wtorek, 2 grudnia 2014

Edith (24): Un-happy


**** Po powrocie do mieszkania i bardziej mechanicznym niż świadomym wypadzie na szybki spacer z Harpunem, Edith postanowiła się napić.
Nalała sobie do smukłego kieliszka odrobinę czerwonego wina, po czym, szczelniej opatulając się narzuconym na siebie szlafrokiem, powoli przeszła do Rezydencji Lamparta.
Bo tak, przyjęła ów dość dziwny prezent od ojca. W obliczu tego, czego się dowiedziała, jakże mogła odmówić?
Usiadła na platformie, do której przymocowane było cętkowane zwierzę, oparła głowę o jego lewy bok i upiła trochę wina z kieliszka.
Siedziała w całkowitej ciemności.
Nie potrzebowała światła.
Światło dawało jakąś nadzieję na to, że sytuacja, tak formalno-uczuciowa, jak zdrowotna jej rodziny jeszcze się poprawi.
A Edith w chwili obecnej takiej nadziei nie miała.
Przypomniała sobie twarz Johannesa, gdy tata relacjonował jej moment, w którym dowiedział się o rozwodzie.
Wszedł do domu, jakby nigdy nic, jak wchodził setki razy, a może nawet tysiąc, przywitał się uprzejmie z Marge, po czym skierował energiczne kroki do pokoju Katarzyny. Matka siedziała na sofie jak Kleopatra, słuchając muzyki klasycznej i sącząc aperitif, czytając jakiś kolorowy magazyn. Ojciec podszedł do niej z wielkim bukietem kwiatów, ucałował ją w upudrowany policzek, a ona, nawet nie podnosząc wzroku znad przeglądanego artykułu, mruknęła półgłosem:
- Na stole leży pozew rozwodowy. Po prostu go podpisz i, proszę, nie rób scen.
Ojciec, oczywiście, zrobił scenę.
Zaprotestował.
Posypały się pytania: „Dlaczego? Nie chcesz już walczyć o naszą rodzinę? A nasze dzieci? Mamy przecież dwójkę dzieci, pamiętasz?”.
Matka najwyraźniej nie do końca pamiętała. Generalnie, w ogóle nie chciała uczestniczyć w tej nerwowej wymianie zdań.
Przecież ważniejszy był kolorowy szmatławiec z wyceną najnowszych butów od Prady.
Polko-Holenderka spokojnie dopiła wino, wstała z gracją i przeszła do kuchni, gdzie opłukała kieliszek w gorącej wodzie.
Lekko sparzyła sobie palce, ale wcale się tym nie przejęła.
Musiała jeszcze coś rozważyć.
Cóż, stan zdrowia ojca…
Rozmyślania przerwał jej dzwonek do drzwi.
Cholera.
Kogo tam niesie w ten ciemny, pochmurny wieczór?
Pani Reżyser zgrzytnęła zębami, cicho podchodząc do drzwi. Harpun zaszczekał nerwowo, tubalnie, jak to on, a Asystentka nie próbowała go uciszyć.
Może nieznajomy natręt pomyśli sobie, że nikogo nie ma w domu.
Oprócz psa, oczywiście.
I wypchanej pantery.
Niestety, przybysz olewał tak daleko idące domysły. Dzwonił i dzwonił jak popyrtany, aż w końcu Edith zdecydowała się otworzyć.
Zaświeciła pośpiesznie kinkiety w przedpokoju i szurnęła odsuwanym zamkiem, ale nie odbezpieczyła łańcucha, zostawiając w otwartych wrotach małą szparę, przez którą mogła podziwiać ubranego jak na paradę chłopaczka w okularach i znudzonym wyrazem twarzy.
- Pani van der Terneuzen? – zapytał ze znużeniem, odczytując nazwisko ze skoroszytu trzymanego w dłoniach.
Didi potwierdziła niepewnie.
Czego pan chce, do kurwy?
- Mam dla pani przesyłkę – stwierdził z taką samą, jak poprzednio, mocą Donator, zakreślając długopisem jakiś wymyślny znak w zeszycie.
Edith ścisnęło w brzuchu.
Dość miała przesyłek, dzikich kotów, w ogóle miała dość wszystkiego.
Chciała tylko wina i wygodnego łóżka.
Chciała się upić i spać do rana, a później wstać i się zabić.
Czy tak trudno to zrozumieć?
- Co to za przesyłka? – warknęła. Dzięki Bogu, ten przybysz choć nie był przebrany za niedźwiedzia, bo inaczej Kamerzystka chyba musiałaby zostać poddana dogłębnej kuracji w klinice dla nerwowo chorych.
- Kwiaty – walnął elokwentnie Młodzian, poprawiając spadające mu na nos bryle.
Reżyserka była zbyt wypompowana, żeby cokolwiek na to odpowiedzieć. Na wszelki wypadek jednak, zanim otworzyła szerzej drzwi, zabezpieczyła się w but z wyjątkowo szpiczastym obcasem.
Spoko, ma psa i wypchaną panterę.
A teraz i także śmiercionośną szpilkę.
Da sobie radę.
Odryglowała zamek, popchnęła wrota, chwyciła Harpuna za kark i zagaiła do Donatora z miłym uśmiechem japońskiej księżniczki,:
- Może pan wejść.
Okularnik wcale jednak nie miał zamiaru kalać się wnoszeniem kwiatów.
Zawołał w dół schodów: „Vincent! Mark!” i już po chwili w progi przybytku Asystentki wparowała dwójka wychudzonych rzezimieszków, dźwigających po cztery koszyki z czerwonymi różami.
- Pani szanowna, gdzie mam to postawić? – bąknął jeden z nich, patrząc nieufnie na but, który Edith trzymała w prawej dłoni. Owczarek szczeknął ostrzegawczo.
- Gdziekolwiek – wymamrotała dziewczyna czując, jak znowu opuszczają ją siły.
Już wiedziała, od kogo te kwiaty.
Albo Johannes postanowił uzupełnić prezent urodzinowy o stertę karmazynowych badyli, albo…
Panna z Kamerą nie dokończyła. Samo podejrzenie zakończenia powyższej myśli powodowało u niej natychmiastową chęć ucieczki.
Chłopcy postawili kosze w przedpokoju, skutecznie odgradzając przejście w dalsze partie mieszkania, po czym ukłonili się i wyszli, zanim Edith zdążyła sobie uświadomić, że nie dała im nawet centa za fatygę.
- Niech pani będzie łaskawa pokwitować odbiór – postąpił do blondynki Młodzian, tylko swojemu refleksowi zawdzięczając fakt, że Harpun nie zdążył capnąć go zębami w kostkę.
Pani Reżyser westchnęła, wypuszczając but na podłogę, chwyciła długopis i podpisała się na doręczeniu.
- Od kogo są te róże? – spytała jeszcze, zanim Okularnik zamknął za sobą drzwi.
- Dziewięćdziesiąt dziewięć – powiedział zupełnie od czapy, patrząc znowu w dół schodów. – A zaraz będzie jeszcze setna. Biała.
Zmył się.
Asystentka nie zdążyła nawet mrugnąć, kiedy przed jej obliczem ukazał się Andreas, odwalony w gajer i wpatrujący się w swoją ukochaną ze skruchą. Edith puściła Harpuna, nakazując mu w duchu, żeby ów skoczył Koflerowi do gardła, ale zdradziecka, nieczuła na telepatię bestia zaczęła skakać niczym nadpobudliwa piłka do kosza, poszczekując radośnie i liżąc Andreasa po rękach.
Poczekaj, ty zdrajco. Już ona się z tobą policzy.
- Czego tu chcesz? – przysadziła z werwą. Dopiero teraz zauważyła, że Austriak trzyma w dłoniach białego badyla, wspomniany przez Okularnika dodatek do 99 innych czerwonych wiechciów, zagracających jej mieszkanie.
- Edith..
- Wyjdź – poprosiła kategorycznie, postępując krok w przód.
Gdzie ten but?
- Ale Edith..
- Czego nie rozumiesz w słowie: „wyjdź”, Andreas?
Skoczek jedynie westchnął, zamykając za sobą drzwi.
Tego już Asystentka nie wytrzymała.
Czuła, że cały świat jest przeciwko niej. Najpierw jej matka, a teraz Kofler.
