojebało między wyjściem z domu a dotarciem na przystanek autobusowy.
Artystka wydęła pogardliwie wargi, walnęła Szatynkę wzrokiem niczym rękawicą bokserką, po czym powiedziała ironicznie:
- Ty też się nie martw. To znaczy, prawda jest taka, że ja nigdy nie zamierzałam mieszkać z wami na wariackich papierach. Gdybyś mi nie zaproponowała podwózki, pewnie bym się zmiotła od was równo po śniadaniu, szukając miłego lokum choćby na obrzeżach za śmieszną sumę. Wasze wypucowane progi i lordowskie życie od początku podziałały na mnie onieśmielająco, możesz mi wierzyć.
- Nie zrozum mnie źle.. – zaczęła kulawo Sandrine, ale Asystentka machnęła tylko ręką na znak, że rozmowa została zakończona.
- Nie produkuj się – dorzuciła jeszcze. – Szkoda twojego języka. Defensywa i tak niczego już nie zmieni w twoim postrzeganiu mojej osoby. Poza tym, gdybym była kurewsko wyrachowana, powiedziałabym, że twoje odczucia mam głęboko w dupie. Mimo wszystko jestem jednak tobie oraz twej lubej wdzięczna za pomoc, więc może na tym zakończmy naszą cholernie miłą konwersację zanim skoczymy sobie do gardełek. 
Zapadła cisza, którą przerwał głośny klakson kierowcy autobusu oraz wyraziste szarpnięcie mercedesa. Polko-Holenderka wychyliła głowę w przód. Przez mokrą od deszczu przednią szybę przegubowca zauważyła czarne audi, mknące ulicą jak szalony jeździec. Światło reflektorów uległo rozpadowi na setki drobnych, świetlanych kawałków, nieomal wpadając w jezdnię, śnieg i rozsadzając powietrze milionem autonomicznych odcieni. Część z nich wplątała się w amerykańską rejestrację, która mogła być równie dobrze prawdziwa, co ukuta w złudzeniu optycznym albo chęci dorobienia zdarzeń do wymysłów przeładowanego neuroprzekaźnikami umysłu.
Reżyserkę do stanu używalności przywróciła szybka sójka w bok, wymierzona przez czujną Sandrine.
- Czy wszystko w porządku?
- Bokeh – zaszurała bezsensownie Edith, wygodniej rozsiadając się na fotelu. – Zdaje się, że znam tamten samochód.
*** Ludzie, z którymi Była Przemytniczka miała wrócić do domu przypominali kawałki ekscentrycznej układanki – pozornie nie pasowali do siebie, za to całość tworzyli nad wyraz spójną i samowystarczalną.
Na tyle samowystarczalną, że gdy wreszcie Sandrine z pewną nonszalancją przedstawiła Asystentkę swojej świcie, złożonej z dwóch chłopaków (Marcel, Stefan) oraz trzech dziewczyn (Vicky, Lilianne, Shirley), dziewczyna poczuła się dziwnie nie na miejscu.
Nie pasowała do tej eklektycznej grupy, składającej się z hip-hopowca, rastafarianina, dwóch metalówek i uczennicy, która, zrywając się na giganta razem z grupą przyjaciół, zasadza kopa konformistycznemu wychowaniu i drobnomieszczańskiej obyczajowości.
Słodko.
A jednak, jeżeli van der Terneuzen chciała wrócić jeszcze dziś do domu, musiała wczepić się w ową bandę zębami i pazurami i nie puszczać jej aż do samego Oberstdorfu, gdzie na pewno ktoś po nią wyjedzie.
- Za szczęśliwą podróż! – wrzasnął znienacka nad kuflem piwa bezalkoholowego prowadzący volkswagena transportera Marcel. Upił sążnisty łyk, krztusząc się śmiechem oraz wzbudzając swoim toastem jawną radość współtowarzyszy wyprawy.
Minus Edith.
Ta tylko rozszerzyła z zaskoczenia oczy, nagle wybudzona brutalnym kopem z letargu, w którym tkwiła, po czym uśmiechnęła się niemrawo, lustrując wzrokiem towarzyszy zabawy.
Poczuła się odrobinę skonfundowana, bo najwyraźniej nikt, oprócz niej, nie był nosicielem wewnętrznego sprzeciwu, by osoba, odpowiedzialna za życie kilku szalonych jednostek ludzkich, żłopała piwo, choćby i z nazwy „bezalkoholowe”, a następnie wsiadała pełna werwy, do auta i jechała w siną dal.
Asystentka wyszczerzyła się do rechoczącej Vicky, która to z radości o mało nie spadła z krzesła.
Świetnie się zapowiada.
- Widzę Twoją minę, Edith – odezwała się nagle Sandrine, patrząc na Reżyserkę pokpiwającym wzrokiem. Zaśmiała się cicho. – Nie musisz się bać, Marcel naprawdę potrafi prowadzić.
- Wolałabym jednak, żeby przy tym mnie nie zabił – odbiła piłeczkę van der Terneuzen zgryźliwym tonem. Wrzuciła sobie do ust kilka solonych orzeszków i zaczęła je gryźć.
Jej słowa wywołały nowy, powszechny dla wariatów przy stoliku, wybuch uciechy. Przewodziła mu rachityczna, zasuszona Shirley o wymalowanej na biało twarzy i pożółkłych od nikotyny zębach. Parsknęła z taką siłą w swoją Colę Zero, że kolczyk, który miała wbity w wargę, o mało nie przebił trzymanej przez nią szklanki na wylot.
- Jaśnie Pani Cnotka – zachichotała jak czarownica, mrużąc w stronę Kamerzystki świńskie oczka.
Asystentka pokazała jej palcem międzynarodowy znak pokoju, na co energicznie zareagował naćpany marychą Stefan.
- Hola, hola, moje panie! – zaintonował koślawo. – Tylko bez kłótni! Dzisiejszego wieczora stanowimy jeden zespół, czyż nie?
