Osoby dramatu:
EDITH VAN DER TERNEUZEN – córka i zarazem
główna bohaterka
KATARZYNA MARKIEWICZ VAN DER TERNEUZEN –
matka
JOHANNES VAN DER TERNEUZEN – ojciec
GERARD VAN DER TERNEUZEN - brat
HARPUN – pies rasy owczarek podhalański
Rzecz dzieje się w domu państwa VAN DER
TERNEUZEN, w Innsbrucku, a konkretniej w jego najbardziej wychuchanej i
najbardziej wypieszczonej dzielnicy. Nazwa ulicy nie jest ważna, numer domu tym
bardziej. Akcja zaczyna się w pokoju EDITH, która budzi się ze snu o godzinie 5
rano.
EDITH (podnosi powoli głowę z miękkiej
poduszki, na której pozostaje wgłębienie. Toczy odrobinę niepewnym, przymglonym
wzrokiem po pokoju, patrzy w okno. Nagle na jej twarz wpływa statek
Bezgranicznego Zdumienia, cumujący przy porcie Krańcowa, Niewąska Złość.
Dziewczyna zgrzyta zębami, obraca się i dopiero teraz zauważa śpiącą przy swoim
boku KATARZYNĘ. Trąca ją dłonią. Matka mruczy coś niewyraźnie; lekko
zdenerwowana) : Mamo, wstawaj!
KATARZYNA (bez zabawy w subtelność) :
<chrr>
EDITH (znowu dotyka rodzicielkę;
napominająco) : MAMO!
KATARZYNA (siada na materacu leniwie,
przeciąga się, rzuca córce spokojne spojrzenie nobliwej damy, uśmiecha się
lekko, po czym mówi rozespanym głosem): Cześć, kochanie! Cieszę się, że już się
przebudziłaś… Jak się czujesz skarbie? Biedna moja! (przybiera na lica
zafrasowaną minę) Co też ta wariatka chciała ci zrobić..! (chce przytulić
EDITH, ale ta odsuwa się w bok; KATARZYNA patrzy na nią z zaskoczeniem)
EDITH (dość nerwowo) : Gdzie jest
Andreas? Gdzie on jest? (po pauzie; z łatwą do wychwycenia paniką) Gdzie jest
Andreas? Coście z nim zrobili?
KATARZYNA (głosem niczym woda spod
lodowca) : Mówisz o tym niereformowalnym chłopaku, który wczoraj nie chciał cię
wypuścić ze swojego domu? Dopiero twój ojciec.. na niego (z naciskiem) WPŁYNĄŁ
i wtedy pozwolił nam na interwencję wewnątrz swojego domu. Notabene, ktoś
powinien mu tam posprzątać!
EDITH (wstrząśnięta) : Jak mogliście! Kurna,
to przecież typowe! (wstaje z łóżka, szybko przechodzi pod okno, opiera się o
parapet, później odrywa się od niego, zaciska dłonie w pięści i patrzy na matkę
oskarżycielsko; ze złością) NIGDY nie respektujecie MOJEGO zdania! NIGDY, ale
to NIGDY! Wcześniej.. Wcześniej też tak było! Nie potraficie uszanować mojej
decyzji, ZAWSZE musicie w nią ingerować! Ja pierdolę, dlaczego ZAWSZE TAK
JEST?!
KATARZYNA (również się podnosi, chce
podejść do EDITH i ją uspokoić, ale ta się cofa, unikając dotyku wyciągniętej
ręki matki; cofa dłoń, wyraźnie urażona, z bezdennym żalem) : Jak możesz,
córeczko..!
EDITH (stanowczo, zbyt głośno) : Przecież
mam rację! A poza tym.. Nie przyszło wam do głowy, dlaczego chciałam, żeby
Andreas zawiózł mnie do siebie, a nie tutaj? (pauza, by wzmocnić dramatyzację
momentu) BO JA NIE MAM JUŻ DOMU! TO NIE JEST MÓJ DOM, TYLKO JAKIŚ OBCY BUDYNEK!
OBCY BUDYNEK, ROZUMIESZ TO?! ROZUMIESZ?!
KATARZYNA (lękliwie, niepewnie) : Edith,
dziecko, co Ty mówisz..
EDITH (zdecydowanie, dalej) : Tutaj nie
ma pozytywnych uczuć! Wcześniej jeszcze były ich odbicia, jak w jakiejś, bo ja
wiem, jaskini Platona, jaskini, w dupie, ale teraz.. Gerard to odkrył, a
właściwie – stwierdził fakt, który skakał nam przed oczami.. (pociąga nosem, w
oczach stają jej łzy) NIKT tego nie widział. Nikt nie widział, jak posrane są
stosunki w tej rodzinie, to OKROPNE! ..I to wasza wina! Twoja i ojca! TO
NAJBARDZIEJ WASZA PIERDOLONA WINA!
KATARZYNA (podchodzi do EDITH, policzkuje
ją. Po pokoju rozchodzi się promieniście odgłos głuchego uderzenia. Zalega w
farbie, na ścianach, meblach, podłodze. Wypełnia sobą skazy familii. Na chwilę
zapada cisza; z mocą) : Niewdzięczna gówniaro! Więc po to z ojcem wypruwaliśmy
sobie żyły, żeby WAM niczego nie zabrakło, a wy.. niewdzięcznicy..
niew-..dzię-.. cznicy (dyszy przeciągle; raptownie zaczyna krzyczeć) Nie mam
siły!!! JA JUŻ NIE MAM SIŁY!! Boże, Boże..!
EDITH (podnosi głowę; jej wyraz twarzy
można nazwać jako Nieustępliwy, Nieludzki, Zimny; mrożąco, cicho) : Brawo,
mamo. Swoim czynem potwierdziłaś tylko teoretyczny rozpad. Jednak tego nie da
się już naprawić. (po pauzie) Może to i lepiej. (z markowaną powagą) Poza tym,
nieźle tłuczesz. Celująco opanowałaś uderzenie otwartą dłonią. Moje gratulacje.
KATARZYNA (wściekła, zmierza do wyjścia z
pokoju. Jednak w progu odwraca się jeszcze na moment; wrzaskliwie, nakazująco)
: Wyprowadź się więc! Po co masz żyć (cynicznie) w „wielkiej zgniliźnie”?
Zapomnij, co cię wychowało, wśród czego wzrastałaś przez te wszystkie lata..
Bezduszna.. (nieomal wypluwa) Myślisz, że będziesz żyła inaczej? Naprawdę tak
myślisz? Naprawdę jesteś aż tak naiwna? (kręci z niedowierzaniem głową) Chciałabym,
aby tak było, ale nigdy nie osiągniesz pułapu, o którym marzysz. Jesteś idealną
kopią swoich rodziców, nie będziesz miała lepszego życia! (wychodzi z pokoju)
EDITH zostaje sama. Odrzuca włosy,
wpatrując się w świat za oknem, jakby rzucała mu wyzwanie. Podchodzi do
włącznika światła krokiem rozespanej pantery, klika przyciskiem, pokój zalewa
jasność. Dziewczyna wyciąga z szafy walizkę, taszczy ją na łóżko, otwiera. Z
płaskim uśmiechem, mającym zatuszować chęć wybuchnięcia płaczem, zaczyna się
pakować.
*****************
EDITH kończy pakowanie, zawijając w
ostatnią jednorazówkę pakiet koszul, gdy do jej pokoju wchodzi JOHANNES.
EDITH (udając, że nie widzi ojca, układa
w walizce pakunki z zaangażowaniem uczennicy szkółki niedzielnej klepiącej
różaniec; nuci cicho) : „Keep bleeding, I keep bleeding this love”.
JOHANNES (spokojnie, z pewnym cynizmem.
Zaraz, kogo ten cynizm nam przypomina..? Widać szkolne powiązania. Hmm.. W
dramacie chyba nie ma czegoś takiego jak dygresje) : Dziecko, co ty robisz?
Przestań się (wydurniać?) wygłupiać.
EDITH wzmacnia nucenie. Porządkuje
wnętrze walizki i zapina ją na zamek błyskawiczny.
JOHANNES (wzdycha, chwyta EDITH za ramię
i zmusza ją, by na niego spojrzała; wciąż spokojnie, z uwagą, dobrotliwie) :
Kochanie, nie wyprowadzaj się. …To wszystko da się jakoś posklejać! Musimy
tylko chcieć! (ciszej, napominająco) Edith…
EDITH (odwracając głowę; z wysiłkiem) :
Więc wrócę, jak przekonasz do tego mamę.
(wyrywa się i kładzie walizkę na
podłodze, ignorując chęć pomocy, wyrażoną przez JOHANNESA).
JOHANNES (wkłada rękę do kieszeni
marynarki, wyciąga z niej klucze, podaje EDITH) : Proszę, weź choć to od starego
ojca!
EDITH (nerwowo, odsuwając wyciągniętą
dłoń JOHANNESA) : Nie chcę tego, tato!
JOHANNES (znowu chwyta EDITH za rękę,
wciska jej w dłoń klucze i zaciska na nich jej palce. Dopiero wtedy zwalnia
uścisk, pozwalając córce na wyszarpnięcie kończyny górnej) : Nie bądź niemądra,
Edith. Nie udawaj głupszej niż jesteś.
EDITH (otwiera dłoń, patrzy na klucze i
na breloczek; rzuca ojcu pełne zdenerwowania i ulatującej cierpliwości
spojrzenie; mocno, surowo) : Myślisz, że mieszkanie w najbogatszej dzielnicy
Innsbrucka sprawi, że przestanę się (pogardliwie) GŁUPIO zachowywać? Że stanę
się (analogicznie) MĄDRZEJSZA?
JOHANNES (z uśmieszkiem weneckiego oprycha)
: Na pewno wpłynie to na ciebie pozytywnie. I pomoże rozpocząć (z naciskiem) NIEZALEŻNE
życie. Bo o to chyba ci chodzi, prawda? O (znowu) NIEZALEŻNOŚĆ. WSZYSTKO BEZ
RODZICÓW. (po pauzie, z lekkim, niewyraźnym grymasem) To jest właśnie
niezależność. Tyle, że kupiona Tobie przeze mnie.
EDITH (cierpko) : To co to za
niezależność?
JOHANNES: Jedyna, jaką w tej chwili mogę
ci zaoferować.
EDITH (z odrobiną niedowierzania) : Tato,
ja nie chcę.. Nie tak ma wyglądać odcinanie się od was, na Boga!
JOHANNES (stanowczo) : Edith, bądź sobie
tak niezależna jak tylko chcesz, ale nie śpij w rynsztoku. (z tajemniczą miną)
Jak już będzie cię stać na zaciągnięcie kredytu, to mnie spłacisz. Okej?