Z krzykiem doskoczyła do Austriaka, okładając go pięściami po głowie i klatce piersiowej.
Sportowiec w reakcji chwycił van der Terneuzen jedną ręką za nadgarstki, tak, jak kiedyś zrobił to w swoim, teraz już zgniecionym w rulon, samochodzie.
Zajrzał szamoczącej się Pannie w oczy.
- Uspokój się. Przyszedłem porozmawiać.
- Nie chcę z tobą rozmawiać – wysyczała ona. Szarpnęła ciałem. Zdziwiła się, kiedy Andreas ją puścił, ale nawet lepiej, że to zrobił – mogła teraz skoczyć po miotłę i wymierzyć mu bolesną sprawiedliwość.
- Zabieraj te kwiaty – walnęła, pochylając się do przodu. Kopnęła jeden z koszyków, który z furkotem poleciał na dywan, obsypując go nawierzchnią z róż. – Nie chcę ich. Tej białej, którą trzymasz, też nie. Obdaruj lepiej tę anorektyczkę, którą przeleciałeś dzisiaj w nocy, i daj mi spokój.
Do oczu Polko-Holenderki napłynęły łzy. Spuściła głowę, zaciskając pięści.
Harpun szczeknął cicho.
Przez chwilę ani Edith, ani Andreas nic nie mówili, aż w końcu Austriak zdecydował się nie marnować więcej cennych sekund.
- Edith.. – powiedział delikatnie. – Ja.. Wiem, że mi nie wybaczysz. Na pewno nie teraz. Ale.. spróbuj mnie chociaż wysłuchać.
Pani Reżyser milczała.
Po głowie kołatała się jej tylko jedna myśl:
„Idź sobie. Idź sobie. Idź sobie. Ja mam cię wysłuchać, ale ty mnie nie słuchasz. Nie dajesz mi spokoju, kiedy moje życie się sypie. Moja matka jest wyrachowana. Mój ojciec umiera. Idź sobie. Idź sobie”.
Skoczek tymczasem, biorąc najwyraźniej milczenie Asystentki za dobrą monetę, rozwinął swą wypowiedź już odrobinę pewniej:
- Poszedłem z Thomasem do knajpy. Rozmawialiśmy o wypadku oraz o postępach w śledztwie, kiedy nagle zadzwonił jego telefon i Morgi musiał jechać na komendę w jakiejś pilnej sprawie. Zostałem sam. Wtedy.. przysiadła się do mnie ta.. ta dziewczyna, którą dziś rano u mnie zastałaś.. Ona.. dolała mi czegoś do wody. Albo dosypała, sam nie wiem… Może zaledwie odrobina alkoholu, odrobina piwa, którą wypiłem przy niej.. wystarczyła do zareagowania z lekami… Ale faktem jest, że po tym czymś.. Kompletnie urwał mi się film..
- Potrzebujesz może mojego współczucia? – spytała grobowym głosem Edith, nie podnosząc głowy. – Ani myślę ci go dawać. Wynocha.
- Kochanie..
- Nie mów tak do mnie. Wyjdź.
- Edith, nawet nie pamiętam, czy faktycznie spałem z tą dziewczyną..
- To tylko pogarsza twoją sytuację.
Didi poderwała nagle czachę, patrzę Andreasowi w oczy. Z jej spojrzenia buchała taka złość, gniew i rozpacz, że ten aż się zdziwił.
- Posłuchaj.. – zaczęła, ledwo się hamując. – Miałam dziś ciężki dzień. Naprawdę ciężki. Głównie dzięki tobie, ale nie tylko. Zatem zrób mi tę przysługę i wyjdź. Skoro nie chcesz zabierać tych badyli, to je zostaw, ale się wynieś. JUŻ. PROSZĘ. Jednak, zanim wyjdziesz.. – dodała szybko. – Oddaj klucze od mojego mieszkania, które kiedyś wydębiłeś od moich rodziców.
Jej prośba walnęła Koflera w głowę niczym obuch.
- Ale.. Ale.. – jąkał się niepewnie, co w innych okolicznościach byłoby słodkie, ale teraz z pewnością nie było.
- PROSZĘ – powiedziała z naciskiem Pani Reżyser.
Austriak nerwowym ruchem sięgnął do kieszeni i wydobył z niej pęk kluczy. Odpiął jeden z nich, po czym podał van der Terneuzen ze zbolałym wyrazem twarzy.
- Nie sprawdzam, czy ten jest właściwy. Mam nadzieję, że mnie nie oszukałeś.
- Edith..
- Wyjdź.
- Edith, pozwól mi coś powiedzieć.
- Tylko, jeśli będzie to „do widzenia”.
Skoczek westchnął.
Znowu zapadła cisza.
- Wiem, że jesteś na mnie zła – wycedził w ostateczności Kofler. – Ale powinnaś mi chociaż dać szansę wyjaśnienia całej sprawy.
- Na pewno nie teraz. Mam inne rzeczy na głowie – odpowiedziała równie cicho Panna z Kamerą. Siąknęła nosem. – Cóż, Andreas, tochyba wszystko. Dziękuję za klucz. Na razie, trzymaj się.
Uśmiechnęła się smutno. Kilka łez spadło jej z oczu na policzki, ale nawet tego nie zauważyła. Skoczek natomiast owszem.
- Edith, co się stało?
Klęknął przed Asystentką i zaczął delikatnie ścierać jej łzy z twarzy. Didi przez chwilę się temu poddawała, ale raptownie odsunęła jego dłoń.
- Nico. Odejdź.
- Edi..
- Wyjdź.
Austriak wyprostował się z godnością. Już zamierzał spełnić prośbę swojej dziewczyny, czy też byłej dziewczyny, ale nagle zawrócił, jakby coś sobie przypomniał. Wymienił z Edith szybkie spojrzenia, po czym podał jej białą różę. Tym razem przyjęła ją bez słowa.
- Jeżeli ma to dla ciebie jakieś znaczenie.. – zaczął poważnie, lodowato. – To wiedz chociaż, co te kwiaty miały oznaczać. Czerwone, 99, to, że chciałbym być z Tobą 99 lat. A biała.. – pochylił się i pocałował Asystentkę delikatnie w usta, z lekkim naciskiem, po czym wyszeptał w jej wargi - .. że później już całą wieczność.
Wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi.
Pani Reżyser przez chwilę stała sztywno jak egipska mumia, a później szurnęła na kolana, wybuchając płaczem.
Szlochała głośno, oblewając strumieniami łez nie tylko zdradę Koflera, ale także obojętność swojej matki, chore serce swojego ojca i to wszystko, czemu będzie musiała jeszcze stawić czoło. Wyła tak bardzo, aż w końcu Harpun zaczął skomleć do wtóru jej lamentu. Wtedy trochę się opanowała. Ale nie miała siły wstać, by zamknąć drzwi do mieszkania. Zamiast tego, walcząc z nową falą szlochu podchodzącą jej do gardła, położyła się na rozsypanych różach.
Miała w nosie to, że pewnie rano obudzi się poharatana i obolała, a oszacowany przez Koflera czas ich bycia razem zostanie zmiażdżony jej ciałem.
Położyła głowę na dywanie. Przez chwilę jeszcze łkała cichutko. Później  płacz ucichł. Zostały Edith po nim zaczerwieniona, opuchnięta twarz i lekki obrzęk na oczach. Po paru momentach oddech dziewczyny się unormował, przestał być chrapliwy i nie przypominał już świstu.
Zasnęła.
*** Światło poranka padało przez niezasunięte zasłony do mieszkania Pani Reżyser, ledwo przedzierając się przez gęste, skłębione nimbostratusy, zwiastujące nowe opady śniegu. Rozjaśniało ono sporadycznie zbyt słabą jasnością fragmenty dywanu, figowce stojące w wielkich, glinianych donicach nieopodal drzwi do sypialni, fioletową narzutę oraz wirujące w nieruchomym powietrzu drobinki kurzu. Padało ukośnie na wiszące na ścianie krajobrazy Gór Skalistych, wrzynając się widmem elektromagnetycznym w nieruchome jeziora, bystre, szemrzące w realności potoki, mokre, śliskie kamienie i zieloną, nasyconą barwami roślinność, przybierającą niekiedy postać wymyślnych kwiatów o pełnych egzotyki i niezwykłości nazwach. Kładł się pasem po ścianach, wydobywając z nich niewidoczne przy świetle lamp bruzdy, powstałe po niedokładnym gipsowaniu, wskazując na każde budowlano-użytkowe zaniedbanie i wołając o szybkie naprawienie usterek, na szczęście nielicznych.