- Nie – warknęła rozjuszona Shirley. Kuknęła na Edith z niechęcią. – Na pewno nie, dopóki ta ladacznica się nie wyniesie.
Wstała, szurając krzesłem, po czym wyciągnęła z tandetnej torebki jakieś cholernie felerne szlugi i poszła przed bar samoobsługowy zajarać smołę.
Kiedy odeszła, zapadła na chwilę cisza.
Reżyserka nie czuła się winna. Jeszcze czego. Ta obleczona w czerń oraz idiotyzm laleczka z piekła powinna podziękować swojemu najnowszemu wrogowi numer jeden za to, że ten walczy o jej zdrowie, a nie wbijać igły w tyłek z wrodzonej złośliwości.
- Pójdę za nią – zaofiarowała się szybko dość dotychczas oklapnięta Kujonka, podnosząc dupsko odziane w dżinsy ze stołka, a Pani Reżyser pomyślała, że to racja, iż przeciwieństwa się przyciągają.
- Zostań – usadziła tamtą autorytatywnie Sandrine, kiwając palcem znad sałatki majonezowej. Oblizała widelec z apetytem, jakby w szczelinach między ząbkami spodziewała się znaleźć jeszcze jakiś kawałek marchewki albo zielonego groszku.
Kujonka posłusznie spuściła z tonu, nagle klapiąc całokształtem jak drzewko brzoskwiniowe w czasie suszy.
Edith pokraśniała wewnętrznie. To dobrze, że Szatynka ma w tej degrengoladzie stylowej jakiś posłuch. A lepsze jest to, że Artystka od razu skumała się właśnie z nią.
Choć może to po prostu czysty przypadek.
Ziewnęła nad swoją kawą. Spała dziś tylko 5 godzin, więc nie zdziwiła się na tak gwałtowny protest swego organizmu wobec dalszego tankowania kofeiny. Ciałku należała się sesja w łóżku, z wszystkimi fazami snu i bez koszmarów, a nie telepanie się z wytatuowaną Shirley z piercingiem, Kujonkiem i ich druhami na drugi koniec RFN.
Ale mus to mus.
Kolczyk tymczasem wrócił ze spokojną miną rozluźnionego pointera, rzucił w stronę Edith rozzłoszczone spojrzenie, na co ta odpowiedziała szybkim posłaniem całusa, a następnie zasiadł na tyłku z gracją golema. Wziął w łapki szklanicę z colą i przywarł do niej łapczywie.
- Chyba topór wojenny został zakopany! – odezwała się z ulgą po raz pierwszy Lilianne, obracając na nadgarstku swoją bransoletkę w trupie czaszki.
Z zachowania nie przypominała Miłującej Ciemność Dziewczynki. Kolejny dowód na to, że pozory mogą cholernie mylić.
- Tylko tak ci się zdaje – parsknął Marcel, obserwując twarz Shirley. – Ona..
- Och, dajcie już temu spokój, do cholery! – zirytowała się głośno Pani Reżyser. – Tak, skoczyłyśmy do siebie! Tak, to fakt! I CO Z TEGO?
Sama nie wiedziała, dlaczego jest taka wkurzona. Najwyraźniej zmęczenie dawało o sobie znać. Asystentka była senna, głodna (pomimo pochłonięcia dwóch hamburgerów i porcji frytek) i miała serdecznie dość tego mielenia ozorami nad jej scysją z Kolczykiem.
Impreza trwa nadal, helou.
Shirley luknęła na Reżyserkę z niejakim uznaniem.
- Zmieńmy temat, kurwa – zaproponowała naraz Edith. – Pogadajmy o tym, co się wam dziś w nocy śniło.
Teraz już wszyscy wybuchnęli obłąkańczym rechotem, nawet Sandrine, która z natury jest bardziej statyczna niż dynamiczna.
Atmosfera została rozładowana.
Autografy później.
- Don’t make me come to Veeeegas! – zawył nagle Stefan. Wszystkich sparaliżowało zdumienie, a siedząca obok chłopaka Vicky szybko włożyła mu do ust złożoną serwetkę, żeby tylko ten nie kontnyuował swego śpiewu.
Panna z Kamerą zachichotała psychodelicznie.
- Nicość – walnął znienacka Marcel znad swojego pokaźnych rozmiarów kufla.
Brakowało mu tylko okularów, żeby zaczął pozować na nawiedzonego filozofa.
- Co ty chrzanisz? – charknęła Shirley, znajdując nowy cel dla swoich ataków. Najwyraźniej nigdy nie słyszała takich słów, jak „tolerancja” czy „zamknij mordę”. Echhhhh…
- No, nicość – chłopak spojrzał na koleżankę niczym na szaloną kukułkę. – Kiedy człowiek umiera, nic już poza nicością nie ma. Dlatego.. – przeniósł rozbawiony wzrok na Edith. -.. można robić to, co się człowiekowi żywnie podoba.
- A Bóg? – pisnęła Vicky.
- Boga nie maaa. – odparł z ziewnięciem Marcel.
Taa, akurat.
- Pozwolisz, że się z tobą nie zgodzę.. – zaczęła kulturalnie dziwnie podrażniona Sandrine, ale Reżyserka szybko jej przerwała:
- Dziwny pogląd. Skoro więc nie ma po co żyć, to.. po co żyć? Po co się rozwijać? Po co zdobywać doświadczenie? Lepiej już z okazji pierwszych urodzin palnąć sobie w czaszkę z nagana.
Ironię zrozumieli.
- No, właśnie, ona ma rację.
- Nie wiesz, co mówisz.
- Wiem, wiem – bronił się kiepsko Kierowca, odgradzając się piwskiem od świata. – Człowiek sam sobie wystarczy taki, jak jest. A Pani Sceptyczka.. – nie dokończył.
Asystentka uśmiechnęła się do niego przymilnie.
- Z przekonania jestem marksistką – powiedziała, żeby rzucić bombę. Później sięgnęła do kieszeni po szluga i zapaliła go, zanim ktokolwiek zdążył zaprotestować.