EDITH (wrzucając klucze do kieszeni
swetra, wyrzucając sobie w duchu od „burżuazyjnych idiotek”; z uśmiechem, kiwa
głową) : Okej. Dzięki, tato. Pozdrów mamę, chyba chwilowo ma na mnie alergię.
JOHANNES (pochyla się, chce ucałować
córkę w policzek, ale ta się odsuwa; w miarę neutralnie) : Ach, tak.. Cóż,
dobrze. Trzymaj się! (z uśmiechem pełnym miłości) Wiesz, że zawsze możesz tu
wrócić, gdy zrozumiesz, że życie wcale nie jest takie różowe w pojedynkę.
Chciałbym cię powstrzymać, ale cóż.. (westchnienie) Masz mój charakter. Nie
ugniesz się.
EDITH (lekceważąco, wyciągając uchwyt z
walizki) : Wiem, wiem. I nie zamierzam. Gerarda też pozdrów.
JOHANNES (z kabaretowym zaśpiewem) : A pies?
EDITH (od progu, szczerząc zęby) :
Oczywiście, idzie ze mną.
***
Przedpokój w domu rodziny VAN DER TERNEUZEN. EDITH
szybko zbiega po schodach, ciągnąc za sobą zapiętego na smyczy HARPUNA oraz
dzierżąc w dłoni wypchaną, pękatą walizkę, która jednak, jak na swoje rozmiary
i probabilistyczną zawartość, wydaje się zadziwiająco lekka. EDITH
bezceremonialne zmierza do drzwi ze zdecydowaniem żołnierza piechoty morskiej,
jednym precyzyjnym, idealnie wycyzelowanym ruchem otwiera drzwi i jednocześnie
staje oko w oko z GERARDEM.
GERARD (tytułem
powitania) : Matka nieźle się darła. Słychać ją było aż do ogrodu.
EDITH (neutralnym tonem): Krzyczenie opanowała do
perfekcji. (z wahaniem) Podobnie jak lanie po twarzy. (po pauzie, w sposób
stonowany) Skąd wracasz, Ge’?
GERARD (z troskliwym zainteresowaniem, przykładając
dłoń do twarzy EDITH): Uderzyła cię? Naprawdę? .. Nic ci nie jest?(EDITH odsuwa
się od GERARDA, robiąc wiele mówiącą minę) Wracam.. od kumpla. (EDITH kwituje
odpowiedź rozpaczliwym, pełnym udręki westchnięciem, GERARD jednak odczytuje je
zupełnie opacznie; z powagą) Edson, serio, ja.. Ja nie sądziłem, że sprawy
zajdą tak daleko.. (jakby nagle zauważając walizkę w ręce EDITH oraz HARPUNA
obgryzającego stojącą w donicy fuksję) Teraz jeszcze.. ty się wyprowadzasz..
Serio, ja naprawdę.. No, naprawdę.. (przez ściśnięte gardło) To moja wina,
wiesz? Przepraszam cię, że stałaś się ofiarą mojej głupoty.. (ciszej; ze łzami
w oczach) Przepraszam, Edson. Bardzo cię przepraszam. (przesuwa się w bok,
kiedy HARPUN kręci się wokół donicy, próbując zjeść jeszcze kawałek
wyhodowanego w szklarni kwiatu)
EDITH (z zadziwiającym luzem oraz niefrasobliwością) :
Spoko, brachu. Nie smuć się. (wzruszając ramionami; z ironią, udając, że nie
widzi łez GERARDA) W sumie wszystkim nam pomogłeś przez swoje ćpuńskie huśtawki
humorów… (uspokaja HARPUNA, nakierowując
jego uwagę na świeży śnieg, zalegający przed frontowymi schodami)
GERARD (pochyla się i trzaska drzwiami, odcinając
rozmowę od domowych wyziewów; syczy) Nie tak głośno!
EDITH (wydymając wargi; ironicznie): Mały chłopczyk boi
się konsekwencji łykania brzydkich pastylek i wciągania zakazanych proszków?
Ukochany synuś nieskazitelnej mamusi?
GERARD (zdecydowanie) : Nie pomożesz mi, trąbiąc na
prawo i lewo.
EDITH (lodowato): Czyżby?
GERARD (wzdychając): Czyżby. (z wysiłkiem) Posłuchaj,
wezmę się za siebie. .. Obiecuję.
EDITH (prześmiewczo): Sraty-taty, dupa w kwiaty.
(patrząc na GERARDA z powagą) Gerard, to nie są żarty. Słyszysz? (po braku
reakcji) SŁYSZYSZ?
GERARD (zdenerwowany): Tak, tak, nie brzęcz już..
(zmieniając temat) Masz chociaż gdzie spać?
EDITH (poważnie): Ojciec dał mi niezależność,
prezentując mieszkanie. Ma dość dziwne wyczucie, jeśli chodzi o wartości.
GERARD (dziwnym głosem): Matka natomiast nie ma go
wcale.
EDITH (lekko) : Trudno się dziwić, skoro prawda kole ją
w oczy i woli kłamstwo od ponoszenia konsekwencji. (nieustępliwie) Jest kropka
w kropkę jak ty. Czasami. Albo prawie zawsze. Czy też ty jesteś kropka w kropkę
jak ona.
GERARD (kpiąco) : A ty myślisz, że w kogo się wrodziłaś?
EDITH: W Edith
van der Terneuzen. Taką w każdym razie mam nadzieję.
GERARD (kiwając głową ze zrozumieniem): Trudno nabić ci
klina.
EDITH: A z tobą trudno się gada na poważne tematy,
które nie wymagają ani krzty dowcipkowania. (po pauzie; z lekką tkliwością)
Zapyziały narkomanie.
GERARD (analogicznie do EDITH): Holendersko-polskie
ścierwo.
(przytulają się; HARPUN próbuje odgryźć GERARDOWI nogę)
EDITH (odrywając się od GERARDA i odciągając w prawo
HARPUNA): Dobra, stary, idę już. Trzymaj się i nie zapomnij o pójściu na jakąś
terapię. Bo jeśli tego nie zrobisz, dorwę cię w łapki i wtedy zostanie z ciebie
mokra plama.
GERARD: Biało-czerwona?
EDITH (z przekąsem) : Niebiesko-czarna. To na razie!
GERARD (niezdarnie): Do zobaczenia! Nie przejmuj się,
pogadam z matką. I z ojcem. Przekonam ich, żeby ci odpuścili..
EDITH (odwracając się; głośno): Jeśli chcesz pogadać z
rodzicami to o wszystkim, byle nie o mnie, bo ty też dostaniesz po pysku!
(odchodzi, udając, że w oczach wcale nie ma łez)
***Tak to z
grubsza wyglądało.
Edith spojrzała na
siebie w lustrze. Posłała uśmiech do szklanej tafli, poprawiła
cienką kreskę na prawej powiece, zakręciła kredkę, walnęła ją na
szafkę, po czym opuściła łazienkę.
Przeszła do
sypialni, gdzie już czekał na nią radosny Harpun, z zapałem obgryzający jedną z
puchowych poduszek, służących bardziej ozdobie niż celom praktycznym. Na widok
swojej właścicielki szczeknął z zadowoleniem i zamerdał ogonem, rozsiewając na
wszystkie strony kłęby pierza oraz strzępy białego materiału. Pani Reżyser
nawet się zbytnio nie zdenerwowała, mruknęła tylko pod nosem coś
niezrozumiałego, po czym podeszła do bydlęcia i usiadła obok, przejeżdżając
dłonią po grzbiecie psa. Owczarek znowu szczeknął, dziękując swojej
właścicielce za powstrzymanie nerwowych odruchów, które mogłyby okazać się dla
niego zbyt bolesne przy bliższym poznaniu, a następnie znowu zatopił zęby w
mięciutkiej tkaninie wybebeszonej poduszki. Edith jeszcze przez chwilę
popieściła sierść swojego czworonożnego kompana, starając się nie myśleć o
niczym, a już najmniej o tym, że raptem pół godziny temu otworzyła drzwi do
swojego własnego (przynajmniej teoretycznie; o, ironio) mieszkania, zrywając
mocne więzi łączące ją z domem rodzinnym. Podniosła się ciężko, podeszła do
przestronnej, dębowej szafy i zajrzała do wnętrza, wgryzając się wzrokiem
prosto w stertę czarnych ciuchów, tworzących obok siebie na szafce dwa równe
rzędy. Uśmiechnęła się pod nosem, sięgnąwszy ręką po pierwszy z brzegu golf.
Zamierzała
ukazać całemu światu szargające jej wnętrzem oceaniczne sztormy i
huraganowe wiatry. Niestety, nie potrafiła powiedzieć, dlaczego.
Van der Terneuzen
pogratulowała sobie zażycia leków, które przepisał jej dzień wcześniej Etatowy,
a które działały tak cudownie, że w zasadzie w cały świat mógłby nagle
pierdolnąć meteoryt, a Panna skwitowałaby to tylko lakonicznym uśmiechem,
zresztą nie do końca normalnym.
No, nic.
Dziewczyna
wparowała do gabinetu Pointnera z twardą miną mocarnej tytanki.
Otworzywszy drzwi zdecydowanym ruchem stanęła oko w oko z totalnie zdziwionym,
wręcz porażonym jej pojawieniem się, Potworem.
- Edith!
– sarknął ów krótko, podnosząc głowę znad papierów.
- Namaste, panie
Pointner – przywitała się ona zgaszonym głosem, stanowczo dociskając
skrzydło wrót do zamka. Nie czekając na zaproszenie Czapka, podeszła do krzesła
i usiadła na nim z gracją rosyjskiej bojarowej zajmującej miejsce w swoim
salonie w Nowosybirsku.
- Chciałam
zmienić adres w swojej umowie – powiedziała tonem przywodzącym na
myśl skute lodem jezioro przy Kole Podbiegunowym.
- Occh
– bąknął Krasnoczapkowiec. Wydął usta w słynnym, pogardliwo-cynicznym
uśmiechu. Otworzył szufladę biurka i zaczął przeszukiwać jej
wnętrze w spokojnym rytmie, nie zważając na sondujący wzrok swojego gościa.
Natknąwszy się na stosowny skoroszyt, wyciągnął go powolnym ruchem żółwia
lądowego, posyłając swojej asystentce ironiczne spojrzenie spod zmrużonych
powiek.
– Wyglądasz dziś
niczym uczłowieczenie hasła „Z piekła powstałam” – zakomunikował zjadliwie,
podając Edith umowę wraz z długopisem.
Ta odebrała
przedmioty, ograniczając się tylko do zaciśnięcia zębów. Błyskawicznie
przystąpiła do zmiany danych do wypłaty, podczas gdy Czapek próbował wybadać
umiejętnie zadawanymi indagacjami stan psychiki swojej podwładnej.
Och, jego troska o
Artystkę była zaiste słodziuchna!