W końcu, po dokonaniu tego iście laserowego prześwietlenia przedmiotów,  znowu skryło się za szarą chmurą, a mieszkanie na nowo zostało rzucone w skłębiony ocean przydymionego, mglistego światła, zbyt słabego do czytania, a wystarczająco jasnego do powolnej, leniwej pobudki.
Edith otworzyła lewe oko.
Przez chwilę lustrowała niewidzącym spojrzeniem ten kawałek podłogi, który znajdował w jej najbliższym polu widzenia. Obserwowała brudnokremowe i granatowe nitki dywanu, ciemnozielone liście róż, ich brunatne kolce i karmazynowe kielichy, skrywających woniejące słodyczą wnętrza.
Zamknęła oko, przekręcając się na plecy.
Nowa partia kolców wbiła się w jej w bok, ale dziewczyna nawet nie zwróciła na to większej uwagi.
To nic, powiedziała sobie. To nic.
Przejechała prawą dłonią po twarzy. Pod opuszkami wyczuła kilka piekących zadrapań, powstałych z powodu spania w dość nietypowym miejscu na jeszcze bardziej nietypowym materacu, ale i tą konstatacją w większym stopniu się nie przejęła.
Zmierzwiła sobie dłonią włosy, zahaczając od czasu do czasu palcami o na wpół obumarłe, na wpół zasuszone róże, wprawiając je w miły dla ucha szelest, a następnie przeciągnęła się z westchnieniem.
W zasięg wzroku van der Terneuzen skoczyły wiklinowe koszyki, pełne obumierającego z odwodnienia kwiecia, widok kawałka drzwi i ściany. Blondynka na moment zawiesiła spojrzenie na tym obrazie, ale nie wzbudził on w miej żadnych uczuć.
Może tylko znudzenie.
Wstała niezdarnie, jak dziecko, które dopiero uczy się psychoruchowej samodzielności, i przeszła do kuchni. Pstryknęła włącznikiem czajnika elektrycznego, nie sprawdziwszy nawet tego, czy w środku znajduje się woda. Pochyliła się nad zimnym blatem, oparła się o niego na rozczapierzonych dłoniach, zamknęła oczy.
Czajnik powoli kumulował w sobie energię potrzebną do ogrzania akwy, buczał więc jak czołg na wertepach, skutecznie zagłuszając odgłosy poranka, dobiegające do Edith z ulicy. W końcu zakończył swoje zadanie, wypuszczając z utworu kłęby pary i wydając na świat bulgoczące, pękające od nadmiaru ciepła dźwięki wrzącej wody.
Lecz Reżyserka dalej nie reagowała, z uporem maniaka praktykując emocjonalne sparaliżowanie i przyciskając czoło do szafki na talerze, mając przy tym zamknięte oczy oraz pełne cierpiętniczego wyrazu usta.
Trwało to kilka sekund, może kilkanaście.
Edith błądziła myślami po nieokreślonych terenach, od czasu do czasu zahaczając jakimś skrawkiem niespójnych rozmyślań o najnowsze, bieżące problemy, ale nigdy nie na tak długi czas, by ów nagle analizowany element zdążył nabrać imponujących, niepokojących rozmiarów czegoś, co już luźne nie jest.
Czegoś, do czego trzeba było się w jakiś sposób ustosunkować, z wysiłkiem zaangażować, dokładnie zbadać pod wielkim okiem mikroskopowej cebuli, rozłożyć na czynniki pierwsze.
Nie, to trzeba pominąć.
Najlepiej na razie pominąć.
Wreszcie Asystentka z ciężkim westchnieniem oderwała się od mebli i, zupełnie ignorując ugotowaną wodę, przeszła do łazienki.
Tam odkryła, ze trzęsą się jej dłonie.
Wzięła do ręki plastikowy kubek do płukania ust, a ten zaczął drgać jak wprawiony w ruch pałeczką trójkąt muzyczny. Przypominał poruszaną kubańskimi rytmami zmaterializowaną, niebieską smugę cienia.
Odłożyła go więc z powrotem na umywalkę.
Dygocząc, umyła zęby i przyjrzała się krytycznie swojej twarzy.
Pod prawym okiem odkryła kilka niezbyt głębokich zadraśnięć. Zauważyła również ogólne zwiotczenie swojej cery, odęte, wyschłe usta, zapadłe oczy, które w chwili obecnej wydawały się całkowicie wypłukane z koloru, i przebarwienia w okolicach skrzydełek nosa.
Znowu westchnęła.
Szybko zrobiła sobie tak precyzyjny makijaż, na jaki tylko pozwoliły jej drżące dłonie, po czym uczesała się. Szarpała włosy szczotką, wydobywając z nich splątane kołtuny, kawałki liści i kolców, aż wreszcie stwierdziła, że ostatecznie może już wyjść pokazać się miastu.
Zawołała zbyt głośno psa, który dreptał za nią już od dłuższego czasu, patrząc na Edith pytającym wzrokiem niczym najwytrwalszy z najwierniejszych przyjaciół.
Reżyserka bez słowa zapięła psa na smycz, ubrała ciężkie, zimowe buty, w biegu zmieniła szlafrok na pierwszą lepszą kurtkę, jaka tylko wpadła jej w ręce, po czym wyszła na przesycone mrozem, austriackie powietrze.
Dreptała z Harpunem po okolicznym parku znanymi, odśnieżonymi z nienagannym pietyzmem ścieżkami, obserwując spode łba innych spacerowiczów, ubranych cieplej niż ona i zapewne posiadających też większy zapał do życia.
Cóż..
Poniekąd sama była sobie winna.
Gdyby wczoraj zdecydowała się wyjaśnić z Andreasem wszystkie niesnaski..
Zgrzytnęła zębami i zacisnęła boleśnie dłoń.
Nie, nie mogła. Na pewno nie wczoraj.
Przyspieszyła kroku, ciągnąc za sobą owczarka i zwracając na siebie uwagę przechodzącego obok mężczyzny z gazetą w ręku.
Facet posłał jej zdziwione spojrzenie, na co Edith tylko spiorunowała go wzrokiem, szybko znikając między ciemnymi, wielkimi drzewami.
Krążyła tak przez jakiś czas, brnąc zdecydowanie przez śniegowe zaspy, raz po raz potykając się na zbyt twardej warstwie spodniej i szarpiąc smyczą na wszystkie strony, próbując złapać w ryzy niemożliwego do opanowania Harpuna.
Czując, jak ogarnia ją wnerwienie i nienawiść świata, weszła do najbliższej budki telefonicznej, mieszczącej się przy wyjściu z parku, wcześniej zahaczając smycz psa o stojak na rowery.
Wrzuciła do automatu żetony, znajdujące się w kieszeni kurtki chyba tylko zrządzeniem Boga, i wybrała numer.
Kiedy zgłosiła się Martha, Edith zwięźle poinformowała ją, że dziś nie zjawi się w OESV. Jako powód podała naprędce wymyśloną bajeczkę o problemach zdrowotnych.
„Zbyt dużo stresu, sama rozumiesz, kochana”.
Kochana rozumiała.
Tak, akurat o stres chodziło najbardziej.
Nieważne, z jakiego źródła.
Asystentka z brzękiem odłożyła słuchawkę. Chwilę później usłyszała pełen zgrozy krzyk, a następnie bezdenny, nienawistny odgłos psiego warczenia.
Spojrzała ze zdumieniem w prawo, w stronę przywiązanego owczarka. Jej pies właśnie próbował onieśmielić wielkiego, zwalistego cane corso, jeżąc kark i pochylając się do przodu na łapach. Zanim van der Terneuzen zdążyła jakkolwiek wyraźniej zareagować, czarne bydlę runęło z przerażającym warknięciem na Harpuna, który natychmiast zapiszczał.