- Edith..
- Niech mnie zaskarżą – wzruszyła ramionami, patrząc wyzywająco na Sandrine. Siłą woli powstrzymała się przed wydaniem na świat wielkiego ziewnięcia.
Naprawdę, powoli zaczynało jej już być totalnie wszystko jedno. Połączenie monstrualnego zmęczenia z toczeniem potyczek intelektualnych nie jest najlepszym pomysłem świata…  
Wszyscy zamilkli. No, wszyscy oprócz niewzruszonego jak grawitacja Marcela.
- Oto twoje zasady, twój rozwój, Czerwonko – zakpił w międzyczasie Marcel, robiąc przytyk do palenia w lokalu. – Masz zasady, które łamiesz.
- Ale chociaż je mam, w odróżnieniu od ciebie, wyznawco Sartre’a – odpowiedziała sarkastycznie Asystentka, zaciągając się dymem.
Piwosz nie powiedział nic w ramach odzewu, bo do stolika podleciał zażywny kelner, wyjeżdżając z wrzaskiem na Reżyserkę o to, że ta pali wewnątrz baru. Dziewczyna tylko kiwnęła głową, wstając z godnością.
Ruszyła do wyjścia.
Przed wahadłowymi drzwiami odpaliła od pierwszego papierosa następnego.
Nie chciała już wracać do środka. Podkreśliła swoją autonomiczność, nieco, co prawda, bez polotu, ale zawsze, więc pora zamykać bramy.
Znienacka usłyszała za sobą glos Marcela:
- Powiedz mi coś o materializmie dialektycznym. Nigdy do końca go nie rozumiałem.
Edith zaśmiała się w duchu. Spojrzała w lewo, celując w twarz kierowcy, ale zamiast tego jej oczom ukazała się inna facjata.
Facjata Oniegina, patrzącego na van der Terneuzen… na Wierę z niekłamaną pewnością siebie.
O-o.
***Panna z Kamerą szybko pognała do klopa, zanim Kierowca zdążył się do końca zorientować, co jest grane. Wymamrotała w jego stronę coś o szybkim przypudrowaniu nosa, zgasiła w ekspresowym tempie papierosy, po czym, w miarę prędko i z tajonym spokojem, weszła z powrotem do baru.
To niemożliwe, żeby Oniegin złapał ją już pod Berlinem. To było wprost NIEMOŻLIWE.
I nie mieściło się w głowie.
A jednak okazało się prawdą.
Właśnie domykała drzwi do kibla, kiedy ktoś otworzył je zdecydowanym szarpnięciem. Do środka wparował Oniegin, od razu zatykając Asystentce usta dłonią i warcząc:
- Krzyknij, a będzie po tobie.
Kiwnęła szybko głową. Nie czuła strachu. Była tylko lekko zaniepokojona. Chciało się jej też trochę śmiać, ale to z niewyspania niż z faktycznej radości (proszę, choć raz odrobinę normalna reakcja!). Na wszystko patrzyła znowu z perspektywy sennego dystansu, który powodował jej całkowitą obojętność.
No i po co Polko-Holenderka spadała z tego parkingu akurat tutaj? Mogła wrócić do stołu. Przy Bandzie Wariatów Gienio na pewno nic by jej nie zrobił. Mógłby obejść się smakiem aż do Oberstdorfu.
Aha, no tak, niekoniecznie. Nie, jeśli zawiany Marcel z ekipą planowali jeszcze jakiś postój..
Edith usłyszała metaliczny trzask przekręcanego zamka, a później poczuła, że Oniegin popycha ją brutalnie na ścianę, nadal trzymając łapsko na jej ustach. Spróbowała go ugryźć w jakimś nagłym błysku instynktu samozachowawczego, ale on tylko wzmocnił uścisk.
Reżyserka pisnęła, jakby żelazne szczypce miażdżyły jej szczękę.
- Zostaw mnie! – zaintonowała, ale słowa zostały zduszone w ograniczonej przestrzeni dłoni Gienia. Znowu się szarpnęła.
- Ja mam dużo czasu, Wiero – Oniegin zmroził spojrzeniem szamocącą się dziewczynę. – Możesz się tak szarpać nawet do jutra.
Mówił cicho, ale van der Terneuzen i tak poczuła siłę tego, co mówił. Pewnie właśnie na tym polegała moc owych jakże wyświechtanych wyrazów rodem z taniego filmu..
Krzyknęła przytłumienie, gdy Eugeniusz boleśnie ścisnął ją za nadgarstek.
- Jaka szkoda, że musiałaś wyniuchać tę cholerną bombę – rzekł bandyta, gdy Reżyserka kuknęła na niego z przerażeniem, złością i bólem w oczach. – Fakt, wina jest moja- wybrałem za głośny model. Ale liczyłem na twoją tępotę. Niby jesteś przebiegła, ale jednocześnie tak cholernie głupia..
Asystentka dałaby wszystko za to, żeby rozszarpać tego sukinsyna teraz, zaraz!
Jej myśli zrobiły nagły łuk i wróciły do Andreasa i Luizy.
Zaraz, co oni jej mówili przed wyjazdem?
- Co się stało z twoją sztuką samoobrony? Rozpoznać spluwę przez stertę ciuchów potrafisz bezbłędnie, ale już atakować to nie bardzo. Naiwna idiotko! – zakończył raptownie. Z jego oczu nieomal buchały kłęby dymu.
Ups.
- Zacznij krzyczeć albo powiedz cokolwiek inaczej niż szeptem, a popatrzysz, jak fajnie wyłamuję ci palce.
Edith znowu pisnęła, tym razem, gdy Oniegin uwolnił jej szczękę ze swojego hakowatego zacisku. Dotknęła bolących ust. Miała wrażenie, że te zaraz odpadną.
- Myślałaś, że mnie nabierzesz? Że jak założysz okulary i perukę to cię nie poznam, Marianne?
Że co?