Byłaby, gdyby nie
wkurzała jak brak darmowych drinków w sobotni wieczór.
- Miałaś dziś mieć dzień wolnego
– zauważył na koniec wywiadu trener, który nie powiększył stanu jego
wiedzy ani o jeden marny fakt, po czym usadowił się wygodniej na fotelu i
wpił w Edith wzrok kota obserwującego szamocącą się w pułapce mysz.
- Miałam
– burknęła Pani Reżyser wykreślając stary adres z umowy. Szybko naniosła
na nią stosowne poprawki. – Ale postanowiłam przyjść do pracy. Czuję się .. w
porządku. A w sumie, jeśli chodzi o ścisłość, wydaję się zdrowa jak koń. Jak
konik morski – uściśliła bezwiednie. - W domu nie mogłam już wytrzymać.
- I dlatego
się wyprowadziłaś? – parsknął Potwór.
Dziewczyna nic nie
odpowiedziała, uśmiechnęła się tylko fałszywie i podała przełożonemu
skoroszyt.
- Proszę, niech
pan to schowa – poprosiła grzecznie.
Naraz uśmiechnęła
się z samouwielbieniem, podejmując szybką decyzję o wbiciu selekcjonerowi
pierwszej dzisiaj szpili.
- Zmieniłam dane
do wypłaty. Dobrze, że nie chcieliście, abym podała wam też swoje wymiary. Bo
byście się nie wypłacili – powiedziała soczyście.
Długopis położyła
na blacie stołu, po czym wstała, patrząc na skonfundowanego Czapka dość
obojętnie.
- Czy mógłby mi
pan dać spis zadań? – poprosiła z polotem wampa, skierowując wzrok w
okolice klatki piersiowej trenera i przechodząc do porządku dyktowanego przez
własne reguły.
No, to raz-dwa.
- Oczywiście,
jeśli w zanadrzu nie czeka żadna inna dziewczyna albo żaden inny chłopak…
…którzy goniliby
za panem jak na smyczy przez bite dziewięć godzin.
- …której albo
któremu zlecił pan już do zrobienia to i owo.
Edith popatrzyła
Potworowi prosto w oczy z miną topiącego się w przerębli zająca, po czym
miauknęła na koniec:
- Może jednak coś
by się dla mnie znalazło?
Sama nie
wiedziała, dlaczego siedzenie w robocie w dniu dzisiejszym podobało się jej jakieś
tysiąc razy bardziej niż siedzenie w domu..
Ach, nie. Jednak
wiedziała: bo gdyby siedziała na dupsku w mieszkaniu, to niechybnie użalałaby
się nad sobą, kreowała w duchu sto czterdzieści pięć wariantów zagajenia
rozmowy z matką, która to rozmowa miałaby doprowadzić do znormalizowania
wzajemnych kontaktów na mocy prawa krwi i zasad przyzwoitości; później van der
Terneuzen stworzyłaby trzydzieści dwie wersje zagonienia brata na odwyk przy
jak najmniejszej świadomości rodzicielskiej co do wzmiankowanego faktu.
Jednocześnie Edith darowałaby sobie jakikolwiek sensowny obiad, racząc się
pizzą o nazwie, która nic a nic by jej nie mówiła; wmusiłaby w siebie raptem
dwa kawałki, po czym na bank zakończyłaby dzionek, upijając się w trupa za
pomocą zawartości kupionych w najbliższym spożywczym butelek z jakimś
podejrzanym alkoholem. W trakcie libacji Artystka myślałaby o tym, kiedy
Christine przyjdzie puknąć ją z większą wprawą niż ostatnio, wykorzystując do
tego swojego narwanego braciszka albo egzekutorów z Ukrainy, a na koniec Kamerzystka
walnęłaby się na łóżko i przeleżała do rana z przyspieszonym przez procenty i
nerwicę tętnem, licząc uderzenia serca i bojąc się wstać, żeby nie dostać
apopleksji. Oczywiście, o zażyciu lekarstw nie byłoby wówczas mowy, zatem Panna
z Kamerą męczyłaby się natrętnymi myślami i objawami choroby dopóki nie spadłby
na nią litościwie sen.
Z tej perspektywy
spędzenie dnia z Pointnerem i jego zmiennymi humorami wydawało się pójściem po
najmniejszej linii oporu.
Edith zdziwiła się
niepomiernie, kiedy Pointner przez dłuższą chwilę milczał, jakby rozważał tak
doniosłe problemy natury filozoficzno-egzystencjalnej, jak „Skąd pochodzi
Dobro?” albo „Czymże jest Śmierć wobec Piękna Tego Świata?”, a później znowu
zarył się w szuflady niczym nornica w wykopaną jamę. Kiedy się wyprostował, Asystentka
zauważyła w jego ręce przedmiot, od którego serce zaczęło bić jej szybciej.
- Weź to
– nakazał Pointner, podając dziewczynie sportowe etui, wypchane.. no,
właśnie? Uśmiechnął się lekko, z przymusem. – Sądzę, że obsługiwanie
kamery nie jest dla ciebie żadną czarną magią. Zaznajom się z tym sprzętem,
masz na to 15 minut. Później wyjeżdżamy na skocznię, tam mamy dziś trening. A ty
będziesz nagrywać skoki kadry narodowej oraz A i B. Jasne? – zakończył
wprawnie.
Edith posłała mu
wyszczerzony, pełen bezdennej radości smile, po czym wysupłała z opakowania
kamerę, kiwając głową, by tym samym przypieczętować swój powrót w szeregi
pracowniczego kieratu.
Techniczne cudo, z
którym miała dziś współgrać, nie wydało się jej zbytnio
skomplikowane. Spojrzała na Czapka z wdzięcznością.
-
Dziękuję panu. Na pewno miał pan z kimś innym jechać, a ja tak nagle
zjawiłam się w pracy, mimo iż miało mnie nie być, więc.. – zaczęła
kurtuazyjnie, ale ów przerwał jej ponaglającym ruchem dłoni:
- Okej, okej.
Już nie dziękuj. I nie marudź. Lepiej idź poćwicz swoje zdolności
manualne – uśmiechnął się jak baribal na widok zagubionego turysty.
– Dzisiaj baaardzo ci się przydadzą!
Nawet humor
się jej niewąsko poprawił kiedy tylko wzięła do ręki kamerę i
stanęła na wskazanym przez Pointnera miejscu, skąd miała najlepszy widok na
skaczących kadrowiczów.
Nagrywała właśnie
Artura Pauli, używając zooma przy kręceniu pracy stóp, a później górnej połowy
ciała, kiedy przypomniała sobie tak przecież niedawną (i jakże znamienną w
skutkach) rozmowę ze sztabowego auta-landary i kolubryny w jednym, do której
zapakowała się razem z Potworem, Marcem Noelke i kilkoma innymi ludźmi, do tej
pory jej nieznanymi.
Pani Reżyser
wgramoliła się na tylne siedzenie z wdziękiem słonicy, zajęła miejsce przy
prawym oknie, po czym zagłębiła się w czarnych myślach, jakże adekwatnych
do jej ogólnie mętnego jak woda w stawie nastroju. Puszczała mimo uszu wesołe
pokrzykiwania pobudzonego Potwora oraz szczebiotania różnych dziewczyn o
funkcji bliżej utajnionej, tarabaniących się na wolne przestrzenie obok niej,
do chwili, gdy na horyzoncie zdarzeń nie pojawił się Pan Trener Szacowny
Zastępca. Klepnąwszy na przednim siedzeniu obok Pointnera, Noelke odwrócił się
do Edith, puścił do niej oczko, po czym zasadził docelowo miły tekst:
- Witaj, Ingrid!
Niestety, tylko
pozornie był miły. Faktycznie wprawił w ruch niszczycielską machinę,
która do tej pory drzemała w duszy Edith.
W Pani Reżyser coś
pękło. Poczuła, jak zalewa ją fala goryczy, złości i ostatecznego przebrania
miarki. Wypaliła z siebie nerwowo, impulsywnie: „Mam na imię EDITH”, co z
kolei we wrażliwych uszach Czapka musiało zabrzmieć jak zapowiedź Dnia Sądu, bo
rzucił swojej asystentce tonujące spojrzenie w lusterku wstecznym.
Szkoda tylko, że Kamerzystka
nie patrzyła w stronę tegoż zwierciadełka. Podjudzona dodatkowo
nieporadnym : „Słucham?”, które wypadło z ust Marca jak kula bilardowa i
potoczyło się po podłodze auta, Artystka nie wytrzymała. Huknęła głośno,
zwracając na siebie powszechną uwagę reszty samochodowej masy ludzkiej:
- EDITH! EDITH! Jestem EDITH! Nie Meredith! Nie Judith! Nie Ingrid, nie Astrid ani nie Marit! Nie Muriel ani
Mildred! EDITH! E-D-I-T-H! Edith, do
cholery! Dlaczego nie potrafi pan tego zapamiętać?!
Po jej słowach zapadła
cisza.
Pani Reżyser
czuła, jak Potwór wysyła w jej stronę złe karmicznie fluidy, mające
zwiastować Niezły Opieprz, gdy już dojadą na miejsce, ale chwilowo miała
to w głębokim, a nawet jeszcze głębszym, poważaniu. Och, jasne, już zamierzała
trząść się ze strachu niczym nóżki w galarecie! Marcowi należało się brutalne
przebudzenie, i to od dawna. Aż dziw, że van der Terneuzen wytrzymała tak długo
z tą jego fascynującą zdolnością do mylenia kobiecych imion!
Nawet trajkoczące
dziewczęta umilkły, zdziwione wybuchem Artystki. Jeden Noelke zdawał się nie
być wytrącony ze swego naturalnego położenia dobrotliwości.
- Tak? – zapytał
zupełnie spokojnie, zerkając na swoją niedawną pomoc z uprzejmym zszokowaniem.
– Edith? Toż to pięknie imię! Znaczące, z tradycjami! I do tego tak wspaniale
brzmi, kiedy wymówi się je z francuskim akcentem..! Hmm.. Przepraszam, naprawdę
nie wiem, dlaczego nie potrafiłem go wbić sobie do głowy..
Owo nieomal
wzruszające wyznanie kompletnie podbiło asystentkę Pointnera. Zrobiła
głupią minę, po czym kląsknęła słodko, po romantycznym westchnieniu:
- To ja
przepraszam. Ale już nie mogłam tego znieść..
Czapek
wycofał kolubryną niczym kierowca w rajdzie po Ameryce Południowej,
wciskając wszystkich w siedzenia. Szybko przełączył biegi i wyjechał z parkingu
przy OESV, jakby się bał, że za chwilę z budynku wyskoczy banda pomylonych
szalikowców i zacznie rzucać za nim koktajlami Mołotowa, wołając: „Precz z
czerwienią! Precz z czerwienią! Vivat Inter Mediolan!”. Edith popatrzyła na
niego gniewnie, a Marc zatchnął:
- Alex, co ty
robisz, u licha? Chcesz nas pozabijać?
