*** Edith
biegła jak chrząszcz trzyszcz, jak Lola na pomoc Manniemu przez zatłoczone
ulice Berlina albo jak dońa Sol na spotkanie z Hernanim w gorący, tętniący
nabrzmiałymi emocjami hiszpański wieczór. Pędziła nieustraszenie, próbując
zachować względną równowagę na odrobinę zmrożonym chodniku, na który udało się
jej wskoczyć po przeforsowaniu kilkusetmetrowego odcinka autostrady. Dopiero
wtedy, kiedy serce zaczęło jej z lekka nawalać, a oddech – niebezpiecznie się
spłycać, Pani Reżyser przystanęła, dysząc jak astmatyk w napadzie ataku
duszności. Zakrztusiła się śliną. Charcząc, zauważyła, że w dłoni trzyma
szajsunga Pointnera – ów niebagatelnie pancerny telefon, który pamiętała z
czasów karkołomnego wypadu do Garmisch-Partenkirchen.
Brawo,
rychło wczas jej błyskotliwość utorowała sobie drogę do świadomości. Ale chyba
nie można za wiele wymagać od dziewczyny spieprzającej w niepogodzie przed
postacią oraz gniewem własnego szefa, biegnąc na spotkanie z…
Edith nie
dokończyła myśli. Zamiast tego szybkim ruchem wtłoczyła fon do kieszeni
płaszcza, oparła dłonie na kolanach i przez chwilę stabilizowała naderwany jak
ścięgno proces wentylacji. Poczuła, jak w gardło wbijają się jej ostre zęby
przenikliwego ziąbu, panującego aktualnie na zewnątrz, zamknęła więc zroszone
śliną usta, przetarła je rękawem i ruszyła w dalszą drogę, tym razem już iście
spacerowym marszem, uprzednio wbiwszy pulsujące od wysiłku fizycznego i mrozu
dłonie w ciepłe poły wierzchniego odzienia.
Szła
spokojnie, ignorując fakt, że arktyczny, zimowy wiatr raz po raz targa jej
włosy, sieka twarz, wbija się pod płaszcz oraz wzburza na trasie małe trąby
powietrzne, złożone z drogowego, czarnego osadu, płatków śniegu, falujących
liści oraz powiewów tyrolskiego wieczoru.
Jakże
idyllicznie i mrocznie zarazem.
Van der
Terneuzen nagle przyspieszyła, co postronnemu obserwatorowi (gdyby akurat jakiś
raczył pojawić się wówczas na pieszej odnodze wylotówki) mogło przywieść na
myśl animowany obrazek myszy, zachrzaniającej z radością w oczach i
kreskówkowymi sztućcami w dłoniach w stronę niespodziewanego kawałka sera,
jawiącego się na horyzoncie jak zapowiedź zbawienia.
Co wcale nie
oznacza, że Edith nagle wyciągnęła ze swojej torebeczki nóż, widelec oraz
restauracyjną serwetę, nie owinęła sobie tej ostatniej dookoła szyi i nie
pognała z zapałem wygłodzonego łabędzia, zamierzając wtrząchnąć na raz znak
przystanku autobusowego na przystawkę, danie główne i deser.
Wcale nie.
Lecz jej
nagła afirmacja życia i wszelkich jego objawów była uderzająco podobna do
nieograniczonej wdzięczności, jaką czuła dla losu i ona, i owa dygresyjna mysz.
Dopadłszy
metalowo-szklanej wiaty, Pani Reżyser szybko podeszła do pierwszego lepszego
rozkładu jazdy, zamierzając zapoznać się z jego treścią. Chuchnęła sobie dla
rozgrzewki w rączki, potarła je szybko i wbiła wzrok w zabezpieczoną plastikową
taflą tablicę informacyjną.
Jak się
jednak okazało, Edith wcale nie musiała trudzić swoich oczu poprzez męczącą
lekturę literek i cyferek w słabym świetle ulicznych latarni, bo oto zza
zakrętu wyłoniło się nagle wielkie, kobylaste Urbino 18, dysząc wielką paszczą
i łyskając w mrok jaskrawym napisem: „116 Thaur Busbahnhof”.
Dziewczyna
pisnęła cicho z własnego szczęścia, podskoczyła jak dziarski kangur, po czym
klasnęła w dłonie. Pomachała kierowcy, a kiedy ten grzecznie podjechał na
przystanek i rozwarł przed nią podwoje autobusu podmiejskiego, kulturalnie
wparowała do ciepłego środka, sadząc uprzejmie:
- Dziękuję!
Kierujący
pojazdem mężczyzna tylko pomachał jej w lusterku wstecznym.
Wtedy Edith
uprzytomniła sobie, że nie ma biletu.
Splunęła na
siebie w duchu, podchodząc do automatu i rozpoczynając żmudny proces zakupu tak
potrzebnego, kolorowego świstka. Zdobywszy upragniony skrawek zadrukowanego
papieru, wsunęła go grzecznie w kasownik, a po usłyszeniu szybkiego odgłosu
przemiału – wytargała z powrotem.
Potoczyła
kontrolnym wzrokiem po wnętrzu Urbino. Rzężący jak rzęch autobusik zawierał w
sobie pasażerów w liczbie trzech, łącznie z Panią Reżyser – jedną starowinkę, z
zapałem czytającą program telewizyjny, i nieogolonego młodziana, który, zobaczywszy,
że Edith się mu przygląda, popatrzył na nią z nieukrywanym przestrachem.
Ach, tak.
Pewnie znowu
się rozmazała na twarzy. Mogła się założyć o milion funtów, że na policzkach
utworzyła się jej czarna mapa irygacyjna wylewów Nilu w wersji Rimmel Extra
Volume Lashes, klapnęła więc na pierwszym lepszym miejscu i wyciągnęła z
torebki lustereczko, sprawdzając stan swej facjaty.
Hmm..
„Lustereczko,
powiedz przecie..”
Hmm..
Może lepiej,
żeby lustereczko się nie odzywało.
Artystka
westchnęła. Aż do końca podróży, która trwała mniej więcej tyle, co wyprawa
Frodo i Sama do Mordoru (hłe, hłe), wgapiała się w pełną refleksów taflę,
doprowadzając się do iluzorycznej perfekcji.
Musiała
wyglądać wystrzałowo, skoro zamierzała zaskoczyć Koflera nagłym zmaterializowaniem
się w jego skromnych progach, a później oszołomić na tyle, żeby jej przebaczył.