Reżyserka wypadła z kabiny, dopadła do tarmoszących się psów i kopnęła buldoga prosto w żołądek. Kundel zawył, odskakując na bok, ale wydawał się być kompletnie niewzruszony tym, że właśnie otrzymał solidny cios. Znowu szczepił się z owczarkiem, który bronił się, zadając razy zębami najszybciej, jak tylko mógł i ujadając na cały regulator. Edith nieświadomie wydała z siebie głośny krzyk. W akcie desperacji jeszcze raz zasadziła cane corso kopa, ale znowu nie na wiele się to zdało. Dziewczyna o mało nie straciła równowagi na wyślizganym śniegu, a czarne bydlę tylko łypnęło na nią, cofając się i odsłaniając zakrwawione kły. Obok Harpun skowyczał, przewalając się w czerwonym śniegu.
Buldog zgiął się, szykując do skoku na Asystentkę. Ta popatrzyła na niego z jawną paniką.
Nagle wydało się jej, jakby ktoś na chwilę zatrzymał czas. Była tylko ona i ten pies. Tylko ich spojrzenia – jego, pełne nieustępliwości, złości i jej – pełne strachu, chęci ucieczki. Mierzyli się przez chwilę wzrokiem, aż wreszcie czas znowu wjechał na swe dawne tory.
Buldog wydał z siebie bulgocące warknięcie, po czym znienacka został uderzony ciężkim drągiem w kark. Zawył, szarpnął się i dostał drugi raz.
Tego już nie wytrzymał.
Charcząc, osunął się na lewy bok, z jego paszczy wypływała krwisto-lepiąca się ślina.
Edith poczuła, jak mocno bije jej serce. Podniosła zaskoczony wzrok w górę. Zauważyła znajomą twarz.
Znajomą.
Przełknęła głośno ślinę, podczas gdy usta Twarzy, wykrzywione rozpaczą, coś do niej mówiły szybko, napastliwie.
Podeszła chwiejnie do Harpuna, odpięła smycz od obroży i delikatnie, jakby w zwolnionym tempie, wzięła psa na ręce. Owczarek cicho zaskowyczał, kiedy Asystentka przytuliła go, trzęsącego się i liżącego rany na łapach, do przodu swojej kurtki.
Wyminęła Twarz, która próbowała ją zatrzymać, obdarzając ją tylko błędnym wzrokiem, po czym szybko wyszła z parku.
Zaczęła biec.
Najszybciej, jak umiała.
Biegła przez pasma światła, przecinające ulice i zakamarki migotliwą powłoką, nadające zaspom właściwości skumulowanych, ziemskich tęczy, wymijając patrzących na nią z zaciekawieniem ludzi.
O niczym nie myślała, po prostu szła.
Musiała iść.
I dopiero przed lecznicą dla zwierząt pomyślała, że przecież pan Alvarez mieszka w innej części Innsbrucka.

*** Poharatany zębami cane corso Harpun spał na swoim kocu, pojękując przez sen, gdy Kamerzystka postanowiła zrobić sobie kawę.
Sukces niemożebny.
Znowu wykonała szereg codziennych, niemal mechanicznych czynności, potrzebnych do przygotowania w miarę mocnej kofeinowo-sacharydowej mieszanki, po czym zasiadła do stołu, odgryzając kawałek bułki z serem, kupionej w piekarni.
Zapatrzyła się na odpoczywającego po męczącej sesji u weterynarza psa, tkwiącego na kawałku różowej kapy z obandażowaną łapą i opatrzonymi pogryzieniami.
Wyglądał bardzo, bardzo żałośnie.
Reżyserka przypomniała sobie fragment swojej rozmowy z lekarzem.
Zaczęła analizować w pamięci krótkotrwałej jego słowa, podane jej jak pieniążki na tacy, w asyście potępiającego zmarszczenia czoła:
- Jak to pani nie wie, czyj jest ten agresywny pies? Nie zaczekała pani na właściciela?!
No, właśnie nie.
Wolała ratować owczarka, czy to takie dziwne?
Poza tym, ona wtedy ledwo myślała, działała bardziej instynktownie niż racjonalnie, więc jak miała rozmawiać z kimkolwiek na temat tego, co się stało?
A może powinna była..?
Okej, teraz to i tak musztarda po obiedzie.
Edith przełamała palcami kawałek chrupiącej bułki, rozsypując ostre okruchy na kawałku stołu.
Ciekawa była, co w parku robił pan Alvarez, czyli polarno-latynoski niedźwiedź, wynajęty przez jej ojca do zrobienia ze swej córki pośmiewiska całego miasta.
Przecież Najemnik mieszka w zupełnie innej dzielnicy.
Polko-Holenderka pamiętała nawet, w którym domu.
Wgryzła się w chleb.
Podejrzana sprawa.
Miała nadzieję, że Wybawca Harpunowskiego nie jest utajonym psychopatą, który zacznie ją nachodzić, posyłać róże i inne takie..
Połamane patyki.
Kawałki szkła z czerwoną szminką do ust i nabazgranym na kawałku krzywo wyrwanego papieru w kratkę: „Jesteś piękna”, w pięknym, złotym pudełku wyłożonym pluszem albo jedwabiem.
Zdjęcie niedźwiedzia polarnego z okularami przeciwsłonecznymi na nosie.
Muszelki z argentyńskiej plaży, razem z mandoliną i kastanietami rodem z Barcelony. I zdjęcie jednego z budynków zaprojektowanych przez Gaudiego z dopiskiem: „Będzie twój, mi preciosa”.
Boże.
Van der Terneuzen chyba musi przystopować, znowu się rozpędza w niewłaściwy kierunek.
Ale jakim cudem…
Drgnęła, słysząc dzwonek. Podniosła głowę, nasłuchując jak spłoszony likaon, po czym wstała powoli i z rozwagą, szurając lekko krzesłem. Podeszła kocim krokiem do drzwi, przyłożyła z wahaniem oko do wizjera..
O, Chrystusku.
Na korytarzu stała Katarzyna, mająca co najmniej zaaferowany wyraz twarzy.
Edith serce podskoczyło do gardła.
Czyżby coś się stało Johannesowi?
Szybko brzęknął odsunięty zamek, łańcuch obił się o klamkę. Wpuściła matkę do środka, zapominając, że w przedpokoju nadal ma tonę zasuszonego kwiecia.
Toteż matka o mało nie zabiła się na wiklinowym koszyku.
- Co to ma znaczyć, co to jest? – zapytała piskliwie, ze zdenerwowaniem.
Pani Reżyser zdusiła w gardle szybką, ciętą odpowiedź.
Zamiast przykrości postanowiła powiedzieć prawdę.
W sumie tutaj przykrość = prawda.
- To prezent. Przeprosinowy. Od Andreasa. Próbuje na nowo zdobyć moje zaufanie po zdradzie, jaką mi zafundował – odparła Reżyserka po prostu, wzruszając ramionami.
Wkroczyła do kuchni, Katarzyna ruszyła za nią niepewnie.
- Jak to zdradził? Kochanie, chyba…
- Czy z tatą wszystko w porządku? – rzuciła znienacka Edith, odwracając się do swej rodzicielki, patrzącej ze zdumieniem na obandażowanego Harpuna i formułującej niezdarnie przerwane w połowie pytanie.
- Tak, dlaczego pytasz?
- Masz taką przestraszoną minę.. – wybąkała niezdecydowanie Córka, włączając czajnik.
- Pani Holden, która spacerowała ze swoim pudlem w parku, zadzwoniła do mnie jak na alarm z komórki, kiedy twój pies walczył z jakimś czarnym pomiotem – powiedziała rodzicielka drżącym głosem. – Była sama, więc nie pośpieszyła ci z pomocą, zdołała tylko wołać ratunku. Podobno tego buldoga przystopował jakiś mężczyzna. Czy to prawda?
Katarzyna opadła na krzesło, dodając: „Całe szczęście, że tobie nic się nie stało” i patrząc na Asystentkę sondującym wzrokiem pełnym troski.
- Tak – walnęła elokwentnie Edith, przygotowując kawę.