Kogoś na
pewno.
Albo uciszyć.
Pani Reżyser
postanowiła udawać, że nie wie, kim jest ów Ktoś.
Wyjrzała przez
okno i zaczęła gwizdać „Marsyliankę”, nie drążąc więcej sprawy swego
nazewnictwa.
Taaak..
Edith odsunęła
kamerę od oka, po czym odtworzyła nagranie, przyglądając się mu
krytycznie. Oceniła swoje umiejętności bardzo, bardzo wysoko, ale nie była
pewna, czy Najmiłościwiej Nam Trenujący również okaże tak daleko idący
entuzjazm.
Spojrzała na niego
chybotliwym wzrokiem. Właśnie perorował o czymś zawzięcie z tym, no..
Hoferem, a kiedy skończył, jego oczy spotkały się z oczami Artystki, co
brzmi może mało poetycko, ale za to zalatuje konkretem na kilometr. Pani
Reżyser szybko opuściła wejrzenie z powrotem na wyświetlacz swego narzędzia
pracy, ale po chwili i tak usłyszała szybkie kroki przełożonego, zmierzające w
jej stronę.
- No, pokaż, co
tam nawyczyniałaś – sarknął Pointner, nieomal wyrywając dziewczynie
z rąk kamerę. Włączył opcję odtwarzania i zaczął z nabożną miną wpatrywać się w
filmik, jakby spodziewał się tam zobaczyć zapowiedź kolejnego wcielenia Pema
Dorje, a nie Artura Pauli w zoomie i bez niego.
- Nieźle. Pracuj
dalej – skomplementował elokwentnie dorobek twórczy swojej asystentki,
wcisnął jej w dłonie kamerę, po czym ruszył na swe standardowe miejsce, by
umożliwić machnięciem flagi skok kolejnemu kadrowiczowi.
Tak
się akurat złożyło, że miał to być Kofler.
Na jego widok w
obiektywie Edith aż cała pokraśniała. Najchętniej nagrałaby tylko jego
twarz, bo zgrabny tyłek niknął w elastycznym kombinezonie, ale musiała przecież
skupić się całokształcie jego zdolnej osoby.
Potwór zwiewnął
płachtą i Andreas ruszył w dół skoczni. Pani Reżyser filmowała go z
takim zapałem, jak resztę (no.. może trochę większym), instynktownie zwracając
uwagę na najbardziej znaczące elementy Udanego Skoku - dobre wybicie, ułożenie
nart czy poprawną sylwetkę w locie.
Kiedy jej ukochany
bezpiecznie wylądował pokazowym telemarkiem, Edith posłała mu całusa z
otwartej dłoni, dając tym samym pożywkę do szykan nadciągającemu Czapkowi,
którego nie zauważyła.
- Jakie to
idylliczne – wyraził swe zdanie trener, stając obok Kamerzystki. Ta
spojrzała na niego kuso.
- Słodka para jak
z szybkowara. A nawet samowara – lapnęła w ramach komentarza. - Proszę, niech pan
oceni, czy może być – szargnęła jeszcze
głosem jak żwir, podając trenerowi kamerę.
Potwór wykrzywił
się jak arlekin, przechwytując cudo techniki. Pomajstrował przy nim chwilę, po
czym znowu wrzepił oczy w ekran. Edith tymczasem skonstatowała z przerażeniem,
że do sfilmowania nie został jej już żaden skoczek (cieszyłaby się nawet z
Cudownego Dzieciątka, które dziś poszło na pierwszy ogień podczas treningu
kadry narodowej) i teraz czeka ją urzędowe tete-a-tete z Krasnoczapkowcem
dotyczące nagrań.
Już na
samą myśl zachciało jej się rzygać.
Asystentka nie
czuła się dziś psychicznie w stanie spędzać w otoczeniu
Pointnera dłużej niż kilka minut (pomimo refleksji, które w gabinecie
selekcjonera tak ładnie sobie wyłożyła), nie mówiąc już nawet o konieczności
werbalnego z nim kontaktu.
Prawdę mówiąc,
teraz miała ochotę tylko na spanie i…
- Masz dobre oko – dotarło
do niej nagle zza myślowych manowcy, na które nieopatrznie wybiegła.
- Co proszę? –
palnęła udanie, mrugając kilkakrotnie powiekami. Popatrzyła na Czapka
nieprzytomnie.
Ten uśmiechnął
się z wysiłkiem.
- Obudź się,
Edith. Powiedziałem, że masz dobre oko. I nos też – powtórzył Potwór.
Czy to ona ma
problemy ze słuchem czy to jego kompletnie pogrzmociło?
- Oko? Nos? Aa,
chodzi panu o perfekcyjność moich nagrań? – uzmysłowiła sobie
wreszcie Reżyserka nieco zbyt ociężale.
- Istotnie
– potwierdził Pointner. – Zobacz tutaj
– przybliżył się do Edith tak, żeby ona też widziała
wyświetlacz kamery.
Dziewczyna
zobaczyła wzbijającego się w powietrze Wolfganga Loitzla w całej jego
krasie, później nastąpił najazd na jego stopy i znowu ogarnięcie z odległości,
tym razem jednak z naciskiem na górną część ciała.
- Coś nie
tak? – zapytała z jawnym zaniepokojeniem, gdy filmik dobiegł końca.
- Wręcz przeciwnie
– oznajmił Potwór, włączając nagranie jeszcze raz. Zatrzymał je
w momencie, gdy obiektyw obejmował odległość od łydek do fragmentu nart
szybującego Wolfganga. – Spójrz, idealnie to nakręciłaś. Widać, że Loitzl
znowu zaczyna mieć problemy z dobrym zgraniem lewej i prawej nogi przy wybiciu.
Jakimś cudem udaje się mu minimalnie spóźnić lewą, co oddałaś tutaj bardzo
dobrze – uruchomił film w zwolnionym tempie.
Edith myślała, że
Czapek ściemnia aż miło, ale musiała potwierdzić prawdziwość jego słów,
gdy przyjrzała się wyświetlaczowi jeszcze raz.
Faktycznie,
Wolfgang ociągał się z dołączeniem lewej narty.
-
Cieszę się, że się panu podoba – zaszemrała cicho.
- A z kolei u
Kocha.. – kontynuował dalej trener, nie zważając na mruczącą
aprobatę swojej asystentki. Znowu zatrzymał nagranie na konkretnym momencie,
który odtworzył w zwolnionym tempie - .. doskonale nakręciłaś jego nieco
chybotliwą sylwetkę. Bardzo dobrze widać, nad czym musimy popracować. Co jest
do eliminacji. Krótko mówiąc… - uśmiechnął się do Edith przyjemnie, na co ona o
mało nie padła na nadczynność komór serca z tajonego szoku. - .. nie mogłabyś
dzisiaj lepiej pracować.
Hmmm?
-
Wątpię, żebyś wcześniej rozmawiała ze skoczkami o tym, co
szlifują na treningach.. – parsknął krótko. -.. stwierdzam zatem, że w
jakiś instynktowny sposób, prawie zahaczający o telepatię albo jasnowidztwo,
odgadłaś, na co położyć nacisk. Dobra robota!
Poklepał Panią Reżyser
po ramieniu z werwą i energią, na co ta odpowiedziała tylko słabym wykrzywieniem
ust w grymasie mówiącym: „Woow, super, ale chyba nie pamięta pan, kim jestem”.
- Więcej wiary w
siebie, dziewczyno! – zmotywował ją jeszcze Czapek ochoczo.
– Jesteś naprawdę świetną pracownicą!
Edith uszczypnęła
się szybko, kiedy Pointner dłubał przy wyłączniku kamery. Nie, jednak nie
śniła. Trener rzeczywiście przez chwilę rozsypał nad swoją asystentką wiklinowy
kosz z nimbem chwały i suszem pochwał!
Podwójne „ha!”.
Może wreszcie
się do niej przekonał i przestanie wchodzić w różnorakie, mniej
lub bardziej znośne, zatargi słowne.
- Co tak
zastygłaś jak żona Izajasza? – zaśmiał się Potwór, widząc
zdębiałą Panią Reżyser. – Chodź, idziemy na zeskok.
Resztę filmów przeanalizujemy później. Po przerwie czeka nas drugi trening
–zakończył szumnie wystąpienie i podał Edith kamerę gestem
profesjonalisty razem z rażącym oczy uśmiechem.
Przydałyby
się okulary przeciwsłoneczne.
Ale zaraz..
- Lota – poprawiła
trenera Edith, patrząc na niego z powątpiewaniem, jakby chciała przekazać
całemu światu i wszystkim światom równoległym: „Ktoś tutaj jest katolikiem, ale
nie zna najpopularniejszych fragmentów Pisma!”.
- Lota. Lota.
Lota-Lota – powtórzyła po czterokroć, gdy Potwór spojrzał na nią z jawnym
przerażeniem.
Artystka miała
nadzieję, że piątka, będąc ładną cyferką, do tego wypełnioną religijnym
przesłaniem, wskaże trenerowi skalę i znaczenie błędu, którego dopuścił się,
cedząc zdziwaczały frazeologizm o żonie Izajasza.
Niestety,
ignorancja Czapka okazała się znacznie większa.
- Co się stało? – zapytał
szczerze zaniepokojony.
- Ruskie kakao! –
odgryzła się z prędkością światła Reżyserka, tylko pogłębiając litość, malującą
się na własnej twarzy.
- Mówiłam, że
„Lota”. No, „Lota” – doprecyzowała jeszcze.
- „Lota”? Co
„lota”? Mówi się „lata” – wyprostował Pointner, spoglądając na Edith z rosnącym
wprost proporcjonalnie zdziwieniem. – Zapomniałaś niemieckiego?
- Nic z tych
rzeczy – wnerwiła się z punktu dziewczyna. - Ale mówi się również „stać jak
żona Lota”. Izajasz, z całym szacunkiem dla Jego osiągnięć i zasług, nie ma z
tym nic wspólnego.
Czapka na
piekielnie (za) krótką chwilę zamurowało. Po chwili zaczął jąkać:
- Ja nie.. Ja
celowo..
- Oczywiście, że
pan celowo – zbagatelizowała Edith z uśmiechem pełnym politowania. Naraz jednak
przekuła zdenerwowanie w radość, wybuchając śmiechem, kiedy uświadomiła sobie
powód właśnie przeprowadzonej konwersacji.
- Żona Izajasza!
Hahaha! Ale pan wymyślił! Hihihihi! Ohohohahahihiihihi!