O ile zechce
z nią pogadać.
Edith nie
była pewna do końca, czy uda się jej znaleźć odpowiednio dobrane słowa, żeby
wyjaśnić Andreasowi sprawy z Mathiasem i Louisem-Pojebusem, a także
Cholernikiem i Francuzikiem w jednej osobie.
Możliwe, że
„epizod amsterdamski” ulegnie zmianie na „nic nieznaczący, wakacyjny romans”
albo „szkolną miłość”.
Nie chciała
kłamać, ale babranie się w bolesnych wspomnieniach nie nastrajało jej zbyt
optymistycznie ani nie wywoływało zbytniego entuzjazmu. Nie chciała znowu
cierpieć tak, jak WTEDY.
…Cóż, niech
laska bez grzechu pierwsza rzuci głaz.
*** Asystentka
Potwora wysiadła z Urbino dopiero na dworcu w Thaur, po czym od razu zwróciła
na siebie powszechną uwagę, wpieprzając się w kosz na śmieci, kiedy jej prawa noga
poślizgnęła się na wyjątkowo zamarzniętym kawałku stanowiska 19. Edith jęknęła,
masując sobie bok.
Nie w taki
sposób zamierzała rozpocząć tę melodramatyczną wizytę u Nadpobudliwego Koflera.
Momentalnie pożałowała, że zrezygnowała z transportowych usług Czapka-Szydercy,
bo teraz już nawet wolałaby się z nim kłócić na temat wyższości filozofii
Kandyda nad Panglossa niż drałować samotnie w mroku i zawierusze w
plątaninie ulic, których nazwy nic jej nie mówiły.
Oddalała się
od centrum wprost proporcjonalnie do upływającego czasu, a, co za tym idzie,
przerażająco zmniejszała się w jej otoczeniu ilość litościwych dusz, które
zahaczała z zapytaniem o drogę.
Kluczyła po
Przepięknej Wsi, coraz bardziej zmarznięta, coraz bardziej zmęczona, a także
coraz bardziej wkurwiona, sypiąc w duchu sterty kanciastych słów na głowę
nieobecnego Andreasa.
Burak, że
też nie miał gdzie mieszkać, tylko w takiej pipidówie, na zadupiu ostatecznym i
kompletnym! Oczywiście, Kofler nie mógł osiedlić się w Innsbrucku, którego plan
względnie znała, BO PO CO? Po co mieć bliżej na treningi, do roboty, do kina,
teatru, DO SWOJEJ DZIEWCZYNY, WSZĘDZIE?? Lepiej gnić na wsi, ulegać powolnemu
rozkładowi w otoczeniu kilku ludzi, dwóch sklepów i lichego dworca,
zaopatrzonego między innymi w Urbino, ale także czyhający na nieuważnych kosz
na odpady. Straszne.
Zamierzała
na niego wpłynąć, gdy już znowu będą razem, bo, póki co, ich związek chyba
chwilowo zawisnął na dębowym kołku.
Osikowym.
Aj, aj, aj.
- Zgubiłaś
się, piękna? – usłyszała nagle za swoimi plecami ironicznie rzucone pytanie,
przecinające lepką noc niczym samurajska brzytwa.
Edith
odwróciła się gwałtownie, stając oko w oko z wysokim, barczystym chłoptasiem o
lisim spojrzeniu, tępym uśmiechu i postawie boksera walczącego o mistrzostwo
stanu Arkansas. Światło latarni skupiło się za jego barkami, jakby był jakąś
wszystkożerną czarną dziurą.
Niech to
licho!..
- To tylko
złudzenie – wyszczerzyła się Asystentka. Nieznajomy odpowiedział na to
bezbarwnym, ostrym śmiechem. Z lewej i prawej zawtórowały mu raptownie inne,
równie rozmyte przez mgłę, wybuchy rechoczącego gejzeru głupiej pewności
siebie, wynikającej z przewagi liczebnej.
Edith
poczuła, jak cierpnie jej skóra, a po krzyżu zaczynają przebiegać zastępy
mrówek legionistek.
Kurwa,
niedobrze.
Cholernie
niedobrze.
Ograniczony
przez mgłę, lekko prószący śnieg i migotające jak iskierki zabudowania zakres
jej pola widzenia objął, oprócz Pierwszego, także Drugiego, Trzeciego i
Czwartego Debila.
Cholernie,
cholernie niedobrze.
Jak stąd
uciec??
No jak?????
- Nie musi
się pani bać – walnął z cynizmem i domieszką dobrego wychowania drab, który
wyłonił się obok Kamerzystki nie wiadomo, skąd. Dziewczyna postąpiła z
zaskoczenia energicznie kilka kroków w tył, rozdziawiając usta w niemym wołaniu
o pomoc i jednocześnie wpadając na kolejnego rosłego faceta.
- Taa,
złudzenie! – parsknął Pierwszy, a Popchnięty warknął, chwytając Panią Reżyser
za uszkodzoną przez Christine dłoń i boleśnie ją wykręcając, aż Edith krótko
wrzasnęła.
- Nie
powinnaś chodzić sama po ulicach w taką pogodę, piękna. Nie dość, że nie umiesz
łazić jak Pan Bóg przykazał, to jeszcze… - zaśmiał się jak bohater z kiepskiego
thrillera. - .. może ci się stać krzywda.
Zabawne, że
wspomniał o Bogu.
Pani Reżyser
pomyślała z nagłym przebłyskiem stresowej wesołości, że owe palanty chyba
niewiele wiedzą o wpajanych przez Niego zasadach chrześcijańskiego współżycia z
innymi ludźmi.
Szarpnęła
się mocno i znowu krzyknęła, tym razem rozdzierająco, za co jeden z facetów
walnął ją boleśnie w twarz. Van der Terneuzen syknęła, a po jej policzku
potoczyła się nadgorliwa, niepotrzebna łza. Skóra, ochraniająca gałąź lewej
żuchwy, zapłonęła gorączkowym ogniem.
Zabolało.
Zagryzła
wargi i znowu się szarpnęła.
- Szamoce się
jak ptaszek – beknął niewyraźnie jeden z napastników, na co reszta Palantów
odpowiedziała równie inteligentnymi docinkami.