- Mylisz mnie z kimś, matole – walnęła bez zastanowienia, po czym szybko uskoczyła w lewo, unikając ciosu w twarz. Pięść Gienia odbiła się z krótkim trzaskiem od płytki. Reszty Pani Reżyser nie widziała. Doskoczyła do drzwi i szarpnęła za klamkę, a w chwilę później krzyknęła półgłosem, gdy Oniegin podciął jej kopniakiem nogi i upadła na podłogę.
Podparła się rękami, amortyzując trochę upadek, ale to i tak niewiele dało. Bolał ją prawy bok, przez chwilę nie mogła ruszyć nogami. A później..
Później skądś się wzięła Sandrine z uniesionym nożem.
Skądś się wzięła rozedrgana, zszokowana mina Oniegina oraz jego chwilowo dezorientacja, na którą Edith zareagowała nad wyraz przytomnie, kopiąc go w kolano. Gienio szurnął w dół jak metalowa beczka.
Szatynka zamknęła drzwi na zatrzask. Spojrzała na Asystentkę z niepokojem.
- Nic ci nie zrobił?
Artystka dźwignęła się powoli z klęczek. Nie odpowiedziała kumpeli, tylko podeszła niepewnym krokiem do Gienia.
Bardzo, ale to bardzo zachciało się jej wtłuc niedorobionemu przestępcy nie tylko za problemy poznawcze, ile za przemoc, którą ów wobec niej wystosował. Sukinsyn!
- Ty skurwielu. Zatłukę cię! – wycharczała przez bolące wargi. Asystentka wzięła zamach, ale nie uderzyła Oniegina w twarz, bo Sandrine złapała ją za uniesioną pięść.
- Ja się tym zajmę – powiedziała z zadziwiającym opanowaniem, lekko ściskając dłoń Edith. Ponownie zwróciła całą uwagę na wciąż niedowierzającego wypadkom Gienia.
- Znowu się widzimy. Co za spotkanie!
Wyglądała, jakby się cieszyła. Przesunęła nożem blisko twarzy oniemiałego bandziora po czym zamknęła ostrze w trzonku precyzyjnym, nieomalże wystudiowanym ruchem, i wsadziła sobie narzędzie do kieszeni.
- Dlaczego nas śledzisz? Nie dość już narobiłeś bajzlu?
Oniegin nagle skoczył w górę jak czarna pantera, ale Pani Reżyser była czujna. Powaliła go na parter kopniakiem w brzuch.
I nawet nie zrobiło się jej przykro, chociaż na co dzień brzydziła się przemocą.
Niepotrzebną.
He he.
- Jesteś słaby. I nie myślisz – perorowała dalej Sandrine. – Łazisz za moją znajomą i po co? To nie jest Marianne, na litość boską. Ona zginęła. Przez ciebie.
Van der Terneuzen zbaraniała ze szczętem.
Stop, chciała powiedzieć, wróćmy do początku tej historii. Co ja w niej robię? Co on myśli, że ja w niej robię? Co ja… Co on..
- Zginęła.. – sapała Szatynka. – A ty chciałeś.. żeby… żeby ona…
Walnęła Gienia z pięści w nos. Ten nawet nie drgnął, mimo iż na klapy marynarki zaczęła skapywać mu krew. Sandrine doprawiła mu z drugiej strony, rozwalając łuk brwiowy.
Edith poczuła, że ma tego dosyć. WSZYSTKIEGO.
Zanim jednak zareagowała, berlinianka zaczęła szlochać tak łapczywie i tak znienacka, że o mało co, a zakrztusiłaby się własnymi łzami. Reżyserka spoglądała na nią przez chwilę dość niemrawo, by chwilę później chwycić ją za wyjątkowo nieubabrany krwią Oniegina nadgarstek.
- Daj spokój, nie katuj go – powiedziała z samokontrolą, patrząc lodowato na broczącego czerwienią bandytę. Nadal uśmiechał się z pogardą, jakby to nie on dostał wpiernicz tylko ktoś zupełnie inny. – Kimkolwiek jest, niech zgnije w swoim własnym gównie. Należy mu się.
Gienio zarechotał.
- Zachowuje się jak Marianne. Obrończyni uciśnionych.. – zakpił jakoś tak płaczliwie.
- Marianne zaginęła. Być może nie żyje. A to wszystko przez te twoje pierdolone interesy z jakimiś podejrzanymi typami! I co, myślisz, że ona by tak po prostu do ciebie wróciła, chciała ciebie jeszcze oglądać po tym wszystkim?! Po tym wszystkim, co zrobiłeś?! – wrzasnęła doprowadzona do ostateczności Sandrine. Zasadziła Gieniowi kopa w ramię, a później w klatkę piersiową z taką nienawiścią oraz siłą, że Reżyserka musiała odciągnąć ją w bok zanim Niemka stłukłaby swego.. no cóż… ZNAJOMEGO nie na kwaśne jabłko, lecz na broczącą płynami ustrojowymi miazgę.
Szatynka dalej płakała. Jej koncert na organy i skrzypce zrobił w końcu to, co Edith przeczuwała już od kilku chwil- sprowadził do klopa więcej ludzi, włącznie z barczystymi ochroniarzami.
Oniegin zerwał się na równe nogi, ale nie miał gdzie uciec.
Pani Reżyser wyprowadziła szybko koleżankę na zewnątrz nie chcąc, by ta znowu narażała się na jego widok.  
Miała już wystarczającą ilość wrażeń jak na jeden postój w barze samoobsługowym.
*** Edith dopiła do końca swoje panasze, spoglądając ze współczuciem na siedzącą naprzeciwko Sandrine. Szatynka, po niedawnym burzliwym spotkaniu z Wiadomym Mężczyzną, nadal była roztrzęsiona i popłakiwała cichutko w rękaw skórzanej kurtki. Artystka bardzo chciała ją pocieszyć, ale nie bardzo wiedziała, co musiałaby zrobić bądź powiedzieć, by osiągnąć zamierzony cel.  