Rozmowa na kilkanaście sekund się urwała. Pani van der Terneuzen obserwowała poturbowanego Harpuna (zmotywowała się nawet do współczująco-wspierającego poklepania i pogłaskania szczeniaka po łbie), a Pani Reżyser czekała, aż czajnik obwieści światu zagotowanie wody. Szybko przyrządziła kawę, po czym postawiła przed matką filiżankę z chińskiej porcelany pełną parującego, aromatycznego napoju. Niepewnie poczęstowała mamę piernikami, które znalazła w szafce, ale Katarzyna nie miała ochoty na nic słodkiego.
Prawda, musi przecież prezentować nienaganną figurę podczas rozprawy rozwodowej.
- Mamo.
- Słucham?
- Dlaczego rozstajesz się z ojcem? Dlaczego nie walczysz?
Zapytana wyglądała, jakby gryzła rozpadający się w zębach gruz zmieszany ze żwirem.
- Ale.. Ale.. – dukała, ruszając nerwowo dłońmi nad stołem.
- Wiem od samego zainteresowanego – oświeciła ją dumnie Edith. – Spotkał się ze mną wczoraj, wręczył prezent na urodziny i poinformował o twojej decyzji. Bo to nie była wasza decyzja, lecz twoja. Ale dlaczego? Dlaczego ty to robisz, mamo?
Katarzyna grała na zwłokę, słodząc kawę, a później ją pijąc, ale Reżyserka wiedziała, że prędzej czy później się przełamie.
- Wiem.. – zaczęła Didi ponownie, z ostrożnością. – Wiem, że mamy wiele problemów. Ale przecież..
- Nic nie wiesz! – żachnęła się matka z nagłym, jaskrawym przejawem gwałtownej złości, odkładając z brzękiem łyżeczkę na spodeczek. – Nie masz pojęcia, co się dzieje. Siedzisz tutaj, kompletnie się nami nie interesując. Jak śmiesz nas osądzać?
Edith zamurowało, co wykorzystała jej Rodzicielka, ciągnąc dalej pulsującym od emocji tonem:
- Załatwiłam ci miejsce w Cambridge. Miałaś tam przesłać dokumenty, pamiętasz? Nie zrobiłaś tego, ale nie przejmuj się. Już się nie musisz fatygować, dwa dni temu skreślono cię z listy przyjętych – wyrzekła nerwowo i zacisnęła pięści. – Do cholery! Zupełnie cię nie rozumiem, Edith! Przecież zawsze chciałaś studiować w Anglii! Co ci się stało, dziecko? I co się dzieje z Andreasem?
Panna z Kamerą siedziała kompletnie oniemiała. Pomijając fakt, że matka przeklnęła, co w chwili obecnej bardzo korodowało z jej wizerunkiem dystyngowanej Właścicielki Firmy Dbającej O Swą Reputację, dbającej o nienaganny savoir-vivre, puryzm językowy i troskę o wyszukane wysławianie się, dziwna była sama świadomość, że Katrina, po raz pierwszy od jakiegoś czasu, przejmowała się losem swojej córki.
JEJ losem.
Losem EDITH.
- Mamo..
- Nie mam do ciebie żalu, jeśli tym się martwisz. To twoje życie, nie zamierzam ci go układać. Ale pomyśl.. – urwała na chwilę, po czym zaczęła z innej beczki, najwyraźniej stwierdziwszy, że obrała złą drogę do celu. – Kochasz tego chłopaka. Andreasa. Wiem, że teraz cię zranił, ale przecież mu wybaczysz. Kochacie się.. Nie, nie zaprzeczaj. Widzę, jak on się zachowuje, gdy o tobie mówi i słyszę, w jaki sposób to robi. Tobie też na nim zależy. Nie szkodzi, że teraz nie chcesz go widzieć. Przejdzie ci. Te sterty nieuprzątniętych róż.. Gdybyś chciała wymazać Andreasa ze swojego życia sądzisz, że one nadal zaśmiecałyby ci przedpokój?
A nie może to wynikać po prostu z lenistwa i apatii?
Jasne, wszystko ma drugie dno. Nawet kapanie wody z nieszczelnego kranu.
- Mówisz tak, jakbyś miała na ten temat jakieś doświadczenie  – warknęła rozeźlona Edith, patrząc na matkę ze złością i zgrzytając zębami. – Pewnie, to nic nie znaczy, że Kofler przespał się z jakąś laską poznaną w barze! To rokuje nam wspaniale!
- A ty nigdy nie popełniłaś błędu w stosunku do niego?
Asystentka poczuła, jak matka tym jednym, celnym zdaniem wybiła jej z ręki oszczep, którym zamierzała walczyć o zwycięstwo.
Przypomniał się jej Berlin, Oniegin, ona jako Wiera, mająca rodzinę w Magnitogorsku i siostrę w Grecji, pochodząca z Ufy, okradziona na dworcu, śpiąca na łóżku lesbijki, zaatakowana w klopie przez dilera, wracająca do domu na tarczy, za to nadal z butnym, zgubnym zachowaniem pewnej siebie egocentryczni czekającej, aż świat ukoronuje ją za jej głupotę i durną impulsywność.
- Naucz się, Didi – powiedziała cicho pani van der Terneuzen, patrząc na córkę nieco łagodniejszym wzrokiem odkąd zobaczyła jej nagle oklapnięcie. – Związek nie polega na przerzucaniu się winą. Jeżeli zawiniłaś, musisz ponieść karę. Ty ją poniosłaś, on teraz właśnie pokutuje. Zarzuca cię swoją miłością. Cierpisz, ale mu wybaczysz, bo na tym opiera się świat. Na wybaczaniu..
Zdawała się mówić jak natchniona.
Panna z Kamerą popatrzyła na mamę ze zdumieniem. Poczuła się całkowicie zszokowana, gdy w jej oczach spostrzegła łzy.
- Mamo, co się dzieje, co się stało, że ty mi to mówisz?
Katarzyna ciężko przełknęła ślinę, ale nadal nic nie powiedziała.
- Mamo, do cholery..
- Przepraszam, Edith.
- Co?
- Przepraszam za.. z-z-za te wszystkie lata.. To nie wyglądało tak, jak mówiłam.. – plątała się nieudolnie.
Asystentka wciąż spoglądała na świat z przerażeniem. Ręce znowu zaczęły się jej trząść, co odkryła, rozlewając kawę na stół przy zbliżaniu swego kubka do ust.
- To nie było tak, jak mówiliśmy z ojcem. O Habsburgach. I te nasze z nimi kontakty.. Jesteśmy spokrewnieni bliżej, niż wam powiedzieliśmy, rozumiesz?
Nie, nie, nie!
- Co to.. Co ty.. – dukała biedna Reżyserka. Język się jej plątał, zrobiło się jej zimno. Czuła przez skórę, jak nadciąga nad jej głowę nowa chmura burzowa.
Boże, ile jeszcze…?
- Dziecko, jesteś prawnuczką Eleonory Marii Habsburg-von Kloss. Jej córka to moja matka, Alicja Habsburg-Lotaryńska. Poślubiła w 1965 roku Józefa Markiewicza i z ich związku narodziłam się ja i moja siostra, Monika. A Johannes… Cóż.. Jego pradziadkiem był.. O, Boże.. Cesarz Franciszek Józef I..
Didi dalej już nie słuchała.
Odsunęła kubek energicznie w bok, wychlapując kawę na stół, po czym bezwładnie grzmotnęła głową o blat, mocząc włosy i cerę w potokach kawy i okruchach.
Ale czy to ważne?
Zaraz, więc ona..
Więc ona jest..
Ona.
Ona.
O, Matko Boska, ona jest..
Habsburgiem.
Lotaryńskim.
Z dwóch stron!
To się wprost nie mieściło w głowie..
To na pewno jakaś pomyłka.
To MUSI BYĆ POMYŁKA!
AAAA!
- Mamo! – krzyknęła, podrywając się na krześle, przy okazji przewracając na podłogę klęczącą obok niej i obejmującą ją pocieszająco Katarzynę. Spojrzała na matkę dzikim wzrokiem. – Jak długo zamierzałaś jeszcze to trzymać w tajemnicy?! Aż do śmierci?! Pewnie dopiero na grobie by mi wyryto: „Edith. Była Habsburgiem. Jak, kurwa, słodko!”.
Blondynka wybuchnęła paranoicznym śmiechem wypełnionym po brzegi wrzącą paniką i śmiała się, dopóki z jej oczu nie pociekły łzy.