- Trzymaj
gębę na kłódkę – upomniał Pannę z Kamerą
Trzeci (chyba), wyrywając jej torebkę. Pani Reżyser napięła mięśnie i, nie
zastanawiając się wiele, kopnęła złodzieja prosto w łydkę. Zaatakowany wrzasnął
jak zarzynane zwierzę, błyskawicznie się prostując z instynktownego,
odruchowego przygięcia sylwetki. Chciał przylutować Edith z pięści w nos, ale
ta w międzyczasie nadepnęła krępującemu ją Palantowi na stopę, i w efekcie to
on dostał, ale w szczękę. Asystentka szybko wyswobodziła się z uścisku.
Nie czekając
na dalszy rozwój zamieszek etnicznych, rzuciła się do ucieczki, powalając siłą
rozpędu na skutą mrozem ziemię Debila, który odważył się zastąpić jej drogę, a
później zaczęła krzyczeć, ile sił w płucach, i biec tak prędko, jak potrafiła,
dopóki Kolejny nie zatkał jej ust dłonią i nie zepchnął do poziomu jednym
celnym ruchem ramienia.
Edith darła
się mimo to, kiedy Kolejny holował ją za sobą po zmrożonym deszczu, mule i
chropawych kamieniach. Chwilę później zatopiła zęby w dłoni Palanta. Ów w
odpowiedzi trzepnął ją w głowę tak, że aż zadzwoniło jej w uszach.
- Niech ta
suka się zamknie – usłyszała nad sobą.
Zaczęła się
gorączkowo modlić. Poczuła kolejną łzę. Kurwa, mogła jednak zostać z
Pointnerem!! Co z niej za idiotka!!
Ma swoją
mądrość. Czy też raczej – ma swoją „mądrość”! Aaaa!
Cóż.. Edith
ze zdenerwowaniem pomyślała, że więcej już nie będzie miała okazji, żeby się
tak komuś koncertowo podłożyć. W jakimś desperackim odruchu jeszcze raz
próbowała dziabnąć Draba w dłoń, ale znowu dostała strzał w łeb, od którego aż
pociemniało jej przed oczami.
Nie mogła
się wyrwać. Ręce miała wygięte do maksimum wytrzymałości. Pożałowała, że nie ma
kości z gumy, bo miała wrażenie, że nasady zaraz się jej połamią, brocząc
szpikiem i krwią na wszystkie strony.
Pierwszy
Debil wysypywał zawartość jej torebki na chodnik, co Edith bardziej usłyszała
niż zobaczyła, kiedy z bardzo bliska ktoś krzyknął:
- Hej, ty!
Rzuć to!
Później mrok
wieczora przecięły reflektorowe światła latarek, posypały się monety dudniących
korków i pokrzykiwań pełnych przekleństw, a Pani Reżyser nagle sobie
uświadomiła, że leży w zamarzniętej kałuży błota pośniegowego, z bolącą twarzą
i prawym biodrem.
Ktoś klęczał
na nią ze zmartwioną miną.
- Nic pani
nie jest? Haaloo?
Dziewczyna wycharczała
coś niewyraźnie, podnosząc się chwiejnie. Mężczyzna pomógł jej zachować
równowagę, na co Pani Reżyser odpowiedziała lunatycznym uśmiechem.
- Trochę
mnie poturbowali – powiedziała takim głosem, jakby była naćpana. Parsknęła
nerwowo, zerkając kuso na Faceta.
Gliniarz.
Błędnie
potoczyła wzrokiem dokoła, namierzając Andreasa, ale nie znalazła go wśród
oparów roztopionego ołowiu i białego deszczu.
Zaczęła
drżeć. Policjant ściągnął swoją kurtkę i nakrył Artystkę troskliwym gestem,
zapinając zamek.
- Już dobrze
– powiedział uspokajająco, głaszcząc dziewczynę po ramieniu. Chwycił ją za
łokieć i zaczął prowadzić w lewo. – Tam jest radiowóz. Pojedzie pani z nami.
Kolega pobiegł łapać tych, którzy panią napadli, ale sam raczej niewiele wskóra
– wykrzywił wargi w krzywym uśmiechu pobłażania.
Powoli
przeszli do zaparkowanego nieopodal peugeota. Podczas, gdy Edith mościła się
wygodnie na tylnym siedzeniu, walcząc z drżeniem mięśni i szczękającymi zębami
oraz próbując artykułować w miarę wyraźnie odpowiedź na pytanie, co robi sama w
tej dzielnicy o takiej niebezpiecznej porze, z mroku wyłonił się następny z
policjantów. Wsiadł do radiowozu z miną wyrażającą bezbrzeżne zrezygnowanie.
Twarz miał zaczerwienioną od wypieków mrozu i pościgu w imieniu prawa.
- Cholera,
Max i jego kumple znowu mi wsiąkli –
oznajmił z westchnieniem, zapisując coś naprędce w wyciągniętym z samochodowego
schowka notesie. Później odłożył go na poprzednie miejsce, odwracając się do
Edith z miłą miną.
- Mam
nadzieję, że nic poważnego się.. – zaczął i urwał.
Wyglądał jak
porażony, jak totalnie skonfundowany naukowiec, obserwujący, jak rosiczka
wtranżala jego drugie śniadanie albo tańczy kankana na laboratoryjnym stole.
- Detlef –
walnął kolegę w ramię, na co ten mruknął:
- No, co
tam?
Też spojrzał
na Panią Reżyser.
A ona
najpierw spojrzała na Innego, a później na Detlefa.
- Co się
stało? – wyrzuciła z siebie falsetem. Wstrząsnął nią silny dreszcz.
- Przecież…
Na litość boską! – zatchnęło Innego. – Detlef, przecież to ta.. dziewczyna, o
której ci opowiadałem.. Pamiętasz?
- Że co? –
wypowiedziała na głos swoją lakoniczną myśl Asystentka.
Boże, o co
kaman, na Mahometa?
Detlef
wytrzeszczył oczy, świdrując dziewczynę nieomal na wylot. Ta trochę zapadła się
z niepewności w darowaną kurtkę, a później usłyszała, wypowiedziane z nabożną
czcią:
- Edith van
der Terneuzen!
- To ja –
potwierdziła leniwo, kiwając powoli głową.
Inny
ucieszył się ze swojej spostrzegawczości jak papuga ara na widok krakersów.
-
Wiedziałem! To panią widziałem przez szybę z Andreasem w tym barze w niedzielę!