Nigdy nie była dobra w polepszaniu nastroju innych, choćby nie wiadomo, jak gorączkowo próbowała.
Z resztą sama nie była w najbardziej radosnym nastroju.
Ledwo chwilę temu dowiedziała się od kumpeli z Treptow, że siostra owej, Marianne, czyli żona Oniegina, pewnego pięknego dnia wyszła z domu po zakupy i już więcej nie wróciła. Przez jakiś czas wszyscy myśleli, że po prostu miała dość niecnych sprawek swojego ukochanego i uciekła w siną dal, aby odpocząć od nich przynajmniej na parę chwil.
Ale jej nieobecność przedłużała się w czasie.
Co więcej, Marianne nie odpowiadała na telefony rodziny, co do tej pory nie miało miejsca, więc sytuacja zagęściła się jeszcze bardziej.
Oniegin, naturalnie, wariował. Do spółki z teściami oraz Sandrine zaczął szukać lubej wszędzie tam, gdzie tylko sięgały macki jego kontaktów. Rzucał się na najmniejszy ułamek informacji na temat prawdopodobnego miejsca pobytu żony, wielokrotnie obdzwonił wszystkich jej znajomych, ale to i tak nic nie dawało.
Marianne przepadła jak kamień w wodę. Mimo to poszukiwania trwały nadal.
Trwało to jakiś czas, aż do Berlina przybyła Edith.
Dalsza część jest znana, czyż nie?
Heh.
Asystentka przesunęła dźwięcznie szklanką po poplamionym obrusie. Niezbyt podobała się jej świadomość, że oto znowu ktoś czyhał na jej żywot niczym jakaś gilotyna z opóźnionym zapłonem, ale nie miała na to większego wpływu. Po pierwszym szoku pozostało się jej tylko z tym pogodzić.
A w każdym razie przyjąć do wiadomości, choć z oporami.
Sandrine zresztą skwitowała problem podobnie.
- Teraz już Oniegin ci nie grozi – zapewniła dziewczynę solennie, bawiąc się paczką chusteczek higienicznych. – Przymkną go na jakiś czas i spokój. Należało się to mu już wcześniej, ale, niestety, tutejszy wymiar sprawiedliwości działa tak, jak działa.
Działa tak, jak w większości państw.
- I tak spotkała go kara z twojej strony – Edith uśmiechnęła się miło do koleżanki. Ta odpowiedziała tylko niewyraźnym, zamglonym grymasem.
- Zbytnio mnie poniosło – usprawiedliwiła się poniewczasie. Wzruszyła ramionami, ignorując sprawę. – Nie chciałam, żeby to tak wyszło, ale.. Nie potrafiłam się opanować.
Reżyserka rozumiała ją aż za dobrze, ale nic nie powiedziała. Kiwnęła tylko głową na znak akceptacji.
Niech Szatynka dopowie sobie resztę. Z myśleniem akurat problemów nie miała.
- Edith?
- Tak?
Sandrine rzuciła chusteczki w okolicę świeczki stojącej na stoliku.
- Co ty robiłaś, że Oniegin chciał cię sprzątnąć? Jak się mu napatoczyłaś?
A już wykluwała się ze smoczego jaja nadzieja, że to pytanie nigdy nie padnie! Cholera!
Pani Reżyser wpatrzyła się z napięciem w stół, po czym krótkimi, rzeczowymi zdaniami zreferowała Szatynce swój straceńczy altruizm oraz jego najnowszą, rodzinną postać. Oszczędzała przy tym na niepotrzebnych szczegółach, skupiając się na samych, suchych faktach. Kiedy skończyła, Sandrine przez chwilę milczała, jakby potrzebowała chwilę na rozgryzienie wyjątkowo twardego cukierka, aż w końcu rzuciła Kamerzystce kuse, buńczuczne spojrzenie.
- Jesteś podobna do mnie – oznajmiła z powagą, kompletnie przeczącą wyrazowi jej twarzy.
Faktycznie, ale to zabawne! Jak polowanie na nożownika.
- Nie sądzę – mruknęła Asystentka. Nagle pożałowała, że skończyło się jej panasze. Chciałaby się upić do nieprzytomności i obudzić dopiero w O-dorfie.
A najlepiej już w domu, we własnym łóżku.
- Po prostu w to uwierz.  Mam rację. Poświęcasz się dla beznadziejnej sprawy, ku konsternacji całego świata i wszystkich światów równoległych. Mimo iż nie masz pewności, gdzie twój upór Ccę zawiedzie.
Van der Terneuzen ta rozmowa przestała się podobać, chociaż pojęła w lot, do jakiej sprawy nawiązuje Sandrine. Pozwoliła koleżance (oraz niejako własnej wybawczyni) kontynuować rozwijający się jak roślina telomowa wywód. Czuła, że kumpela właśnie tego potrzebuje dla uspokojenia swego wibrującego wnętrza.
- Miałam tak kilka razy w życiu. Za każdym razem spadałam na cztery łapy, ale ostatnim razem już nie było tak wesoło. Co prawda, nie wplątałam się w taką aferę, jak ty – uśmiechnęła się lekko - ale i tak.. dostałam za swoje. Moja rodzina cierpiała, mój chłopak też, ale to nigdy niczego nowego mnie nie uczyło. Dalej żyłam po swojemu.  Jakbym nie potrafiła uczyć się na błędach.
Zapadła cisza. Przerwała ją Szatynka zdecydowanym pytaniem:
- Miałaś kiedyś jakąś pasję? Coś, co mogłabyś robić cały czas i co nieodmiennie sprawiałoby ci taką samą radość?
No, pewnie!
- Jasne – odparła natychmiast Edith. Wargi drgnęły jej niepewnym ruchem. – Nie tak znowu dawno temu wszędzie łaziłam z kamerą. Nagrywałam sceny z życia zwykłych ludzi, swoje przemyślenia, krajobrazy.. Ale teraz.. Nie mam już na to czasu. Wszystko się pozmieniało. Popieprzyło – westchnieniem zakończyła odpowiedź.