Trener wyglądał na
zupełnie wyjętego z kontekstu. Gapił się przez moment bądź też dwa momenty na
roześmianą Artystkę, a następnie najwidoczniej przypomniał sobie, kim jest i
czego się od niego oczekuje, bo mruknął tylko niczym naburmuszony lew morski:
„Nie wymądrzaj się” i ruszył w dół schodów.
Panna z Kamerą
jeszcze przez chwilę chichotała jak gimnastyczka, ruszając za Czapkiem, i wnet
o mało nie wywaliła się na twarz, kiedy facet raptownie odwrócił się,
sadząc ironicznie oraz wciskając Edith w dłonie paczkę chusteczek
higienicznych:
- A na przyszłość
noś ze sobą lusterko kosmetyczne. Tusz ci się rozmazał od tego
wesołego rechotu z własnego przełożonego. Teraz nie wyglądasz już jak
przedstawicielka subkultury metalowej, tylko jak sierota z Berlina Zachodniego.
Ktoś tu
wspominał o końcu zatargów słownych?
Witamy z powrotem
w rzeczywistości.
Taaa.
Nawet Potwór
po półgodzinie dywagacji przypomniał sobie o tym, że jemu przecież też te nagrania
się podobały, i to nawet w sposób wybitny, zaczął więc odnosić się do swojej
Pierwszej Asystentki z niejaką sympatią. Nawet skomplementował ją kilkakrotnie,
co już samo w sobie zasługiwało na uwagę i zapisanie w annałach pamięci.
Ostatecznie,
trenerzy wspólnie poinformowali się wzajemnie odnośnie do tego, co należy
udoskonalić w sylwetkach sportowych poszczególnych zawodników, powiedzieli
sobie „do widzenia!” i rozeszli, każdy w daną stronę świata.
Brakowało
jeszcze tylko typowo francuskiego cmoknięcia w policzki, aby czara wzajemnej
słodyczy w kontaktach między poszczególnymi szkołami szkoleniowymi się przelała
i zatopiła cały świat.
Sad, but
true.
Edith
ocknęła się z zamyślenia dopiero w chwili, gdy ktoś uchylił przed nią szklane
drzwi do baru. Mało brakowało, a z wdziękiem przedzwoniłaby w nie głową.
- O czym pani
myśli tak intensywnie, Edith? – usłyszała raptownie za sobą na poły kpiarskie
pytanie.
Podniosła
wzrok.
Louis, bo to
on właśnie po raz kolejny wyskoczył jak diabeł z pudełka, uśmiechał się do niej
z niemałym pobłażaniem.
Pff.
Pani Reżyser
poczuła się momentalnie wpieprzona po same zęby.
- Witaj,
Louis – wysyczała, mrużąc nieprzyjaźnie oczy i wydymając odrobinę wargi.
Parsknęła cicho. – Co u Pana złego?
Ten
wybuchnął dobrodusznym rechotem, jakby właśnie usłyszał nieznany jeszcze
dowcip, a nie nieprzyjemną odzywkę, której znaczenie komunikowało wszem i
wobec: „Jeżeli nie odejdziesz W TEJ CHWILI, zaraz zasadzę ci takiego
kopa, że wylądujesz dupskiem w kraterze na Marsie”.
Francuzik
otworzył przed nią drzwi szarmanckim gestem rodem z lat 20. ubiegłego wieku.
- Niestety,
nic. O, widzę, że coś się pani stało w rękę – zauważył przytomnie, a później
znowu zajaśniał wyszczerzeniem zębiszczów. Edith przypomniało to szybkie
przewrócenie kartki w książce – jedna sekunda i już było się na następnej
stronie, gdzie akcja dopiero się zaczynała.
- Nieważne –
oświadczyła lakonicznie, rzucając szybko okiem na swój opatrunek, własnoręcznie
zmieniony dzisiejszego ranka w nowym mieszkaniu. Weszła z gracją do środka
„Glonojada”, a później podeszła do kasy, przybierając na twarz najbardziej
dystyngowaną minę, na jaką tylko było ją stać.
Miała
nadzieję, że Louis pójdzie sobie przecz, ale on trwał przy jej boku z uporem
psa przewodnika albo pijawki, wessanej w jątrzącą się ranę.
Ta pijawka
chyba była odpowiedniejsza.
- Poproszę
zapiekankę warzywną – oświadczyła Artystka kornym głosem okraszonym uśmiechem,
gdy przy blacie zmaterializowała się ryża kelnerka. – I sok marchewkowy.
- Dla mnie
to samo – wrył się w kwestię Pani Reżyser Louis, wyciągając z kieszeni płaszcza
portfel. Edith już zamierzała mu dać w miarę delikatnie do zrozumienia, że
prędzej piekło zamarznie niż ona pozwoli, żeby on postawił jej lunch, ale
Francuz uprzedził ją, mówiąc:
- Proszę,
panno van der Terneuzen. Obiad z panią to dla mnie prawdziwa przyjemność.
O, z
pewnością.
Dziewczyna
zacisnęła usta.
- Czyli..
policzyć razem? – spytała zdezorientowana dziewoja przy kasie, robiąc zbolałą
minę, gdy „Tak” Francuzika zmieszało się z „Nie” Edith.
Kamerzystka
zgrzytnęła zębami na tak jawny upór nadętego Louisa, zatwardziałego w swym
durnym postanowieniu, na co on zareagował jeszcze większym zadowoleniem.
- Policzyć razem
– obwieścił stanowczym tonem, a później zatopił spojrzenie w kelnerce, która pod
jego sondującym wzrokiem zarumieniła się jak XVI-wieczna dziewica i
zachichotała, myląc się w nabijaniu rachunku na kasę fiskalną.
Edith nie
mogła już na to patrzeć. Odwróciła się ze złością, po czym przeszła do
usytuowanego najbardziej na uboczu stolika. Tam usiadła na wygodnym krześle
twarzą do centrum sali, założyła nogę na nogę i zaczęła bębnić palcami prawej
dłoni po blacie. Gorączkowo myślała nad tym, czego irytujący Louis może od niej
chcieć, i jak to możliwe, że tak doskonale udaje mu się udawać głupiego w
związku z wczorajszą napaścią Christine.
Najwyraźniej
Cholernik miał prawdziwy talent do udawania, że nic się nie stało i zamiatania
ważnych sytuacji (a do takich chyba należała choćby pełna uroku scenka
rodzajowa z „Elektromontażu”) pod dywan rzeczywistości. Ciekawe tylko, jak
długo jeszcze zamierza jechać na tym koniku do upragnionego celu, jakim bez
wątpienia jest nie tyle anihilacja Czapka, ile anihilacja Czapka i przy okazji
również samej Edith, która wadzi jego siostruni niczym drzazga.
Panna z
Kamerą wyciągnęła z plastikowego stojaka cienką serwetkę i zrobiła z niej
łódkę, a z drugiej łabędzia. Na takich kreatywnych czynnościach
rękodzielniczych zastał ją Francuzik, gdy wreszcie dotarł do stolika z tacą z
żarciem w dłoniach oraz przyklejonym uśmiechem rekina. Postawił przed Edith
talerz z zapiekanką, sztućce i szklankę z sokiem, po czym usiadł naprzeciwko. Z
zapałem zabrał się do jedzenia, jakby nigdy wcześniej nie miał niczego w
ustach. Pani Reżyser rzuciła mu groźne spojrzenie znad fantazyjnie podanej
strawy, na widok którego Louis zatrzymał widelec z kawałkiem makaronu z
marchewką w połowie drogi do paszczy. Spojrzał na swoją sąsiadkę badawczo,
pytając: „Coś nie tak?”, po czym pochłonął warzywo jak orka plankton.
– Och, niech
mi pani wybaczy! – wykrzyknął wraz i zrobił zbolałą minę. Ściągnął zębami pastę
z widelca, a później połknął ją tak szybko, że chyba nawet tego nie poczuł.
– Smacznego! – sapnął następnie dobrodusznie, wracając do jedzenia.
Edith
poczuła się doprowadzona do ostateczności. Kopnęła Francuzika pod stołem w
łydkę, aż ten podskoczył z okrzykiem pełnym niespodziewanego bólu, o mało nie
wtranżalając się przy siadzie twarzą w już napoczętą zapiekankę, a później
rozwinęła swoją napaść także werbalnie:
- Louis, nie
jesteśmy przyjaciółmi. A pan właśnie tak się zachowuje. Dlaczego chce pan zjeść
ze mną obiad? Nie gardzi pan moim towarzystwem po tym, jak ostatnio wystawiłam
pana do wiatru? Zadziwiające! – sarknęła, mrużąc nieprzyjaźnie swoje zielone
oczy.
- Jest pani
taka piękna, kiedy się złości, Edith! – palnął Cholernik, zatapiając sztućce w
zapiekance.
Nożeż
kurważeż.
Reżyserka zamierzała
wbić mu w ego kolejny kawałek szkła, ale Louis okazał się szybszy.
- Dziwne, że
użyła pani słowa „przyjaciele”. Bo ja właśnie chciałem .. nazwijmy
to..zacieśnić z panią więzy – wyjaśnił prostolinijnie, po czym uśmiechnął się
grymasem, który w jego mniemaniu pewnie rozpalał damskie zmysły do czerwoności
(hłe, hłe).
He?
- Zacieśnić?
– wykrztusiła Panna, mnąc w prawej dłoni papierową łódeczkę po uprzednim
dźwięcznym szurnięciu nożem na talerz. – Louis.. Pan żartuje?
Gdyby mogła,
walnęłaby go szklanką z sokiem.
Ale szkoda
soku.
Zaraz, nie,
wcale nie szkoda. I tak nie ona za niego zapłaciła.
Tylko ten
Cholernik!!
- Chce pan
KUPIĆ moją PRZYJAŹŃ za cenę jakiejś przypalonej zapiekanki? Co mi pan do tego
dorzuci, NAPOLEONKĘ? – prychnęła ironią na kilometr.
Francuz
wydawał się jednak absolutnie nie zbity z tropu. Pewnie przewidział reakcję
Pani Reżyser w swoich dalekosiężnych planach.
Taaa.
- Nie
zamierzam się wkupywać – oburzył się staromodnie z grzecznością angielskiego
lorda. – Już raz próbowałem i teraz nie zamierzam popełniać tego samego błędu.
Słusznie założyłem, że też zaprowadziłby mnie donikąd – uśmiechnął się z tajoną inteligencją. –
Eeedith…. Nie odbieraj mnie tylko w jednej barwie. Przecież.. – sięgnął po
chusteczkowego łabędzia i ustawił go na swojej zapiekance, moszcząc go tam niby
na tronie. - .. każdy z nas jest tak naprawdę wielowymiarowy. Nie można nikogo
sklasyfikować jednoznacznie.