– ekscytował się dalej. Znowu szturchnął Detlefa. – Zadzwońże do Koflera! Niech
po Edith przyjedzie na komisariat!
- Sam zadzwoń
– odciął się Detlef, odpalając samochód. – Ktoś tutaj musi prowadzić.
I
pomyśleć o przyszłym protokole z zapisu zeznań.
Tak.
A komuś
przydałaby się solidna porcja ginu z tonikiem.
**** Nie było ginu, a toniku tym
bardziej.
Zamiast tego
był ciepły koc z wyhaftowanym kotem na zewnętrznej stronie, parujący kubek kawy
z dwoma kostkami cukru i nadgryzione zębem czasu ciastko z kremem.
Edith
ponownie zlustrowała krytycznie pomieszczenie, w której przyszło jej czekać na
złożenie zeznań. Mała kanciapa o brudno brązowych ścianach, z metalicznymi
sprzętami, starą jak Europa wykładziną i kilkoma poetyckimi ujęciami Alp na
ścianach prezentowały sobą dość marny widok. Westchnęła, zamachała nogami jak
dogorywająca biedronka i na powrót wbiła spojrzenie w niezbyt rozgarniętego
policjanta, który siedział naprzeciwko. Uśmiechnęła się do niego omdlewająco,
na co od odpowiedział szczerbatą łamaną żółtych od tytoniu zębów i
spierzchniętych od klimatyzacji warg.
Dzięki Bogu,
rozmowa nie zdążyła się wywiązać, bo do pokoju nagle wpadła policjantka w typie
Lisy Cuddy z „Doktora House’a” , z poważną miną oraz skoroszytem pod pachą.
- Możesz
odejść, Arne – pozwoliła łaskawie,
piorunując swojego kolegę po fachu wzrokiem rozwścieczonego dobermana. Ten
jednak nie wykazał większego zainteresowania zaprezentowanym poleceniem.
Rozłożył się tylko wygodniej na skrzypiącym fotelu obrotowym i założył ręce za
głową jakby był co najmniej szefem BMW, a nie gliniarzem z Thaur.
Pani Reżyser
kuknęła z kubkiem w dłoniach na Lisę Cuddy. Cicho zaśmiała się w gorący napój.
Sądząc po
minie Strażniczki Prawa i Porządku zaraz rozpęta się tutaj mała, lokalna
Apokalipsa.
Słodko!
Gliniara
podeszła ciężkim krokiem adeptki akademii wojskowej do biurka, walnęła na blat
skoroszyt i nachyliła się nad Arnem.
- Złaź! –
wycedziła lodowato, za co Artystka przyznała jej w duchu 8 punktów w skali od 1
do 10 za „Najbardziej Lakoniczną Zapowiedź Horroru Ever”. Jednak czegoś jej
brakowało.
Rękoczynów.
Policjant
zaśmiał się jak idiota, ale widząc, że to może jedynie pogorszyć jego i tak już
nienajlepszą sytuację, szybko pozbierał się do pionu. Wychodząc, sarknął tylko
z miną zbitego psa:
- Tylko
żartowałem, Sylvie.
Na co ona
pogłębiła tylko pogardę, jaka rysowała się na jej bladym obliczu.
Okej, teraz
uzyskała te 10 punktów.
Arne zniknął
w jasności korytarza, akcentując swoje wyjście trzaśnięciem drzwiami. Lisa
Cuddy uśmiechnęła się pod nosem jak zadowolona żmija sykliwa, szybko zajęła
miejsce w fotelu, a później skoncentrowała uwagę na Pani Reżyser. Ta właśnie odstawiała
na stół opróżniony kubek po płynnej kofeinie i sacharydach. Na ciastko z kremem
nie miała w dalszym ciągu ochoty.
Co to, to
nie. Nie miała czasu bawić się w zatrucie pokarmowe.
Dziewczyna
łysnęła miłym uśmiechem, chcąc zadzierzgnąć w miarę pozytywny kontakt z Sylvie,
ale ta nadal miała minę jak spetryfikowane truchło myszoskoczka na brzegu rzeki
Czerczen-daria.
-
Przepraszam, że musiała pani być świadkiem tej wymiany zdań między mną a Arnem.
Nie powinien się był tak zachować, ale, niestety, niekiedy poczucie kultury osobistej
bardzo u niego szwankuje – zaczęła spokojnie, z ironią, pochylając lekko
głowę do przodu. Edith nic nie odpowiedziała, więc Lisa Cuddy podjęła przerwaną
wypowiedź: - Cóż, przechodząc do sedna naszego spotkania.. Pani van der
Terneuzen.. Z tego, co wiem, złożyła już pani jakieś wyjaśnienia Detlefowi i
Jannemu, kiedy jechaliście na posterunek, prawda?
Asystentka
kiwnęła czachą.
- Dobrze,
sporządzę z nich teraz protokół.
Sylvie w
kilku szybkich, precyzyjnych ruchach uruchomiła komputer stojący na blacie
biurka. Otworzyła jakiś program i zaczęła zadawać Kamerzystce standardowe
pytania na temat napastników. Jak wyglądali? Czy mogłaby ich rozpoznać? Podała
Pani Reżyser plik fotografii z zakazanymi mordami najgorszych tyrolskich
przestępców. Edith zidentyfikowała trójkę jako tych, którzy zaczepili ją na
ulicy. Jej wyznanie wyraźnie poprawiło humor Lisie Cuddy. Wklepała coś do pliku
i znowu z jej ust popłynęła lawina pytań. Siedząca naprzeciwko dziewczyna
odpowiadała powoli, z namysłem cyzelując słowa oraz dbając o precyzję
swojej wypowiedzi. Dzięki temu już po kilku minutach Sylvie oświadczyła z
promiennym uśmiechem, niszcząc maskę obojętności, która do tej pory wykwitała
jej na twarzy:
- Świetnie,
skończyłyśmy. Nie mam więcej pytań.
- Cieszę
się. – rzekła Edith. – Hmm… Mogę już wrócić do domu?
- Jeszcze
chwilkę! Właśnie sobie przypomniałam, że zapomniałam zapytać o najważniejsze:
Nie jest pani z Thaur, więc co pani robiła o takiej porze w mieście i to w tak
podejrzanej okolicy?
Reżyserka poczuła
się zastrzelona.
I to z
bardzo bliskiej odległości.