Wówczas przetarła buzię rękawem swetra kawę i opadła z powrotem na drewniane siedzisko. Katarzyna zdawała się nadal niewzruszona.
Niczym skała.
Zawsze, cholera, doskonała i bezbłędna.
- Edith..
- Mamo, chcę być sama. Muszę – podkreśliła niemrawo Panna, kiedy pierwsza fala szlochu minęła. – Ostatnio nic innego nie robię, tylko płaczę. Muszę dojść do ładu ze światem.. Ze sobą.
Już to widziała.
Ona Habsburgiem.
O, Boże.
O, Boże..
- Kochanie, ale to jeszcze nie koniec. Zgodnie z prawem obwiązującym w naszej rodzinie… W chwili, gdy ukończysz 21 lat zostanie ci przekazany fragment majątku. Konkretnie.. posiadłości ziemskie – dodała matka przez ściśnięte gardło. – Nie mówiłabym ci tego, bo do tej pory ten próg wynosił 25 lat, ale zmieniono go ze względu na Saygan Genevieve, więc musiałam ci to powiedzieć.. Stwierdziliśmy razem z Johannesem, że lepiej będzie, jeśli .. właśnie ja to zrobię.. Jego serce.. Sama rozumiesz..
Mowa, mowa-trawa.
Edith znowu przestała pochłaniać słowa.
Wpatrzyła się niewidzącym wzrokiem w blat stołu.
Upierdolony. Haha! Odrobina ironii w zwrocie akcji. Kolejnym już. Kurwa.
Katarzyna jeszcze coś do niej mówiła, ale Didi już nie kontaktowała.
Ocknęła się dopiero, gdy poczuła na policzku szybki cmok, a kilka sekund później usłyszała trzask zamykanych drzwi.
Ona Habsburgiem.
Prawnuczka cesarza Austro-Węgier, Galicji, Serbii..
A, to dobre!
Ale plus. Mimo wszystko Reżyserka jeszcze coś niecoś ogarniała umysłem, który, co również należy poczytać za ogromną zaletę, jeszcze jej nie zawodził w takim stopniu, jak, po ostatnich rewelacjach, można by się było spodziewać. Gdzieś za rogiem czaiła się migrena, ale Edith chwilowo miała to w dupie. Machnęła też ręką na atak nerwicy, który zdawał się zagrzewać ją do boju razem z kurczącymi się naczyniami krwionośnymi mózgu.
Kurwa mać.
Edith Habsburgiem. Edith możnowładczynią. Edith właścicielką ziemską. Edith zupełnie nowa. A propos…
Ciekawe, kiedy wspomniana Edith zacznie się topić od wydarzeń, które powoli zaczynają ją zalewać nieokiełznaną falą.
Utonie.
Od niespodziewanych zwrotów ludzkiej egzystencji i od łez, toczących się po twarzy jak kamienie w trakcie lawiny.
O, bogowie.
A Didi, biedaczysko, nawet nie potrafi dobrze pływać.
Choć jako dziana arystokratka na pewno będzie ją stać na zakup luksusowego jachtu, zdatnego na przeciwstawienie się nawet największym sztormom.
Super. Szklanko wódki, ratuj. 
***  
Szzzzzz.
Szzzzzz.
Szzzzzz.
Szzzzzzzz.
Szzzzzzzz.
Kamerzystka jeszcze raz zamachnęła się uszkodzonym sierpem nad okrągłym jak tarcza księżyca kawałkiem camemberta.
Przeczytała napis, wyszarpany dawno nie używanym ostrzem na powierzchni białego sera:
HABSBURGOWIE
Jak słodko. Ale, moment.
Jakby się tak mocniej nad tym zastanowić, to właściwie trochę trąci pleśnią.
Cóż…
Westchnęła. Znowu uniosła sierp i poszatkowała swój ród na nieregularne kawałki. Odcinała fantazyjne części, mniej lub bardziej równo – zdawała się na łaskawość stępionego ostrza. Męczyła się przez chwilę z poćwiartowaniem ostatniego „E-go” elementu nabiałowego, gdyż okazał się on wybitnie nieforemny, po czym wzięła go do ręki i odgryzła kawałek. Żując, położyła sierp nieopodal drewnianej tacy. Rzuciła fragment camemberta nagle obudzonemu Harpunowi. Pies wtrząchnął ser z taką szybkością, że chyba w ogóle go nie poczuł.
Wspólnie wtroili cały okrąg.
Okej, okej, jego kawałki.
Zjedli cały białkowy ród Habsburgów, ciesząc się z tej chwili, jakby miała być wyceniona na co najmniej pięćset milionów euro w złocie i papierach wartościowych.
Edith von Habsburg.
Edith Antonia van der Terneuzen Habsburg-Lothringen.
Genialnie to brzmi.
Oklaski.

*** Reżyserka z bólem serca postanowiła zostawić owczarka w mieszkaniu i udać się do szpitala, aby odwiedzić Luizę.
Zamierzała z nią poważnie porozmawiać o tym kołowrocie, w jaki ostatni zamieniło się jej nienajgorsze przecież życie.
Ubierając buty, rozbudowała w głowie metalowy szkielet konstrukcji rozmowy, jaką będzie musiała przeprowadzić z przyjaciółką.
Po pierwsze, prezent od ojca. Lampart. Zdrowie Johannesa. Rozwód. Zdrada Koflera. Jego florystyczne kajanie się, aktualnie zasilające opadającymi liśćmi i płatkami jej sypialnię i część kuchni. Bycie Habsburgiem w ściślejszej linii niż kiedykolwiek mogłaby przypuszczać. I wreszcie, last but not least, zadra pomiędzy Harpunem a cane corso. Ach, oraz pan Alvarez, mieszkający w innej części Innsbrucka.
Chyba zaczynała świrować.
Poza tym, miała nadzieję, że Lu wytrzyma taką dawkę nowości na raz.
Zawsze mogłaby to jakoś od siebie oddzielić, rzeczy mniej ważne sklasyfikować z mniej ważnymi i tak dalej, ale była w takim stanie, że o wszystkim chciałaby opowiedzieć z taką samą mocą i nadać wszystkiemu identycznie ważne znaczenie.
Niczego nie należało umniejszać.
Wszystko ma znaczenie.
Wszystko – teraz.
Asystentka podniosła głowę, uśmiechając się przymilnie do psa. Pogłaskała go z czułością po głowie, rzuciła kilka ciepłych słów, na które pies zareagował przyspieszonym merdaniem ogona, po czym wyszła, cicho zamykając za sobą drzwi.
*** Panna szła szybkim krokiem przez szpitalny korytarz prosto do celu, nie zatrzymując się nawet na chwilę. Stukała butami po wymuskanych, turkusowych płytkach, zwracając na siebie uwagę personelu także swoim wyglądem. Ubrana cała na czarno, z podkręconymi włosami i lekkim makijażem, obwieszczającym: „Jestem dziewczyną bez śladu problemów. Co to są kłopoty?”, wyglądała zjawiskowo.
Jak nie ona.
Po prawdzie, odwiedziny Katarzyny sprawiły, iż ZALEDWIE czuła się sobą. Miała uczucie nagłego zapoznania się z jakąś inną Edith – nie Edith van der Terneuzen, dziewczyną czy też byłą dziewczyną o zniemczonym nazwisku skoczka narciarskiego nazwiskiem Kofler Andreas, mającą dwie sowy śnieżne, psa i wypchaną panterę oraz stertę zawirowań rodzinnych na podorędziu, ale jakąś inną Sobą, Edith Habsburg-Lothringen. Osobą bez przeszłości.
Chyba, że do jej przeszłości zaliczymy krojenie białego sera uszkodzonym sierpem i podróż autobusem do szpitala.
Imponująco, czyż nie?
Reżyserka parsknęła nerwowym śmiechem do swoich myśli, przyklejając sobie do twarzy sztucznie radosny smile.
Wparowała do sali Luizy z grymasem Mary Pickford, gdzie na nowo poczuła się wystrychnięta na dudka.
Potoczyła niepewnym wzrokiem po pomieszczeniu oraz po znajomych twarzach, dziwiąc się bardzo temu, że nie ma w pokoju chorych li i jedynie Polki, wciąż przywiązanej do rurki z tlenem oraz kroplówki, tylko niemal cała reprezentacja narodowa w skokach, w pakiecie z trenerem oraz rodzicami Pacjentki.