- Hola,
wolnego. Ja też miałam filozofię w szkole – odpowiedziała na to van der
Terneuzen, nieco wytrącona z równowagi owym dziwnym,
intelektualno-światopoglądowym wtrętem na temat ludzkości. – Lepiej niech mi pan
nie próbuje prać mózgu, Louis. Na jakie wyżyny retoryki by się pan nie wznosił
i jakich mamiących jak neon słów by pan nie używał, ja i tak nie ZAPRZYJAŹNIĘ
SIĘ z panem. Ani nie ZACIEŚNIĘ naszych RELACJI. Po co? Pana siostra przecież
chce mi wepchnąć do gardła worek z piaskiem, żebym się udławiła. Powinien jej
pan pomóc – wytknęła mu straceńczo, na nowo podejmując się zamiaru
skonsumowania choć kawałka z zamówionego jarskiego dania. Zjadła całkiem spory
kawałek z miną charakterystyczną dla ludzi cierpiących na krańcowe
samozadowolenie, zanim Francuzik, Wbity w Miejsce Jak Pal Azji, znalazł w swym
umyśle wystarczająco obrazowe słowa, by wyrazić swój stosunek do wspomnianego
przez swoją rozmówczynię planu Christine.
- Musi pani
zrozumieć dwie rzeczy, Edith – zaczął z miną profesora doktora habilitowanego,
wyjaśniającego studentowi wyjątkowo problematyczną kwestię podczas
indywidualnego spotkania. – Po pierwsze.. – spojrzał na dziewczynę z uwagą, na
co ta odpowiedziała uśmiechem kota z Cheshire, z kawałkami zapiekanki między
zębami. Niestety, Louis nie wydawał się być wyprowadzonym z równowagi. A
szkoda. - .. Christine jest chora. Cierpi na zaburzenia psychiczne naprawdę
oryginalnego rodzaju. Ma technofobię, boi się komputera, ale jednocześnie,
podczas napadowych stanów dobrego humoru, zajmuje się głównie origami. Rozumie
pani, co chcę przez to powiedzieć? – Francuzik przesunął papierowego łabędzia
na skraj potrawy, a później precyzyjnym ruchem, za pomocą sztućców,
poćwiartował go na poszarpane kawałki.
Wzmocnienie
przekazu czy niestabilność emocjonalna?
A może jedno
i drugie?
Edith
przerwała jedzenie. Zmrużyła oczy, sięgając po szklankę z sokiem. Ta rozmowa
zaczynała się robić coraz ciekawsza.
- Christine
jest bardzo rozchwiana wewnętrznie. Nie potrafi się kontrolować. W związku z
powyższym, nie odpowiada za swoje czyny. Należy się jej rozgrzeszenie.
- Uważa pan,
że społeczeństwo udzieli go jej od tak? – sarknęła Pani Reżyser, o mało nie
wypluwając marchewkowego nektaru na obrus. – Ja na pewno nie. Zaatakowała mnie
najpierw przy pomocy noża, a później chciała posłać mnie na spotkanie z Szefem
poprzez postrzał. Nawet, gdyby poszła do Canossy milion razy, nie uzyska u mnie
przebaczenia – zakończyła celnie bulgotem w sok.
Cholernik
jednak żył swoim życiem. Zamiast jakoś ustosunkować się do stwierdzenia Artystki,
kontynuował, niczym niezrażony:
-
Oczywiście, jest to kwestia dyskusyjna. Mam tego pełną świadomość. Niestety,
nie jestem w stanie opiekować się Christine. Jak pani wie, albo nie, aktualnie
przebywa ona w renomowanym szpitalu psychiatrycznym w Jenbach, gdzie powoli,
aczkolwiek mozolnie, dochodzi do siebie po niewątpliwym szoku, jakiego doznała
po targnięciu się na pani żywot – uśmiechnął się przepraszająco. – Poza tym…
Chris nie jest moją siostrą.
Edith udała,
że ta informacja wcale ją nie obeszła, choć wręcz czuła zdziwienie, malujące
się na jej twarzy. Mocniej ścisnęła dłonie na szklance, aż ta o mało nie pękła
w drobnicę, rosząc małymi drobinami blat stołu jak krystaliczny deszcz
Niedowierzania.
- Jasne –
wydusiła z siebie wreszcie po chwili brzęczącej ciszy, przerywanej tylko
nieznacznie przez zduszone szepty kochanków, dochodzące z sąsiedniego stolika
pod oknem. Asystentka Potwora położyła z brzękiem szkło obok swego talerza.
Skontrolowała Louisa pobieżnym, powłóczystym spojrzeniem. – Niby dlaczego
miałby pan kłamać? – zastanowiła się na głos, mnąc w dłoniach serwetkę, w którą
zawinięte były sztućce w momencie podania.
„Niby
dlatego”, odpowiedziała sobie w myślach. Wbiła we Francuzika wzrok
nieustraszonej eksploratorki syberyjskiej tajgi. Niech nie myśli sobie czasem,
że ona da mu tak po prostu się wykręcić najpodlejszym sianem. Nie, nie, nie.
Francuz
rozłożył na boki ręce w geście krańcowej niewiedzy.
- Żeby było
łatwiej – przyznał z rozbrajającą szczerością, puszczając do Pani Reżyser perskie
oko i okraszając tę czynność sypkim jak puder śmiechem zadowolonego dziecka. –
Pani, Edith, mogę jednak wyjawić ziarno prawdy. W końcu… - przeciągnął językiem
po wargach. – Mamy przecież tak naprawdę WIELE wspólnego, nieprawdaż?
I znowu śmiech.
- Dużo o
pani wiem – wyznał znowu Louis, celując w dziewczynę palcem. – Więcej, niż się
domyślasz.
Tego już
było dla van der Terneuzen za wiele. Chwyciła szklankę z sokiem i chlusnęła
zawartością prosto w twarz Cholernika. Ten zaklął brzydko, odbijając się od
krzesła jak piłeczka ping-pongowa od paletki. Zaczął wycierać sobie paszczę
energicznymi ruchami, kiedy Pani Reżyser, niezrażona zaciekawieniem, jakie
powszechnie wzbudziło w innych gościach „Glonojada” jej zdecydowane działanie,
podeszła do niego i chwyciła go za rękaw.
- Nie próbuj
ze mną pogrywać – warknęła do Francuzika ostrzegwaczo.
- Ty szmato.
Teraz już naprawdę tego pożałujesz. Prędzej czy później! – krzyknął do niej
Louis. Kilka kropel jego śliny obryzgało jej twarz, więc Edith z pełną konsternacji
miną szlachcianki odwróciła głowę w lewo.
Skrzyżowała
spojrzenia z Andreasem.
- Edith? –
zapytał ów dziwnym głosem. Podszedł o krok bliżej, po czym zatrzymał się,
niezdecydowany. Zlustrował marchewkowego Francuzika władczym wzrokiem, na co
ten odpowiedział miną zblazowanego Króla Studniówki.
Kurwa! Nie,
wszystko nie tak!
- Powinniśmy
wyjść – zagruchała Edith, łapiąc Koflera za rękę. Pociągnęła go w stronę
wyjścia, ale równie dobrze mogła wysadzić obok niego kilogram trotylu. Andreas
ani drgnął.
- Nazywasz
moją dziewczynę „dziwką”? – warknął do Louisa, co Kamerzystkę dobiło
ostatecznie.
- To nie
jest odpowiednia chwila na walkę o mój honor, kotku – zaszemrała, znowu
pociągając Austriaka za rękę.
Ruszże się,
do ciężkiej cholery!!
- Bo to
prawda! – krzyknął rozsierdzony Francuz, strącając gwałtownym ruchem na podłogę
talerz z zapiekanką i strzępami łabędzia. Naczynie rozbiło się na porcelanowe
odłamy, mieszając z jedzeniem, papierem i drobinkami kurzu. – Lepiej niech święta
Edith opowie ci, kto ją rżnął przed tobą. Kogo wciąż kocha, komu ślubowała
miłość do grobowej deski w Amsterdamie. Z kim się wciąż kontaktuje. Mathias.
Prawda, proszę pani? Tak on się nazywa? – Louis, gdyby mógł, wypaliłby pani
Reżyser dziurę w głowie siłą swej buchającej nienawiści. – Wierność nie jest twoją
mocną stroną, bo po co? Zdradzanie przecież jest fajne! Zawsze to jakaś
atrakcja, kiedy Austriak wypruwa z siebie żyły na treningach. Szybki numerek z
Holendrem, a później z..
Nie
skończył.
Andreas
powalił go na płytki jednym celnym ruchem pięści, po czym poprawił kopniakiem w
nogi. Francuz wrzasnął, przetaczając się w prawą stronę i osłaniając krzesłem.
Dzięki Bogu, nie walnął głową o kant najbliższego stolika. Chybił o milimetry.
- Spokój! –
pisnęła przerażona kelnerka, trzęsąc się jak osika. – Bo zawołam ochronę!
- Nie
trzeba! – żachnął się Kofler. Wypadł z kawiarni jak burza, a Asystentka,
niewiele myśląc, wybiegła za nim.
Chciała z
nim porozmawiać. Musiała! Musiała mu wszystko wyjaśnić. Teraz, zaraz,
natychmiast!
Jednak nie
zdążyła, bo Andreas szybko wskoczył do swojego subaru, zaparkowanego przed
„Glonojadem”, i odjechał z piskiem opon.
*** Edith
wróciła do OESV krokiem znamionującym krańcowe przybicie psychiczne. Nawet nie
chciało jej się myśleć o tym, czego zaledwie kilka chwil temu była świadkiem.
Czuła się tak, jakby ktoś wymierzył jej siarczysty policzek w najbardziej
twardej bokserskiej rękawicy, jaką tylko widział świat.
Myślała nad
tym, jak się pozbierać. Mimo najszczerszych chęci, nie szło jej zbyt dobrze.
Zewsząd bombardowały ją przyjazne, miłe uśmiechy ludzi, którzy nie mieli
pojęcia, że gdzieś tam, za rogiem, niejaki Louis zmiótł jej szczęście z takim
wyrachowaniem, jakby zbierał złom z publicznego wysypiska śmieci.
Pani Reżyser
nie widziała w tym swojej winy. Może jedynie taką, że wcześniej nie zamordowała
Francuzika z zimną krwią.
Albo nie
wydłubała mu oczu papierowym łabędziem.
…Okej,
jednak widziała swoją winę. Powiedzmy sobie prawdę, jakże brutalną: Nie
potrafiła się obronić, bo jest na to zbyt głupia i ma zbyt powolny refleks.
Nie uważała,
żeby temat Mathiasa miał być kiedykolwiek poruszany. Uważała go, przynajmniej
do teraz, za element zamknięty, zaryglowany trzema mosiężnymi kłódkami i
zakopany trzysta metrów pod ziemią w wielkiej skrzyni, by tam rozkładać się w
swoim własnym odorze, starych czasach, wspomnieniach..