Miała
nadzieję, że Cuddy nie wróci do tego pominiętego zagadnienia, ale ona
zamierzała uczynić z niego creme de la creme i piece de resistance swojej
indagacji.
Miała
skłamać?
Ale zaraz…
po co?
- Szłam do
chłopaka – powiedziała po prostu.
Zdziwiła
się, widząc, jak Lisa wyraźnie kraśnieje. Nagle zatopiła w Edith przyjazne
spojrzenie i zaśmiała się perliście.
- Do
Andresa? – rzuciła lekko, bez żenady. Pani Reżyser kiwnęła głową.
Jakimś
cudem, niezależnie od siebie, uruchomiła we wnętrzu Cuddy katalityczną
przemianę z Zimnego Wampa w Najlepszą Przyjaciółkę Zagubionych Dusz. Gliniara
porzuciła już na dobre neutralność Szwajcarii, przyoblekając twarz w szczere
zainteresowanie.
- Nie musi
się pani wstydzić – chlapnęła, widząc pochmurną minę swojej rozmówczyni.
- Nie
wstydzę się – burknęła ona. – Ale mówi pani
o tym w taki sposób… To coś złego, że się z nim spotykam? – zapytała lodowato
tonem zwiastującym nieliche ostrzeżenie.
- Nie, nie –
wycofała się szybko policjantka z kulawym uśmiechem. – Po prostu.. – zatoczyła
ręką okrąg, drugą tymczasem zamykając okno na ekranie komputera. – To.. taka
fajna miłość.
- Fajna
miłość? – odpowiedziała jak echo Edith, marszcząc brwi.
Że co?
- Nawet
bardzo – Cuddy wydęła wargi. – Niech pani sama przyzna, że to całkiem
romantyczne: dziewczyna idzie do swojego ukochanego w mglisty wieczór, zostaje
napadnięta przez bandę napakowanych sterydami drabów, a mimo to udaje się jej
wyjść z tego spotkania obronną ręką, by kontynuować..
- Stop! –
przerwała jej Asystentka, podnosząc wysoko dłoń w nakazującym geście. – Może
niech pani nie kończy, Sylvie. Poza tym.. Ta historia wcale nie jest tak
sielsko romantyczna, jak wygląda. Przecież wszystko ma swoje drugie dno –
sypnęła cytatem z Pojebusa wbrew sobie.
Zaraz, w
jakiej sprawie to właściwie jest przesłuchanie?
- Jakkolwiek
by nie było, spotyka się pani z jednym z najprzystojniejszych sportowców w
kraju – Lisa puściła oczko do Edith, a później znowu zarysowała atmosferę
niewydarzonym rechocikiem.
„Jednym z
najprzystojniejszych…”
I do tego
jednym z najbardziej nadpobudliwych.
Zaraz po
Cudownym Gregorze.
Hłe, hłe.
Ale nie
bądźmy niesprawiedliwi. W końcu on też jest tylko człowiekiem.
Choć dla
Luizy do pewnie jej Osobisty Anioł.
Anioł Edith
chwilowo zszedł do Piekieł.
Cóż, bywa.
- Pani van
der Terneuzen?
Asystentka
podniosła głowę i wryła się spojrzeniem nieobecności w facjatę Sylvie.
Ta
zamigotała miłym uśmiechem modelki z czasopisma o modzie.
- Jest
jeszcze jedna sprawa, o której chciałabym z panią porozmawiać.. – rozpoczęła
tajemniczo, wgapiając się w dziewczynę twardym wzrokiem.
- Słucham.
- Chodzi o
Christine Mechner – wydusiła z siebie po westchnieniu Cuddy.
Jasna cholera!
Może mogłyby wrócić do tematu Koflera?
Edith
poczuła, jak na samo wspomnienie byłej Morgena robi się jej niedobrze. Lisa
jednak zdawała się lewitować w swoim własnym, policyjnym świecie, raportując
dane z ekranu monitora wyprutym z emocji głosem:
- Próbowaliśmy
się z panią skontaktować zaraz po tym, jak panią zaatakowała, ale nasi koledzy
z Innsbrucka nie dotarli do pani. Poza tym, lekarz z OESV zabronił nam
rozmawiać na ten temat przez 24 godziny, dopóki nie otrząśnie się pani z
początkowego szoku. Później jednak posterunkowi z pani dzielnicy szukali pani w
domu rodzinnym, lecz bezskutecznie. W miejscu pracy to samo. A teraz.. spada
nam pani jak z nieba, Edith. Niech pani wybaczy.. – dodała, przenosząc wzrok na
przerażoną twarz Reżyserki. - .. ale ja muszę wycisnąć z pani choć kilka
zeznań.
Artystka nie
wiedziała, czy wybaczy.
Jeszcze nie
teraz.
Nie, na
pewno nie teraz!
Do jej głowy
wróciły obrazu szaleńczego wzroku Christine, uniesiony nóż i dziki wrzask,
kiedy ochroniarze z OESV unieruchamiali ją na podłodze gabinetu Czapka
wyćwiczonymi sekwencjami ruchów członków Mossadu.
Edith zacisnęła
zęby tak mocno, że o mało nie eksplodowały jej dziąsła.Poczuła, jak raniona przez wariatkę dłoń na samo wspomnienie stręczycielki ukłuła Edith niczym żądło.
Teraz dziewczyna
wiedziała, że na bank mogła sobie odpuścić podróż z przeszkodami do
Thaur.
Albo, jeżeli już koniecznie chciała tu przyjechać, mogła chociaż się zaopatrzyć w coś, co nazywa się MAPA.
Albo, jeżeli już koniecznie chciała tu przyjechać, mogła chociaż się zaopatrzyć w coś, co nazywa się MAPA.
Świetnie.
- I tak
byście do mnie dotarli – wycedziła głosem twardym, starając się opanować
emocje. Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się jak Czerwona Królowa. – Może
lepiej miejmy to już za sobą.
- Doskonale
– kiwnęła głową Lisa Cuddy. Szurnęła foliami w skoroszycie, przebiegła szybko
wzrokiem po zamieszczonych w dokumentach informacjach na temat Szajbuski, po
czym zapytała, nadal z nosem w papierach:
- Jak się panie
poznały?
Reżyserka
zagłębiła się z mądrą miną w meandry swej pamięci. Zaraz, kiedy ona po raz
pierwszy .. Bingo!