Kiedy weszła, wszyscy na nią spojrzeli, jakby była jakimś cyrkowym okazem, tygrysicą skaczącą przez płonące obręcze albo foką odbijającą kolorową piłkę nosem.
Tak, patrzcie na nią, patrzcie! Przecież wy, biedni ludzie, nie macie pojęcia, kim ona jest! Nie macie pojęcia, co się z nią działo i co się z nią dzieje!
Jest dziewczyną bez przeszłości, z zasłoną purpury zamiast prawdziwych wspomnień.
To wszystko był fałsz. A ona grała w nim nieświadomie główną rolę.
Kofler, Morgenstern, Schlierenzauer, Loitzl, Koch, Pointner i Stadnicka z Jensenem szczelnie wypełniali niemal całą wolną przestrzeń, wytyczoną umowną linią dla odwiedzających, otaczając bladą jak ściana Luizę o sinych wargach i przetłuszczonych włosach.
Na widok Edith uśmiechnęli się przyjaźnie.
- Dzień dobry! – bąknęła Didi niewyraźnie, starannie omijając ślepiami Andreasa i generalnie ludzi po swojej lewej stronie. Zgromadzony naród odpowiedział życzliwie standardowymi, skonwencjonalizowanymi formułami, które stopiły się w jedną, gęstą masę treści i głosów.
Wrócił do niej głos matki: „Przepraszam.. Przez tyle lat…”
Reżyserka dyskretnie przełknęła ślinę i na sztywnych nogach podeszła do młodej Polki. Pocałowała ją w policzek z gracją wyskakującego z wody szczupaka, co wywołało natychmiastowy aplauz austriackich sportowców. Nawet Wiktoria się zaśmiała, a James wyprodukował na swoich wargach coś na kształt sympatycznego, zachęcającego uśmiechu.
Asystentka natychmiast pożałowała, że tu przyszła. Mogła dalej ciąć ser.
Ciąć ser. Kupić kosę i ciąć ser.
Ściąć cały ser świata na cienkie kawałki. Dla każdego Habsburga jedna paczka. Jeden kawałek nabiałowych ścinków rodem z mroźnego Innsbrucka.
Drgnęła, gdy Thomas ze szczerym uśmiechem dotknął jej ramienia, wskazując na krzesło, które przytaskał dla Edith z drugiego końca sali. Dziewczyna wymamrotała jakieś zdawkowe podziękowania.
Wszyscy na nią patrzyli. Znowu.
A ona musiała odgrywać teatr. Znowu.
Klapnęła na siedzisku jak wtedy, w swoim mieszkaniu, i przeniosła serdeczne sztucznością wejrzenie na Luizę. Udawała, że nie rusza ją to, z jaką intensywnością Andreas analizuje każdy centymetr kwadratowy jej twarzy, patrząc na zadrapania pod okiem i nietypowy makijaż, jakby widział Reżyserkę po raz pierwszy od tysiąclecia.
Wysil się, Kofler. Namierzasz nową Edith!
Nowa jakość.
Całkiem nowa jakość.
- Jak się czujesz?
Sama była zdziwiona, z jaką lekkością słowa spłynęły z jej języka. Były półgłośne, ale pewne.
Doskonale.
Polka odpowiedziała między innymi delikatnym uśmiechem.
- Całkiem w porządku – skwitowała, wymieniając szybkie spojrzenia z Gregorem. Rodzice Luizy zaśmiali się wesoło.
Didi spojrzała na nich przelotnie, kontrolnie.
Żałowała, że jej starzy już więcej tak nie będą stać obok siebie.
Z takim zaufaniem, wiarą patrzeć w przyszłość, być z sobą na dobre i na złe..
Nie potrafiła się z tym oswoić.
Pamiętała czasy, gdy rodzice nie pracowali tak dużo. Gdy mieli czas dla niej, dla Gerarda. Gdy wychodzili na długie spacery nad amsterdamskie kanały, patrzyli na płynące łódki, śmiali się szczerze…
Co się z tym stało?
Gdzie to przepadło?
Ona, ostatnia jarecka, przegapiła ostateczny moment na uratowanie rodziny.
Chyba, że było to wtedy, gdy…
- Edith?
Zamrugała, wracając do rzeczywistości.
- Tak?
Spojrzała błędnie na Thomasa, bo to on ją zaczepił.
- Czy.. coś się stało? – nie wytrzymał Kofler. Aż poczerwieniał z przejęcia na twarzy.
Asystentka uśmiechnęła się półgębkiem.
„A ty nigdy nie popełniłaś błędu w stosunku do niego?”.
O, mamo!
- Nie, dlaczego? – odbiła szybko piłeczkę, mrużąc przekornie oczy.
Nie, nic się nie stało.
Nic.
Skądże.
Jedno wielkie, gigantyczne NIC.
- To przez te leki, tak? – pośpieszył z dobrotliwą pomocą Wolfgang. Jak zawsze życzliwy dla dwulicowego świata, jak zawsze pozytywny.
Pani Reżyser uchwyciła się zmyślonej astmy niczym tonący koła ratunkowego. Na poczekaniu wymyśliła sobie bajeczkę o kaszlu, pustoszącym w napadach jej płuca, teraz więc zapodała ją społeczeństwu z odpowiednio cierpiętniczym wyrazem twarzy.
Wszyscy się zmartwili.
- Czemu nic nie mówiłaś? – zbeształa ją Luiza. – Czy to poważne?
Edith nie zdążyła odpowiedzieć, bo do pomieszczenia raptownie i bez choćby najmniejszego śladu zmieszania czy niestosowności czynu wparował Louis.
Didi pomyślała, że z tego stresu dopadły ją już omamy wzrokowe.
Kuknęła na Pointnera, ale jego reakcja była analogiczna do jej zdębienia, stwierdziła więc, że z jej spostrzeganiem wszystko okej.
Ale, zaraz, zaraz..
Louis? LOUIS?! W dodatku z pękiem kwiatów i służalczym grymasem na wargach?!
LOUIS?!
- Witam wszystkich! – ćwierknął tymczasem kurtuazyjnie, posyłając wszystkim jednorazowe skinięcie głowy. Zdawał się zupełnie nie zauważać sensacji, jaką wywołał swoim pojawieniem się. Wciąż pielęgnował ów optymistyczny smile. Miał go jak przyspawany do twarzy. Jednym rzutem skoncentrował wzrok na Polce.
O, cholera.
Asystentka wycofała się powoli, gdy Francuzik podszedł żwawo do Pacjentki i, całując ją z głośnym mlaśnięciem w oba policzki, wręczył jej wielki bukiet gerberów.
Edith potoczyła niepewnym wzrokiem po twarzach znajomych.
Rodzice Obdarowanej wyglądali, jakby właśnie połknęli mydło, Alexandrescu również, Andreas miał zdezorientowaną minę, podobnie jak Martin i Wolfgang, Thomas drapał się w zamyśleniu po głowie, a Gregor wyglądał tak, jakby bardzo był mu potrzebny sierp, którym Didi niedawno cięła camembert w drobnicę.
Albo kosa, lepsza byłaby kosa.
Cholernik o lisim wyrazie twarzy, tchnącym przede wszystkim galopującą obłudą, podniósł wzrok znad kompletnie zdezorientowanej Luizy, i rzucił Edith lodowate spojrzenie arktycznego załomu śniegowego.
Ledwo na sekundę przeniósł wzrok na stojącego nieopodal Pointnera, po czym rzucił coś tak kuriozalnego, że Asystentka zwróciła na to uwagę dopiero wtedy, gdy Francuz ponownie to powtórzył:
- Co za piękny, rodzinny widok.
Powiedział to po francusku, więc jego słowa wyraźnie miały coś oznaczać.
COŚ.
Ale co?
Van der Terneuzen prychnęła, odwracając się w lewo na krześle, tak, żeby kontrolować zachowanie Alexandra i pokiwała z politowaniem ufryzowaną głową.
- Taak. Niech pan lepiej powie, po co pan tu przyszedł?
Wyrazy ześlizgnęły się z jej języka z podziwu godnym, ironiczno-lekceważącym powabem, ale co z tego, skoro L. nic sobie z tego nie robił?