- A to źle! – huknęła z ogłuszającą pewnością siebie Szatynka. Zacisnęła dłonie w pięści. – Robisz ten sam błąd, co ja. Też zaprzepaściłam coś, w czym byłam dobra. Żałuję tego po dziś dzień.
Pauza.
- Zanim spotkałam Yoyo, studiowałam rysunek na ASP w Hamburgu. Dostawałam stypendium ministra edukacji, wygrywałam konkursy i przez cały czas się rozwijałam. W końcu doszłam do takiej perfekcji, że potrafiłam podrobić nawet Renoira. Ale kiedy pewnego razu w klubie pomogłam Yoyo wyjść z zatrzaśniętego kibla.. – rozłożyła bezradnie dłonie na boki. Parsknęła urywanym śmiechem. – Nie mogłam dojść z sobą do ładu. A także z rodziną, studiami.. Porzuciłam wszystko, co mi przeszkadzało w realizowaniu nowego celu. Nie twierdzę, że gdybym miała zrobić to samo jeszcze raz, postąpiłabym inaczej. Tylko.. Postarałabym się sobą pokierować w inny sposób. Żeby jednak.. Coś sobie zostawić.. Z tego, co było. Rozumiesz?
Asystentka poczuła, jak do oczu napływają jej łzy. Przypomniała sobie roześmianą twarz Mathiasa i ich pierwszą randkę w parku w Amsterdamie. Świeciło wtedy słońce, na niebie nie było ani jednej chmury, w koronach drzew ćwierkały ptaki, a oni myśleli, że świat leży u ich stóp. Później im przeszło, kiedy zaczęły się sypać na ich głowy problemy i piętrzyć przeciwności losu. Okazało się, że świat nie tylko nie jest na każde ich zawołanie, ale też jest wobec nich częściowo obojętny.
Pani Reżyser zamrugała powiekami, a nadgorliwa łza spadła jej na dłoń. Kuknęła w górę. Sandrine nie spuszczała z niej badawczego spojrzenia, jakby badała pantofelki przez mikroskop elektronowy. Edith uśmiechnęła się do niej z wysiłkiem, który odbił się na jej twarzy pełnym żałości grymasem. Nie chciała znowu tego opowiadać. Znowu przechodzić przez to samo, przez te same nie do końca zamknięte drzwi pamięci. To już było ponad jej umiejętność radzenia sobie z życiem.
- Kochasz swojego chłopaka? – spytała nagle Szatynka.
Asystentka popatrzyła na nią ze zdziwieniem.
Nic nie odpowiedziała.
Przez kilka przerażających sekund nie wiedziała, co ma powiedzieć.
W końcu narodziło się w niej słowo „tak”, ale z jakiegoś powodu nie mogło jej przejść przez gardło. Zaklinowało się w drogach oddechowych, w krtani, w tchawicy i nie chciało wyleźć, mimo iż Edith bardzo próbowała wypchać je na powierzchnię. Kiwnęła więc tylko głową.
- Więc więcej nie odstawiaj mu takich numerów. Zakochane osoby mają małą tolerancję na ból i to, co my nazywamy „wpływem chwili”. Jasne?
Polko-Holenderka zmrużyła oczy.
- Niech ci będzie.
- Obiecaj mi.
Ach, jej.
- Obiecuję.
- Nie spartol sobie życia przez głupie historie. Wiem, śmieszne jest to, że, będąc w podobnym wieku prawię ci podobne uwagi, ale ja po prostu przekazuję ci jedną z mądrości mojej siostry. Zawsze dawała mi rady, które sama olewała.
- To zupełnie jak moja matka – stwierdziła Edith.
Chciała jeszcze coś dodać, ale ledwo otworzyła usta, już je zamknęła. Mrugnęła tylko do Sandrine.
Szatynka uśmiechnęła się do niej ze zrozumieniem. Nie musiała nic mówić.
Istotnie były do siebie podobne.
****Śmigali w stronę Oberstdorfu gładką jak stół autostradą w zasadzie niewiele ze sobą rozmawiając.
Transporter huczał i buczał jak pełen pszczół ul, Vicky spała jak niemowlak, Stefan usiłował w przyćmionym świetle padającym z lampy sufitowej rozwiązywać sudoku, a Shirley chrapała jak słoń indyjski. Reszty Asystentka nie potrafiła skontrolować, bo siedziała albo za nią albo przed.
No, ostatecznie, była w stanie jeszcze stwierdzić, że Pan Kierowca Marcel faktycznie zna się na jeździe vanem i nie widać po nim żadnych skutków przeszłego wypicia piwa bezalkoholowego.
Reżyserka uśmiechnęła się do siebie w szybie. Znowu wyjrzała na zewnątrz.
Noc zmieniała swój wizerunek jak szkiełka w kalejdoskopie, przewijała się niczym taśma w kamerze tradycyjnej i buchała ciemnością, od czasu do czasu rozjarzaną światłami mijanych samochodów albo budynkami jaskrawo oświetlonych stacji benzynowych.
Nuda, nuda, nuda.
Edith poczuła, jak ogarnia ją coraz większa senność. Ziewnęła w dłoń, po czym sięgnęła po butelkę z wodą mineralną. Odkręcając zakrętkę, spytała Marcela:
- Kiedy powinniśmy być w O-dorfie?
Zadała pytanie cichym głosem, ale w panującej w volkswagenie ciszy zdawało się jej, że nieomal krzyknęła. Vicky tylko wymamrotała coś przez sen, a Stefan ze zdenerwowaniem skreślił cały rządek kratek w górnej kolumnie rozwiązywanego kwadratu.
To się nazywa zbiorowa reakcja.
- Około drugiej, może nawet wcześniej – odparł przyciszonym timbrem Kierowca, zjeżdżając na prawy pas. – Zatrzymamy się na stacji bp, przy północnym zjeździe z „dziewiętnastki”.