Znowu miała
przechodzić przez ten sam ból, próbując wytłumaczyć postronnej osobie, jak się
czuła, kiedy…
Potrąciła
kogoś, zauważając to dopiero wtedy, gdy o mało nie wylądowała twarzą na poręczy
schodów.
Podniosła
nieprzytomny wzrok, wracając opornie do rzeczywistości.
O, Czapek.
CHOLERA!
- Co ci się
stało, Edith? – zapytał Pointner, masując sobie ramię. – Może zaczniesz uważać
na to, z czego żyjesz?
Zmrużył
oczy, jakby zamierzał wypruć swojej asystentce flaki. Ona na to mimowolnie się
wzdrygnęła.
Brr, powiało
chłodem.
Potwór znowu
zagaił, w znanym, oklepanym stylu, który chyba liczył już sobie tysiąc wieków:
- Wydłużyłaś
sobie przerwę. Do mojego gabinetu MARSZ. Pokój 221B. Mamy dużo pracy.
- Tak, oczywiście,
Obersturmbannfuerher – wymruczała Edith, pochylając głowę i z zaciekawieniem
przyglądając się swoim butom. W tej chwili wolała unikać iskier sypiących się z
oczu Bossa. Mogło dojść do samozapłonu.
Panna z
Kamerą, osobiście, dość miała rewolucji jak na jeden dzień.
- Nie
wygłupiaj się – ustawił ją Czapek. – I rusz się. Jakoś nie widzę, żebyś szła we
wskazaną stronę.
MERDE!!!
Artystka posłusznie
podreptała korytarzem, słysząc za sobą ciężkie tąpnięcia Pointnera. Miała wrażenie,
że jest biednym, zadyszanym zającem, za którym biegnie wielki seter irlandzki.
Czuła się
trochę niepewnie.
I chciało
się jej spać.
Poza tym,
miała problemy.
Całkiem
spore.
No i do
tego..
He?
Edith
zamrugała powiekami, patrząc z niedowierzaniem na drewniane, promieniujące
szlachetnością drzwi, które nagle zmaterializowały się przed jej oczami.
Dodatkowo skonstatowała, że coś uciska jej prawe ramię dość stanowczym chwytem.
Uścisk zelżał, kiedy dziewczyna ponownie zatrzepotała rzęsami, odwracając głowę
w bok.
Spojrzała na
ni to zaskoczonego, ni to zamienionego w jeden wielki znak zapytania Pointnera,
który przytrzymał swoją asystentkę za ramię silnym ruchem o moment przed tym,
zanim ta przygruchotała czaszką w zamknięte odrzwia.
Boże, co za
kiepska powtórka z rozrywki.
- Uważaj, na
litość boską – sapnął do Artystki trener, kiedy dziewczyna spojrzała na niego z
bezdenną dezorientacją. Otworzył drzwi, puszczając Pannę przodem. – Nie wiem,
co ci się stało, ale postaraj się wziąć w garść.
Bla, bla,
bla, a także bla.
- Może weźmy
się do pracy – zaproponowała bez entuzjazmu, siadając na krześle. – Ale
najpierw.. – dodała szybko, tłumiąc ziewanie. – Czy mogę prosić o filiżankę
mocnej kawy?
*** Dwie godziny
i cztery filiżanki kawy później Potwór z radością zatarł ręce w ogólnoludzkim
geście zwycięstwa.
- Doskonale,
wreszcie skończyliśmy! – obwieścił wesoło, rzucając Edith szybkie spojrzenia.
Ta tylko słabo wykrzywiła usta. Nie miała siły na sklecenie nawet najlichszej
słownej odpowiedzi.
Była
zmęczona, znudzona i dalej miała problemy.
Pointner
zaczął coś wyłuszczać podnieconym tonem, ale Pani Reżyser postanowiła sobie
darować wgłębianie się w tę przemowę.
Po raz enty
w ciągu zapisywania planu treningów, nanoszenia poprawek na niezliczone
dokumenty dotyczące austriackich uczestników Pucharu Świata (dziwne było
zwłaszcza poprawianie papierów Koflera, od których odrzucało ją jak ludzi od
Agent Orange), skoczyła w plany swoich scenariuszy na przeprowadzenie Poważnej
i Wyjaśniającej Rozmowy z Andreasem. Najnowsza wersja zakładała, że van der
Terneuzen wykaże niespotykaną wprost pewność siebie, zacznie się tłumaczyć
spokojnym, rzeczowym tonem, a w kluczowym momencie owej dramatycznej sceny
uderzy w bęben płaczu. Później mogła skupić się na słuchaniu Koflera. Albo może
ina..
- EDITH!!!
Asystentka, zanim
zdążyła się do końca zorientować, co robi, szarpnęła ciałem w tył w
obronno-drapakowym spięciu mięśni, spadając z krzesła na podłogę. Zleciała z
dźwięcznym „Au!”, klapiąc jak sterta ciuchów. Po chwili wstała, masując sobie
dyskretnie tyłek, bo to właśnie ta część jej ciała najbardziej ucierpiała w
zetknięciu z powierzchnią płaską, po czym usiadła z obrażoną miną na poprzednim
miejscu.
Nie miała
siły na sklecenie jakiejkolwiek świadomej myśli, mimo to postanowiła zmusić się
do choć śladowej reakcji słownej na taki niemiły wyskok durnego Czapka.
- Nie musiał
pan krzyczeć – wytknęła Pointnerowi, pocierając sobie nadgarstek. Spojrzała na faceta
z wyrzutem.
- Więc się
skup, na litość boską – odparował złowieszczo. – Pewnie nawet nie jesteś w
stanie powtórzyć tego, co przed chwilą powiedziałem, prawda? – dorzucił ze
złością.
Cisza.
Potwór
westchnął rozdzierająco, przejeżdżając dłonią po twarzy. Nabrał głęboko
powietrza w płuca.
- Posłuchaj,
moja droga – zaczął uroczyście, próbując nawet się uśmiechnąć, co momentalnie
wywołało w Edith kolejną szybką chęć ucieczki. – Mówiłem o tym, że wkrótce
otrzymasz powołanie do sztabu jako jego oficjalna jednostka składowa. To
właściwie tylko formalność. Jako moja asystentka już teraz zarezerwuj sobie
terminy od listopada do marca, czeka cię narciarskie tournee po świecie razem
ze mną i resztą kadry o.. O, Boże, co znowu?
Kamerzystka
zorientowała się, że już nie rozciera sobie ręki, zamiast tego dorobiła się z
szoku zaawansowanego wytrzeszczu i uchylonych ust oraz płytkiego bezdechu.
Prędko skorygowała znamiona zdziwienia. Zamrugała kilkakrotnie powiekami,
mówiąc:
- Hmm… Nie
wiem za bardzo, co powiedzieć – rzuciła Potworowi wzrok mówiący „Ale mnie pan
zaskoczył, niech to licho! Normalnie rzucił Pan bombę!” – Chyba „dziękuję”
będzie odpowiednią formą na wyrażenie mojego zaszo..yy.. wdzięczności. –
zakończyła niemrawo. – Więc: „dziękuję”.
Uśmiechnęła
się omdlewająco, na co Alexander wybuchnął rechotem całego zbiorowiska żab.
- Nie ma za
co. Uważam, że takie wyróżnienie ci się należy. Nie, nie spadaj znowu z
krzesła!
Ponownie się
roześmiał. Edith wykrzesała z siebie cienki śmieszek francuskiej przyzwoitki.
Bardzo,
kurwa, śmieszne. Aaaaaa..!
Dziewczyna ziewnęła
dyskretnie w rękaw golfu, jednak Czapek to zauważył. Spojrzał na zegarek
stojący na biurku.
- Faktycznie,
zrobiło się późnawo – powstał energicznie, za co Edith poczuła do niego coś na
kształt jawnego podziwu, i w kilku ruchach pozbierał rozwalone na blacie teczki
i papierologię w jedną całość, a później umieścił je w szafie.
Zdążył
zrobić to wszystko, zanim Pani Reżyser ostatecznie podjęła decyzję o tym, że
chyba ona też mogłaby już się dźwignąć na równe nogi.
Podniosła
się i niemal natychmiast zachwiała, robiąc krok w przód.
Co się z nią
działo, Matko Boska?
Artystka wyprostowała
się z gracją, ale nie udało się jej ukryć wcześniejszego potknięcia nawet
poprzez promienny uśmiech. W oczach Pointnera wyczytała nieme pytanie, które
przed chwilą samo narodziło się w jej mózgownicy.
- Odwiozę cię
do domu. – rzucił Potwór, otwierając przed Edith drzwi. – W takim stanie jesteś
zdolna władować się z pełną świadomością pod pierwszy lepszy samochód. Nie chcę
cię mieć na sumieniu bez względu na to, jak czasem działasz mi na nerwy.
*** Dopiero
siedząc wygodnie w aucie Bossa, Pani Reżyser odważyła się wyjawić swemu szefowi fakt, że
ona do domu się teraz nie wybiera, wcale a wcale.
Pomijając
fakt swojej porannej wyprowadzki, musiała przecież jeszcze nawiedzić Koflera.
Im szybciej
tym, kurna, lepiej.
- Więc dokąd
mam cię zawieźć? – zapytał wobec sprzeciwu Edith Potwór. – Dziś wieczorem będę
robił za twojego szofera, niech będzie – przewrócił teatralnie oczami. Van der
Terneuzen uśmiechnęła się leniwie.
Jak by to
powiedzieć, żeby nie narazić się na kolejne wyśmianie i oszczędzić sobie
nerwów? A może w ogóle wysiąść z tego krążownika szos i pokicać na autobus
podmiejski?
Ach, Boże.
Raz kozie śmieć. To znaczy, śmierć.
- Hmm, tak
właściwie to.. Chciałam jechać..Właściwie to chciałam jechać..Chciałam..
jechać… Chciałam jechać.. – zaplątała się Kamerzystka beznadziejnie.
Ale wstyd.
- Do
Andreasa? – walnął Czapek.
Edith
zamilkła na kilka kolorowych sekund.
- Aż tak to
widać? – spytała wreszcie zbolałym głosem.
Boże, była
taka żałosna!
I głupia, i
niemrawa.
Nie poznawała
samej siebie. Co ten Kofler z nią zrobił?
Pointner
tymczasem wycofał z parkingu, wjechał na drogę podporządkowaną, dojechał do
rozwidlenia, włączając w jakiejś nanosekundzie kierunkowskaz, i dopiero wtedy
zdecydował się na wyartykułowanie odpowiedzi:
- Powiedzmy,
że potrzebowałem chwili, żeby się domyślić. Ale twój dół psychiczny tak rzuca
się w oczy.. Poza tym niecodziennie masz odruch wymiotny na widok zdjęcia
Andreasa w dokumentach.