Martin zaczął właśnie formułować jakąś pytającą wypowiedź, a młodsza z Polek już otwierała usta, by wtrącić się w nagle zgęstniałą atmosferę, lecz Francuzik był szybszy.
Wyprostował się, ogarnął wejrzeniem pozbawionym uczuć Potwora i Didi, po czym rzucił prawdziwą francuskojęzyczną bombę:
- Pięknie się prezentujecie razem, naprawdę! To zadziwiające, jak ojciec z córką mogą NIE dzielić ze sobą pakietu niemal analogicznych genów..! Widać, że nie podobieństwo fizyczne was łączy, głównie charakter.. Choćby brzydka cecha niekulturalnego traktowania dobrych znajomych.. A może się mylę?
BUM!
Edith poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy. Kuknęła z paniką na Pointnera. Zamierzała się roześmiać, ale wybuch nerwowej radości uwiązł jej w gardle.
O, kurwa, pomyślała tylko.
O, kurwa.
BUM! W jednej chwili większość puzzli w głowie wskoczyła na swoje miejsce………………. Nie, musiała obserwować. Musiała. Bo może jednak się okaże, że słowa były niebyłe, a Pointner………. najpierw zrobił się biały, później zielony, a na koniec na jego policzkach wykwitły piękne rumieńce. Wyglądał jak osoba mająca atak apopleksji.
- Wynoś się – wycharczał, wskazując palcem na drzwi.
Louis ukłonił się jak usłużny kamerdyner, ale Edith nie zwróciła na to uwagi.
Nie zwróciła też uwagi na to, jak wychodził. NA CO MIAŁA ZWRACAĆ UWAGĘ?
W głowie Artystki wybuchnęła wielka pinata z myślami. W ciągu kilku sekund przed oczami przewinęły się jej szeregi obrazów. SZEREGO OBRAZÓW TWORZĄCE GRAFY, WYNIKAJĄCE Z WYNIKANEGO, DO KURWY.
Najpierw wielki baner z napisem: „Nie dawaj temu wiary”. A później..
Później: 1. mina matki, gdy dziś mówiła o rozwodzie, prowadząca szybkim skokiem do 2.miny świętego Mikołaja, supermana z Ga-Pa, mówiącego z namaszczeniem: „Jesteś podobna do ojca”, po czym…
3. jej własne zapytanie, wtedy, w gabinecie:
„- Panie Pointner, jeśli chce mi pan coś jeszcze powiedzieć..
- NIE!”, a następnie………..
4. CZEMU ANNA MYŚLAŁA, ŻE TRENERA POJEBAŁO? BO ZATRUDNIŁ W OESV WŁASNE DZIECKO I BAŁ SIĘ, ŻEBY TEN FAKT PRZENIGDY W ŚWIECIE NIE UJRZAŁ ŚWIATŁA DZIENNEGO.
5. Przytulaski w domu. Radość, że córka!!!! nie zostawiła go na pastwę losu w Alpach. Że go uratowała od kropnięcia w wieczność………..
6. Napaść na Hofera. Tak. Skurwielu, nie będziesz beształ………….
EDITH.
Und sieben. 7. Johannes.
Johannes Umierający, Johannes nie będący ojcem swojej najdroższej latorośli..
Jak to nie będący?
NIEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEE!!!!!!!!!
Złość zawrzała w Polko-Holenderce……. Zaraz, co? Złość zawrzała w Pani Reżyser bulgoczącą falą. Wstała zbyt energicznie, szurnęła krzesłem, które odjechało koślawo w tył, chwyciła w dłoń pustą szklankę, która stała na szafce Luizy, i ścisnęła ją mocno w dłoni.
Popatrzyła na Pointnera błędnym wzrokiem.
Jaka była naiwna, naiwna, jaka była..!
- Edith.. – zaczął Czapek nieudolnie, ale wspomniana zaraz mu przerwała.
Z jej ust wyrwały się ostre, kanciaste słowa. Miała wrażenie, że wypluwa sterty błota na wypacykowaną podłogę szpitalnej sali. Mówiła zadziwiająco spokojnie, choć nerwy miała napięte jak postronki, a jej dłoń coraz silniej napierała na słabe szkło, które w połowie monologu pękło, przecinając dłoń blondynki i mieszając materiał swego wyrobu z jej krwią i bezdennym gniewem w odcieniu beznadziejnej rozpaczy.
- Więc to tak! – sypnęła francuszczyzną, niemal wypluwając z goryczą poszczególne słowa - . – Ojcze.. Ojcze.. Boże, byłam taka głupia, że nic nie widziałam! Ale chyba głupota jest u nas rodzinna, RODZINNA, a nasza ignorancja większa niż liczby tworzące miejsca po przecinku liczby pi – mówiła szybko, zapamiętale. W oczach zebrały się jej łzy, które jednak wciąż utrzymywały się w granicach jej oczu. Zadziwiające, naprawdę zadziwiające. Oczy Pointnera były zamazane, ale to nic, i tak wyglądały przerażająco – jak oczy kogoś, kto był świadkiem zamachu bombowego na okolicznej jezdni. – OJCIEC! OJCIEC! Co z ciebie za ojciec! Wiedziałeś, tak?! Ile wcześniej? Choć nie.. teraz to już nieważne. Ale wszyscy wiedzieli, wszyscy.. Pierdolony święty Mikołaj z Garmisch, ty sam, pewnie jeszcze setka twoich kumpli, całe biuro OESV, pewnie nawet burmistrz miasta! A ja nie miałam pojęcia! .. Boże, a mój biedny tata! Johannes! On umiera, masz pojęcie, ty.. ty tchórzu, chojraku, słabeszu?! Ma zaawansowane zapalenie osierdzia, do tego wadę serca, wkrótce umrze, ale zanim to zrobi, rozwiedzie się z moją wyrachowaną matką, która kiedyś go zdradziła zzz.. CHRYSTE, on chyba nawet nie wie, że przez tyle lat łożył na nie swoje dziecko! A ty, ty, ty masz czelność nazywać go szaleńcem i besztać za dawne winy, ty, ty! Człowiek bez dumy, bez honoru! Ale skoro mówię już szczerze, to doskonale, że mogę ci opowiedzieć setkę innych rzeczy, które od wczoraj rozwaliły moje życie w jakiś odłamek, odpad atomowy, jedno wielkie gówno! Proszę bardzo! Mojego psa dziś w parku pogryzł wielki buldog, mój chłopak przespał się z blond zdzirą, a ja jestem z pochodzenia Habsburgiem Lotaryńskim! I co, lamerze, masz córkę o błękitnej krwi?! Możesz sobie mieć, choć wiedz, że dla mnie już nie istniejesz, NIGDY nie będziesz moim ojcem, NIGDY, NIGDY, NIGDY!
Pointner próbował do podejść do Panny, nadal z tym swoim durnym: „Edith” na ustach, ale ona nie dała się już zatrzymać. Zamachnęła się, rozrywając Czapkowi policzek kawałkiem okrwawionego szkła, które wciąż trzymała w dłoni, a później odepchnęła go od siebie z ogłuszającym, szaleńczym krzykiem zarzynanej kuny. Z oczu trysnęły jej łzy.
Van der Terneuzen…………zdawało się, że dokoła zamykają się jakieś wielkie ramiona, więc szarpnęła się w przód, czując, jak zalewa ją rzeczywistość najgorsza z możliwych. Ktoś upadł na podłogę, później oswobodziła się też z następnych rąk i, zanim zdążyła się zorientować, już była przed szpitalem. Biegła, biegła, biegła, aż w końcu poczuła, że płuca chyba zaraz jej eksplodują. Zatrzymała się, zgięła, wciskając uszkodzoną dłoń w zaspę śniegu, i zaczęła nerwowo, głęboko oddychać.
Co ona ma teraz zrobić, no co?

__________________________
Drodzy Czytelnicy,

nie bójcie się, wena mnie nie opuściła. Zwroty akcji, przewroty akcji - tego nie zabraknie w przyszłości. Aczkolwiek wątki familijne i związane z nimi sensacje natury biologiczno-genetycznej na razie spasują. Hehe.


pozdrawiam serdecznie,