Pani Reżyser podziękowała zwięźle za przekazaną informację, a następnie zaczęła gmerać w swoim płaszczu w poszukiwaniu komórki. Raptownie wstrząsnął nią szybko dreszcz.
Świetnie, jej ciało zaczynało powoli padać. Musiała naładować baterie snem, ale nie mogła tak po prostu sobie zasnąć w tym pędzącym krążowniku. Ktoś musiał czuwać nad Marcelem, żeby ten czasem sam sobie nie kimnął, bo inaczej kaplica.
Dosłownie i w przenośni.
Cudowny fon włączał się w tak zawrotnym tempie, że Asystentka zaczynała odpływać myślami w stronę Bahamów. W końcu na ekranie zamigotała nazwa operatora sieci oraz komunikat: „Stan baterii -  pusty”.
Och, na litość boską!
Dziewczyna szybko włączyła opcję tworzenia nowej wiadomości tekstowej, po czym, kierowana bardziej podświadomością niż zapadającą w hibernację świadomością, wklepała przy pomocy klawiszy następujące słówka:
„Cześć. Przyjeżdżam do Oberstdorfu około 2 nad ranem. Zatrzymam się na stacji bp, na N, po zjeździe z 19. Możesz po mnie wyjechać? Jeśli nie, przekaż dalej. Dzięki. E.”
Ostatnim błyskiem jasnego umysłu otworzyła listę kontaktów po czym, niewiele myśląc, wysłała mesa do pierwszej osoby, jaka się na niej znajdowała. Kilka sekund później telefon kompletnie padł.
Najwyraźniej nie ona jedna miała ochotę uciąć sobie dobroczynną, orzeźwiającą drzemkę.
Reżyserka jeszcze przez chwilę walczyła z zalewającą ją zewsząd falą senności, aż w końcu skapitulowała. Ułożyła się wygodniej na fotelu, okryła płaszczem i zamknęła umęczone oczy.
Zasypiając, zaświtała jej jeszcze w głowie szybka, cienka nadzieja, że czołową personą w spisie jej numerów nie był Alexander Pointner.
Wtedy już musiałaby… Chrr..
 *** Reżyserkę obudziło silne tarmoszenie za ramię. Uchyliła niechętnie zwężone z niewyspania oczęta, od razu wrzynając się wzrokiem w równie jak ona zniechęconą życiem Vicky.
- Wstawaj! – pisnął Kujonek. – Dojechaliśmy!
Edith wyszła z auta w bardzo spowolnionym tempie, ubierając rozmemłanymi ruchami płaszcz i trzęsąc się jak osika. Było jej zimno, wszystko ją bolało, ale, dzięki Bogu, zaraz powinien ukazać się jej ktoś, kto zabierze ją do tak upragnionej chałpy.
Rozejrzała się po parkingu, ale nie zobaczyła żadnego znanego auta.
Blondynka poczuła się głupio.
Była w takim stanie, że ucieszyłby ją nawet citroen Potwora, a tak musiała dalej wytężać wzrok.
Niestety, co Asystentka skonstatowała z przerażeniem, efekt obserwacji był ten sam.
Ale spokojnie, na pewno miejsca postojowe ciągną się jeszcze z drugiej strony budynku..
Podeszła tam szybko, ignorując nawoływania Marcela i Sandrine.
Z drugiej strony była tylko siatka i las.
Po plecach Edith przebiegł zimny dreszcz. Nowa fala spazmów wstrząsnęła jej ciałem. Zachciało się jej płakać. Znowu.
Najwyższa pora zapalić i napić się kawy.
A później… ewentualnie… będzie można polać kilkanaście gorzkich łez na swój biedny los.
*** To, co na stacji bp nazywało się „kawą”, gdzie indziej uzyskałoby wiele mówiącą nazwę „bezkofeinowej lury”, więc Reżyserka nie obudziła się ani o jotę po wchłonięciu tegoż napoju za dwa euro. Miała wrażenie, że angielski koncern nieźle ją okantował.
Tymczasem, udało się jej wydębić od Kolczyka dwie miętówki, po których poczuła się nieco mniej brudna, spocona i lepka.
Zawsze tak miała, kiedy podróżowała w nocy. Nie, żeby z jakąś fobią dbała o higienę, ale..
Boże, dokąd zmierzały myśli Artystki?
Edith chyba już setny raz podczas postoju zaczęła się telepać. Dłonie latały  na wszystkie strony, więc w końcu włożyła każdą z nich do rękawa przeciwległej, żeby tylko kogoś nimi przypadkiem nie zabić.
- Gdzie ten twój transport? – zagaiła uprzejmie znad palącego się szluga Szatynka. – Bo, wiesz, musimy niedługo wyruszyć..
- Jedźcie spokojnie – wymamrotała Pani Reżyser przez dzwoniące zęby. – Po mnie.. na pewno ktoś przyjedzie. W razie czego mam kasę i telefon, prześpię się w motelu na górze. Dotrwam jakoś do rana.
Uśmiechnęła się kiepsko oraz nieszczerze, co poczuła sama i wszyscy dokoła.
- Jesteś pewna? – nie ustępowała Sandrine.
 - Jestem. Daj spokój, nie jestem małym dzieckiem.
Choć notorycznie zachowywała się, jakby dalej miała 5 lat i była uczepiona matczynej spódnicy.
- Skoro tak.. – powątpiewał Marcel.
Van der Terneuzen szybko zakończyła dyskusję stanowczym zapewnieniem o własnej mocy. Właśnie dawała jej wyraz, drżąc jak osoba w napadzie paniki oraz rzucając dookoła siebie raz po raz niepewne spojrzenia.
Hłe, hłe.
W końcu udało się jej przekonać Szatynkę oraz jej kompanów do wznowienia podróży. Zaczekała, aż banda wpakuje się do transportera, pomachała im na „do widzenia”, uprzednio podawszy szybko Sandrine swój numer telefonu, po czym wróciła do wnętrza sklepu na stacji. Przeszła przez całą jego szerokość, bardziej zdając się na nieświadome ruchy własnych nóg niż przemyślany wybór, aż znalazła się wreszcie po drugiej stronie upchanego parkingu.