Jakie to
miłe.
- Raczej
odruch odrzucenia zdjęcia jak najdalej od siebie – doprecyzowała Reżyserka somnambulicznie
wbrew sobie.
Czapek
wreszcie skierował auto na główną drogę. Po chwili już śmigali wylotówką z
Innsbrucka, kierując się na wschód.
Hmm.. Znowu
ten stary jak świat dylemat: powiedzieć czy nie powiedzieć o napadzie Francuza?
To już
zaczynało zakrawać na jakąś śmieszną tradycję, na niebiosa.
- Panie
trenerze? – zagaiła Edith, przerywając ciszę, która już od kilku minut kroiła
atmosferę we wnętrzu wozu jak nóż tort orzechowo-śmietankowy.
- Słucham?
- Dzisiaj, w
barze wegetariańskim, dołapał mnie Louis – wyznała z bólem w głosie Pani
Reżyser.
To odkrycie
kart spowodowało, że twarz Potwora na moment wyglądała, jakby zasnuła ją
gwiezdna mgła. Oderwał na sekundę oczy od drogi i rzucił swojej asystentce w
pracy (i tajemnicy) szybkie, zgoła kontrolne, spojrzenie.
- Znowu? I czego
chciał? Tego samego, co ostatnio? – spytał z westchnieniem, zaciskając mocniej
dłonie na kierownicy.
Szkoda
tylko, że nie zwalniał, na co Edith postanowiła zareagować.
- Niechże pan
zwolni, zaraz wylecimy z drogi – upomniała Bossa głosem surowej matrony.
Wzruszyła ramionami. – Chciał się zaprzyjaźnić. Czuje pan ironię? Jego
siostra.. To znaczy.. Christine chyba nie jest jego siostrą, ale..
- CO?! –
Pointner zjechał gwałtownie na pas ratunkowy, haratając skrzynię biegów tak,
jakby zadziałał na nią przeciążeniem 1000 G. Zatrzymał biednego citroena,
włączając światła awaryjne. Spod maski samochodu zaczęły wydobywać się kłęby
pary.
- Kurwa –
zaklął nieelegancko Czapek.
- Gdzie? –
zainteresowała się błyskawicznie Edith z uśmiechem rozkosznego berbecia.
Rzuciła wejrzeniem w pobocze niczym ogryzkiem jabłka do kosza na śmieci. – Coś
się panu pomyliło, ja żadnej nie widzę. Widzę tylko dym… Siwy dym. Jakby coś
ostro się jarało. O, super, spłoniemy żywcem!
Czapek tylko
spojrzał na Artystkę bez słowa, po czym wyskoczył z samochodu. Reżyserce
niezbyt uśmiechało się wystawianie samej siebie na żer mrozu i chłodu, ale
wolała asystować Pointnerowi w naprawie citroenka niż obawiać się, że jeszcze
chwila, a landara wybuchnie, pochłaniając ją żywcem.
Ktoś tutaj
chyba nigdy nie słyszał, że nie należy kupować francuskich samochodów, gdyż
mogą okazać się francuskie również w innym sensie.
Najwyraźniej
szanowni sponsorzy też mają trenera dosyć i postanowili wysadzić go w mało
fenomenalny sposób.
Echh.
Edith,
rada-nierada, wylazła z auta, podchodząc bliżej przodu. Potwór mocował się z
maską i pokrywą czegoś, co niemiłosiernie wytwarzało coraz to nowe kłęby
podejrzanie szarej, gęstej pary, a Pani Reżyser stała u jego boku i, w
odpowiedzi na ostre: „Zamiast tworzyć głupie uwagi, lepiej powiedz, czego
chciał od ciebie Louis”, referowała selekcjonerowi
pokrótce wydarzenia z „Glonojada”, starannie omijając moment z Andreasem i
Mathiasem. Przerwała dwa razy: raz, gdy Czapek wysłał ją do bagażnika po torbę
z narzędziami, i drugi, gdy musiała przytrzymać jakąś wielką, grubą i złożoną z
plastikowych cylindrów rurę o bliżej nieznanym przeznaczeniu.
- Przez całe
życie myślałem, że Christine to siostra Louisa – sapnął Alexander, majstrując
przy bryle za pomocą śrubokrętu. Ręce miał uwalane smarem jak najwytrawniejszy
mechanik samochodowy.
- To długo
musi ich pan znać – splunęła jadem Edith, podając trenerowi kawałek wytartego
materiału, żeby ten choć minimalnie oczyścił sobie dłonie. Selekcjoner
westchnął, patrząc na nią z byka.
- Dobrze
wiesz, o co mi chodzi – warknął. Później westchnął i znowu wrócił do
samochodowej dłubaniny, podejmując wątek:
- Louis
zawsze mówił o Christine „moja siostrzyczka” albo coś w tym guście, sądziłem
więc, że są spokrewnieni.
- Mogą być –przyznała
Edith, przestępując z nogi na nogę. Było cholernie zimno. – Powiedziałby mi to,
gdyby rozmowa nie zeszła nagle na inny temat. Ale musi pan przyznać, że jego
garnięcie się do mojego towarzystwa jest podejrzane.
- Przyznaję
– wysilił się Potwór, dokręcając jakiś cylinder na czoło bryły. Otarł pot z
czoła, ponownie wzdychając. – I nie wiem, co on kombinuje, ale to dobrze, że mi
o tym powiedziałaś – wyprostował się. – Dzięki.
Edith
wzruszyła ramionami.
- Nie ma
sprawy.
Nagle na
wolną przestrzeń przed citroenem zajechała ciemna renówka. Wyskoczył z niej
podstarzały facet w typie urzędnika państwowego, po czym podbiegł do Czapka.
- W czym
problem? – rzucił szybko, nawet nie siląc się na zdawkowe powitania.
- Z
chłodnicą – odbił piłeczkę Pointner.
Facet
mruknął „Yhmm”, odwrócił się i podszedł do bagażnika swojego auta.
Reżyserce
opadły ręce. Znowu.
- Panie
Alexandrze? – szturchnęła trenera. – Może … ja sobie pójdę? Stąd to Thaur jest
na pewno niedaleko..
- Ani mi się
waż – zawarczał raptownie z powrotem rozsierdzony on. – Nie znasz dobrze drogi,
zgubisz się.
- Ale panu
naprawa samochodu zajmie jeszcze milion lat! – broniła się nieudolnie Artystka,
podczas gdy Urzędnik Państwowy powrócił ze swoim arsenałem typowo
mechanikarskich akcesoriów. – A mnie się spieszy. Proooszę.
- Nie –
uciął Pointner bezapelacyjnie. Jawnie uznał sprawę za zakończoną, bo wdał się w
dyskusję z właścicielem renault, żywo gestykulując i używając dziwnych słów,
jak „przewód paliwowy” czy „ pasek rozrządu”, na co Edith poczuła się kurewsko
urażona.
Energicznym,
sprężystym krokiem podeszła do citroena, wytaskała z wnętrza swoją torebkę, po
czym pomachała Pointnerowi i ruszyła przed siebie pasem ratunkowym, szukając
zejścia na przejście dla pieszych.
Nie minęło
kilkanaście sekund, kiedy usłyszała za sobą przeraźliwy ryk:
-
EDIIIIIIIIIIIIIIIITH!
Zatrzymała
się i odwróciła, szczelniej opatulając się płaszczem.
Czapek stał
jakieś sto metrów dalej, wyglądając tak, jakby szykował się do skoku albo
pościgu policyjnego. Pani Reżyser wydało się, że trener sapie ze zdenerwowania.
Cóż..
- WRACAJ
TUTAJ! – ryknął Potwór niczym trąba jerychońska. – ANI KROKU DALEJ!
- Ale
dlaczego? – odkrzyczała piskliwie Edith. – Może być pan spokojny, nie zgubię
się..
- ZRÓB
JESZCZE CENTYMETR W PRZÓD, A JUTRO RANO WRĘCZĘ CI ZWOLNIENIE DYSCYPLINARNE!
- To cios
poniżej pasa! – wrzasnęła, ostatecznie rozedrgana atomami złości. Zawahała się
przez kilka chwil, patrząc z zazdrością na śmigające autostradą samochody, po
czym zacisnęła zęby i ruszyła w stronę Pointnera, robiąc minę rozkapryszonego
dziecka. Mijając Czapka, rzuciła z gniewem:
- Mam
nadzieję, że jest pan z siebie zadowolony!
Ten złapał
ją za rękę.
- Nie wiesz,
co czynisz, puchu marny. Te okolice są o takiej porze i przy takiej pogodzie
niebezpieczne. Zaufaj mi – wycedził Potwór.
- Że co? W
ciemnościach czają się mary rodem z najgorszych koszmarów? Zjawy? Jeźdźcy bez
głowy? – parsknęła Asystentka. – Niech pan nie przesadza! Umiem o siebie
zadbać. Mam pistolet – dodała już ciszej.
Niestety,
nie przekonała tym Alexandra, który podsumował swoje odczucia słowami:
- Widząc,
jak dzisiaj chodzisz, szczerze wątpię, czy potrafiłabyś się obronić. A co do
pistoletu… - zaśmiał się cicho. – Dziś refleks nie jest chyba twoją mocną stroną.
Prędzej władowałabyś sobie kulkę w stopę niż w czyjeś czoło. Masz – podał jej
pamiętnego Samsunga. – Zadzwoń do swojego Romea. Niech się tutaj po ciebie
pofatyguje!
- Ani mi się
śni! – pisnęła maksymalnie wkurzona Edith. Wyrwała się Czapkowi i pobiegła w
stronę, z której niedawno wróciła, ignorując nerwowe nawoływania Pointnera.
_________________
Cześć wszystkim! ;)
Oto kolejna część naszej trzymającej w napięciu historii o Austrii, Austriakach, Polkach, Polko-Holenderkach or so. Mam nadzieję, że zawijas fabularny w postaci niecnych intryg Louisa nie wydaje się Wam, drodzy Czytelnicy, nadmiernie rozbuchany - pozostaje mi tylko uprzedzić Was, że Francuz jeszcze namiesza w życiu naszych bohaterów (i to nie raz), więc chyba lepiej będzie, jeśli nauczycie się go choć minimalnie tolerować. Jakkolwiek koleś przesiąknięty jest niecnotą na wskroś, to jednak pewnego uroku nie sposób mu odmówić :F
Uroku nie sposób odmówić również Andreasowi, prawda? Nawet w najbardziej absurdalnym postępowaniu skoczek zachowuje to ujmujące "coś". Ach!
Jak zwykle, czekam na Wasze opinie :)
serdeczne pozdrowienia,