- Podczas
wycieczki do parku Hofgarten w Innsbrucku. Pomyliłam ją z moją koleżanką, Luizą
Stadnicką. Zdaje się, że to nazwisko jest pani nieobce?
- Istotnie –
przytaknęła szumnie Sylvie, wklepując wiadomości do kompa. Promienie bijące z
ekranu rzucały na jej twarz jaskrawą, niebieską poświatę freonów i jednolitych
barw policyjnej kartoteki. – Proszę mówić dalej – zachęciła Panią Reżyser
ruchem dłoni znad klawiatury.
Panna z
Kamerą westchnęła lekko.
- Później
spotkałam ją na imprezie z okazji którejś tam rocznicy założenia OESV. Poszłam tam właśnie z Luizą..
- W jakim
charakterze? – wryła się nieelegancko Cuddy.
W charakterze
morderczyni.
- Jako osoba
towarzysząca – warknęła Asystentka. – Nagrałam na kamerę jej kłótnię z niejakim
Thomasem Morgensternem.
- Tak, znam
tę sprawę. Film również widziałam – Sylvie kiwała głową jak tekturowy piesek z
tylnej półki samochodu. – Dobrze zatem! Przejdźmy dalej. Czy przed napaścią
Christine kontaktowała się z panią w jakikolwiek sposób?
- W pokoju
sekretarki Alexandra Pointnera wyzwała mnie od dziwek, gdy przyszła tam z … -
słowa wywaliły się na zębach Reżyserki i utworzyły w jej ustach niewidzialny
karambol. Kurna, tak to jest, jak się odpowiada z punktu, bez pomyślunku!
Lisa
zlustrowała Edith badawczym wzrokiem mikrobiologa badającego wyjątkowo ciekawy
okaz maczugowca.
-Gdy
przyszła tam z…? – nacisnęła stanowczym głosem.
Sorry, Francuziku.
Reżyserka naprawdę próbowała z niezbadanych przyczyn ratować ci dupę.
Life is brutal, see you in heaven!
- Z Louisem – szramnęła.
Brwi Lisy
wymaszerowały na środek jej szerokiego czoła, po czym wygięły się kusząco w
łuki. Brakowało im tylko strzał i jabłek na głowie jakiegoś debila.
- Z Louisem,
mówi pani.. – wymamrotała gliniara, znowu przewracając nerwowo papiery w
zielonym skoroszycie. Trafiając na właściwą stronę, uśmiechnęła się z wyraźnym
zadowoleniem, a następnie podsunęła Edith wydrukowane na całej stronie A4
zdjęcie uśmiechniętej mordy Cholernika.
- Czy to on?
– zapytała uprzejmie.
- Taak –
parsknęła Pani Reżyser. – Miło mi wiedzieć, że jest już za coś notowany. Kiedy
go zapuszkujecie?
Cuddy
roześmiała się jak pozbawiona ambicji gospodyni domowa na widok kiepskiego gagu
w telewizyjnym show.
- Jak tylko
się da – oświadczyła bez ceregieli, mrugnęła do Kamerzystki. – Powiem coś pani,
ale to musi zostać WYŁĄCZNIE między nami. Jasne?
Asystentkę
setnie zdziwiła nagła szczerość Sylvie, ale posłusznie machnęła arbuzem w
niewerbalnym geście zgody.
- Louis
Frederic Delacroix, bo tak brzmi jego prawdziwe nazwisko, utrzymuje z Christine
bardzo bliskie stosunki, ponieważ wiąże ich pewna sprawa z przeszłości. Sprawa
zabójstwa.
Edith miała
ochotę zapytać, czy to wszystko jest jakimś upiornym żartem, bardzo
makabrycznym i niesmacznym, ale Cuddy kontynuowała niestrudzenie, chlastając
kartkami w skoroszycie posiekanymi plasterkami ogórka:
- Tak, nie
przesłyszała się Pani. Louis jest dalekim kuzynem Christine. Jego ojciec,
Manuel Delacroix, posiadał przynoszącą znaczne dochody firmę motoryzacyjną,
którą później przejęło Audi. Za wykup otrzymał całkiem niebrzydką sumkę, którą
w spadku miała otrzymać Christine..
- Błagam –
wyrzuciła z siebie nagle van der Terneuzen, podnosząc w górę dłoń. – Niech pani
nie kończy. Reszty.. chyba jestem w stanie się domyślić.
Lisa zrobiła
smutną minę. Zamierzała coś dodać, ale w tej samej chwili do gabinetu wtargnął
jakiś podrzędny policjant, z zaśpiewnym oświadczeniem o napadzie w zachodniej
części Thaur. Cuddy poderwała się na równe nogi jak ukłuta wrzecionem.
Pożegnała się z Edith dość wylewnie i serdecznie, a później lekko uścisnęła jej
dłoń.
Symbol
niemego porozumienia?
Pani Reżyser
było wszystko jedno.
Miała już
dosyć wrażeń jak na jeden dzień powszedni.
*** Edith otwarła powoli oczy i leniwie
przeciągnęła rozespanym wzrokiem po suficie swojej sypialni. Czuła się tak,
jakby wczoraj ktoś zatargał ją do dźwigania pięćdziesięciu worków prochu z
północy na południe Innsbrucka. Głowa jej niemiłosiernie ciążyła po tym, jak Pani
Reżyser, powróciwszy do domku w asyście Detlefa, najpierw wypruła z Harpunem na
szybki spacer, a później zatopiła się w rzece rozmyślań na temat niechlubnej
przeszłości Pojebusa i Christine. Nie mogąc dojść z sobą do ładu, walnęła sobie
coś, o czym marzyła przez cały wieczór (czyli gin z tonikiem), a następnie
kolejny, próbując jakoś ogarnąć niedawne rewelacje o iście sensacyjnym
wydźwięku. A więc Louis, Andreasso, Czapek i jego rozdygotana kolubrynka,
napastnicy o aparycjach oddzielających ich od członkostwa w Mensie niczym od
dostania za napaść na biedną, zagubioną dziewczynę Pokojowej Nagrody Nobla, pyskata Sylvie..
Plus matka,
plus ojciec, plus brat.
Plus
Mathias.
Edith mogłaby
się dogadać z samą sobą, gdyby tylko zachciało się jej urządzić sobie psychoanalizę
z jakimkolwiek narzędziem do nagrywania odgrywającym rolę clue programu, a więc
przyjaciela, pocieszyciela i terapeuty w jednym..