Jeszcze raz zlustrowała szpaler aut, kiedy nagle..
Coś mocno zakłuło ją w boku.
Było tam.
Przed ośnieżonym świerkiem stał samochód..
Wytężyła mocniej wzrok, podchodząc trochę bliżej.
Jest tam.
Rdzawoczerwone. O przetykanych śniegiem kołach. Ze znajomą rejestracją.
Subaru Koflera.
Asystentce przebiegło przez głowę, że chyba śni.
Cholera jasna!
Ale nie.
Przecież… Przecież…
Stało nieopodal tego wielkiego drzewa.
Subaru.
Czekało.
Na nią.
Po ciele Kamerzystki rozlała się wzrastająca fala gorąca. Pisnęła, po czym potruchtała do kolubryny. Jeszcze nigdy niczego nie uwielbiała tak bardzo, jak w chwili obecnej  owego koreańskiego autka o wyglądzie machiny wojennej.
Szarpnęła za klamkę, która, o dziwo, ustąpiła gładko pod wpływem działającej na nią siły.
Reżyserka wskoczyła do ciepłego środka, drżąc ze zdwojoną siłą.
Była taka podekscytowana i ucieszona, że całkowicie zapomniała o ogarniającej ją senności.
Spojrzała z czułością na drzemiącego z rękami na kierownicy Andreasa, odzianego w strój roboczy.
Ten widok rozczulił ją do tego stopnia, że o mało nie zalała się łzami.
Biedak, przytryndał się po nią zaraz po pracy!!
Jakie to słodkie.
Teraz już naprawdę mogła wrócić. Do domu. Z Koflerem.
Ooccch.
Edith momentalnie zapragnęła przytulić swojego ukochanego Niedźwiedzia, więc pochyliła się do kimającego idyllicznie Austriaka i delikatnie otoczyła go ramieniem, lekko ściskając.
- Andre.. – zaczęła z rozrzewnieniem, ale nie skończyła.
Zanim zdążyła się zorientować, została odrzucona mocnym ciosem od Baribala, przedzwaniając boleśnie prawym ramieniem w drzwiczki auta. Krzyknęła cicho z szoku i zalewającej jej oczy rozpaczy. Praktycznie nie poczuła bólu po uderzeniu.
Było jej tylko kurewsko przykro.
Ojeeeej, masz za swoje!.. Aua!  
Artystka spojrzała z galopującym żalem na nagle rozbudzonego skoczka, którego mina wyrażała krańcowe zdziwienie. Zaczęła masować uszkodzoną część barku, czując, jak w oczach zaczynają tańczyć jej łzy.
- Andreas.. – załkała cicho, pochylając niżej głowę.
Nagle owiał ją podmuch zimnego powietrza, a górna część jej ciała została zamknięta w niedźwiedzim uścisku Koflera.
- Edith.. Edith.. Kochanie.. Przepraszam.. Ja.. Jaa nie chciałem… Edith.. Kochanie…
Na czerep Pani Reżyser spadł deszcz szybkich, nerwowych cmoknięć, które wkrótce dosięgły jej zapłakaną twarz.  
- Kochanie, kochanie.. – perorował dalej nerwowym, ściszonym głosem Andreas, całując jej policzki. W końcu pocałował ją delikatnie w usta.
Asystentka odepchnęła go rozpaczliwie.
- Zostaw mnie! – szurnęła głosem jak piarg, patrząc na zasmucone oblicze Austriaka. Ten jeszcze bardziej zmartwiał.
- Cieszę się, że już wróciłaś – odparł poważnie, znowu całując dziewczynę w słone od łez wargi.
Edith pomyślała, że jej ryk jest bez sensu. Dostała wpiernicz za przyszłe wyjawienie swoich berlińskich przewinień, więc nie ma o co się rozdrabniać. Jednocześnie zaczęła narastać w niej radość ze spotkania z chłopakiem, o którym to spotkaniu myślała jak szalona przez kilkanaście ostatnich godzin.
O samym chłopaku, oczywiście, też.
Skupiła się więc na tym, by ich pocałunek był jak najbardziej intensywny. Kiedy wreszcie oderwali się od siebie, Kofler przejechał kciukiem pod prawym okiem Panny z Kamerą, wycierając pozostałości po niedawnym napadzie żalu.
- Przepraszam, że cię uderzyłem, kotku – powiedział z powagą, patrząc Reżyserce w oczy.
- Po prostu mieliśmy ostatnio szkolenie wojskowe, dotyczące.. czujności podczas snu.. i.. – zaciął się w połowie zdania.
Asystentka uśmiechnęła się lekko.
- Rozumiem  – rzekła sztywno, cmokając Koflera miejsce obok ust. Przytuliła się do niego mocno.
- Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię widzę – wyznała zduszonym głosem w jego mundur.
Andreas tylko pogładził ją w odpowiedzi po plecach. Edith bez problemu wyobraziła sobie jego rozanielony wyraz twarzy. Zaśmiała się cicho, odganiając płacz za teren parkingu.
Tak, miło było wrócić wreszcie w znajome tereny.
A nade wszystko w znajome ramiona.

______________________________________
Drodzy Czytelnicy!

Komu zdaje się, iż owa sielanka zostanie utrzymana przez długi czas, ten jest w błędzie i nie wykorzystuje w całości spektrum własnej wyobraźni oraz nie wierzy w skalę naszych twórczych możliwości ;) Nie będę zdradzać ciągu dalszego, ale mam nadzieję, że ci, którzy zdecydują się nadal śledzić tego bloga nie zawiodą się na naszej inwencji... a może nawet w paru słowach pogratulują nam kreatywności, wypowiadając się nieco szerzej i o fabule (do czego gorąco zachęcam). 
PS Osoby zainteresowane życiową i światopoglądową tematyką zapraszam na autorskiego bloga Nitro o interesującym tytule Cosmic Mess

serdeczne pozdrowienia,