Niestety,
Panna nie miała najmniejszej ochoty na bawienie się w kręcenie pełnych
pożałowania oraz rozdzierających serce wynurzeń o sprawach, wobec których
powinna się JAKOŚ ustosunkować.. Miała ochotę jedynie na alkohol, ewentualnie
jakieś leki i szybki sen.
Aż dziw
pomyśleć, że kiedyś kamera i związane z nią przedsięwzięcia oraz doznania były
dla Edith najważniejsze. Wydawało się to nierealne niczym specyficzny sen, lecz
było jak najbardziej prawdziwe. Artystka potrafiła godzinami montować filmy w
specjalnie skrojonych programach komputerowych, wysiadywać fotele podczas
oglądania choćby klasyki kina niemego, noir bądź Nowej Fali albo cierpliwie
pracować nad perfekcyjnością ujęć podczas kręcenia scen do skomplikowanego w
formie i przesłaniu dzieła. Teraz jednak dziewczyna powoli oswajała się z
myślą, że oto czas beztroskiego pomykania przed i za wiekowy oraz jednocześnie klasyczny
Arriflex
435ES albo latania po padole ziemskim z Krasnogorskiem-3 w rączętach minął, może nie bezpowrotnie,
lecz bankowo – do odwołania... za sto lat.
Heh.
Nawarstwione
problemy, niczym fałdy zbrylonej gliny, z podziwu godnym uporem trwały w izolowaniu
myśli Edith od wyszukiwania w zakamarkach pamięci twórczych inspiracji i
kreowania coraz to nowszych, coraz to lepszych reżyserskich uniesień. W chwili
obecnej pasja musiała zejść na drugi plan, co, szczerze mówiąc, Asystentce ani
trochę się nie podobało. Niestety, zawikłanie spraw, z którymi musiała się
zmierzyć skutecznie pozbawiło van der Terneuzen głosu w dyskusji o własnych
zachciankach, powinnościach i priorytetach.
Gdyby
Edith tylko wiedziała, że plątanie się w okolicach OESV ściągnie na nią tak
daleko idące konsekwencje..! Poszukałaby sobie roboty w sklepie mięsnym… w
sex-shopie.. gdziekolwiek!..
…choć
wtedy najprawdopodobniej nie poznałaby Andreasa.
Choć
może poznałaby go przez Luizę.
Albo
przez przypadek. Wszak, jak celnie ujęła pewną zależność niezwykle znana w
wielu kręgach Ulrike Meinhof: „Only quality can recognize quality”. Co oznacza,
że tylko jakość jest możebna rozpoznać inną jakość, równie wspaniałą, równie
niecodzienną.
I
właśnie dlatego Edith i Andreas spotkaliby się tak czy tak czy też tak czy
siak. Było im to pisane.
Jak
jakość.. Ja-ja-jakość..jakości.
Edith i Andreas.
Ying i Yang.
Edith.
Andreas.
Gin.
Tonik.
Gin.
Jeszszszcze
więcej dżinu!
Praca
w sex-shopie? A, hahahaha!
Ciekawe,
co na taką ewentualność powiedziałby Mathias..
Boże..
Boże,
Mathias.
Mathiasssss..
No,
Mathias.
Edith,
musisz wziąć się w garść. Przecież i tak będziesz musiała opowiedzieć o TYM.
Jeszszszcze raz. Wbrew sobie, ale dla do-dobra swojego związku..
Związku?
Ahihihi!
Gin.
Tonik.
Andreas.
Haaa,
z którym, na dobrą sprawę, Artystka nawet się nie porozumiała odnośnie do
wiekopomnej, po-porażkowej sceny z baru wegetariańskiego. Glonojadka. Ahihihihi!
Summa summarum, na jakąkolwiek zmianę strategii operacyjnej było już za późno.
Zdecydowanie
za późno.
Cholera.
Hihihi!
Ahihihihaaa!
Za późno
Edith poszła również spać (ululana przez promile, wpadła w objęcia Morfeusza
dopiero w Godzinie Szczura), a teraz otworzyła ślepka w małe, iście azjatyckie
szparki, powodowana chęcią sięgnięcia po szklankę z wodą, której, do kurwy
nędzy, oczywiście nie przywlekła za sobą do łóżka.
Wstała
ciężko i spojrzała z wykrzywieniem na wschodzące słońce. Jego jasne, świetliste
promienie wsączały się do pokoju, budząc uśpione cienie przedmiotów i samej
Asystentki. Nadawały wystrojowi scenerię idyllicznego dworku angielskiego, co z
jakiegoś powodu nagle bardzo wkurzyło Edith. Zgrzytnęła zębami, po czym
opuściła sypialnię, kierując się do kibla. Po drodze raz po raz wpadała w plamy
światła, które oślepiały ją, utrudniając widzenie, jednak jakoś udało się jej
rozszczepić spomiędzy rzeczywistości a impresjonistycznych majaków sylwetkę
Koflera, siedzącą przy stole w jadalni. Asystentka wkroczyła do toalety,
mrucząc pod nosem coś niedobrego na „parszywy świat” i „cholerny ranek” (a
zwłaszcza na „pierdolony tonik z pierdolonym ginem, którego po 22 powinno się
zzzakazać… choć i tak wiele by to nie zzzz-mieniłło”), zamknęła za sobą drzwi z
niemałym łupnięciem, po czym podeszła do kranu. Właśnie podstawiała kubek pod
strumień zimnej wody, kiedy przez umysł przeleciała jej jak błyskawica myśl:
JAKI KOFLER,
DO NAJJAŚNIEJSZEJ KURWICY?
Trzasnęła
ręką o kran, rzuciła kubek, który z brzękiem wpadł do zlewu, obijając się o
ścianki, i wypadła z łazienki z prędkością, której nawet u siebie nie podejrzewała.
Wbiegła do
jadalni jak rozpędzony eurasier, po czym stanęła jak wryta.
Miała rację.
Miała
cholerną rację.
Nic się jej
nie wydawało.
Przy stole
faktycznie siedział nie kto inny, tylko Andreas, z rozbawionym grymasem na
koralowych wargach, z nogami ułożonymi w głupią „amerykańską czwórkę”, z jedną
ręką wspartą wygodnie na podłokietniku, a drugą podtrzymującą brodę.
Edith zalała
niespodziewana fala ślepej furii, płynnej jak roztopiony iryd i karmazynowej
jak spinel. Wyrzuciła z siebie głośno, nerwowo, chcąc zmazać z twarzy Koflera
ten durny uśmiech, jak najbardziej nie na miejscu:
- Co ty
tutaj robisz, do cho-cholery? Jak się tu dostałeś? I jak to możliwe, że mój
cholerny pies nie skoczył ci do gardła? Andreas..!
Przestała,
bo Kofler zaśmiał się chrapliwie.
- Jak ma na
mnie szczekać albo reagować agresywnie, skoro to ja ci go kupiłem? – spytał
spokojnie, z cierpliwością.
Panią
Reżyser na to zatchnęło z płonnego oburzenia.
- Ty.. Ty… T-ty…-
zaczęła dyszeć przez zaciśnięte zęby, rozglądając się za czymś ciężkim. Jej
wzrok spoczął na przycisku do papieru. Popatrzyła żmijowato na Koflera, ale ten
wyglądał bardziej na skonsternowanego niż przerażonego.
To
ostatecznie dobiło Edith.
Schyliła
się, wzięła but i cisnęła nim w Andreasa po iście wyczynowym zamachnięciu.
Austriak odbił obuwie dłonią.
- Nie
interesuje cię, skąd mam klucz do twojego mieszkania?
- Jesteś i-idiotą,
więc pewnie ukradłeś albo wydębiłeś od moich starych – sapnęła Asystentka,
sięgając po kolejnego buta. Ten również został odbity, tyle, że wylądował na
samym szczycie komody, a nie, jak poprzedni, w koszu na owoce.
- Nie musisz
mnie obrażać – stwierdził Kofler, nadal nie ruszając się z miejsca ani nie
zmieniając pozy nawet o milimetry. Uśmiech tylko pogłębił kolor jego oczu.
Edith wpatrzyła się w nie jak zahipnotyzowana przez kilka sekund, po czym
energicznie pokręciła głową na boki. Nie, nie, nie tak!!
- I
faktycznie, byłem u twoich rodziców. Pożyczyłem klucz od twojego taty. Nie
pytaj, jak – zastrzegł jednak od razu z filuternym uśmiechem.
Bez obaw,
Kofler. Nie zamierzała.
Dziewczyna
nadal stała w korytarzu i ciskała zielonymi ślepiami myślący ogień Heraklita
w
stronę Andreasa, na co ten wciąż zdawał się nie zważać, naraz przywołując na
przystojne oblicze zatroskany grymas.
- Jak się
czujesz po napaści, Edith? Czy nic poważnego ci się nie stało? – spytał z
rozbrajającą dobrocią Sportowiec, pochylając się nieznacznie wprzód i wbijając
w van der Terneuzen opiekuńczo-zainteresowane spojrzenie.
- Dobrze się
czuję. Z perturbacji z przygłupami wyszłam nie-niemal jak nowonarodzona;
w
ogóle to dzięki, że py-pytasz. A ty? Jak długo tu sie-siedzisz? – wymruczała
wreszcie, próbując zapanować nad problemami z mową i zatrzymać w ryzach złość,
która zaczynała spieprzać w nieznaną stronę, ustępując miejsca Bezbrzeżnemu
Roztkliwieniu.
Nie,
rzucenie się teraz na tak seksownie się prezentującego Koflera i rozpoczęcie
konkursu na Najdłuższy Pocałunek Świata strasznie kolidował z jej Symulowanym
Wnerwieniem.
To znaczy,
teraz symulowanym.
Austriak
tymczasem ponowił jeszcze raz indagację o stan zdrowia Edith, a uzyskawszy w
odpowiedzi jedynie wymowne zmarszczenie brwi, popatrzył na zegarek i oświadczył
pewnym tonem, pierwszą częścią swojej wypowiedzi wkurzając Edith
ponadnaturalnie:
- Udam, że
to pijackie jąkanie się wcale mi nie przeszkadza.. A wracając do twojego
pytania: czekam na ciebie już trzy godziny i piętnaście minut. Przyszedłem
tutaj koło trzeciej, kiedy wstąpił do mnie wracający do domu po zmianie Janni i
powiedział mi o tym, że mnie szukałaś. Oczywiście.. – błysnął uśmiechem jak
beryl akwamaryną – …wcześniej wstąpiłem do twoich rodziców, gdzie dowiedziałem
się, że już z nimi nie mieszkasz. Resztę znasz – zakończył, posyłając Edith
całusa na otwartej dłoni i okraszając ów miły, romantyczny gest sypkim jak
piasek śmiechem pełnym radości.
Hmmm..
Asystentka
postanowiła spuścić z tonu. Wykreowała na ustach coś na kształt słabego
uśmiechu, po czym wyburczała nieprzytomnie:
- I tak
sobie tutaj siedzisz, bez snu, bez kawy?
- Jasne, że
nie – zaperzył się Kofler, po czym zrobił jedną ze swoich słynnych grymasów
pełnych tygrysiej przebiegłości. – Chyba przez godzinę obserwowałem cię, jak spałaś.
Nie wiem, jak to możliwe.. – puścił Edith oczko – ..czy to kwestia bycia na
bani, czy wrodzona zdolność, ale wyglądasz wtedy piękniej niż w rzeczywistości.
Pani Reżyser
poczuła, jak na jej policzki wypełza homar rumieńca.
Poczuła się
dziwie. Tak.. słodko. Przyjemnie.
Skupiła się
na właśnie zaserwowanym komplemencie tak dalece, że nawet nie odniosła się do
wzmiankowanego „bycia na bani”.
A to ci
dopiero.
- Nie gadaj
– parsknęła cicho, wgapiając się w stołową nogę z niepewną miną. Poruszyła
nerwowo głową. – Nie wyspałam się. Nie
umyłam włosów. Ogólnie rzecz ujmując, jestem cała wymięta przez
lekkiego..Ookej, przez kaca, który mnie trawi. Wyglądam jak rosyjski maszkarnik
– zakończyła nieśmiało.
- Uwielbiam,
kiedy się zawstydzasz… - zaczął znowu Kofler, ale Asystentka przerwała mu
ostrym jak sekator:
- Dość! Nie
zaczynaj!
Andreas
zaniósł się śmiechem, wstając od stołu.
- Właśnie o
tym mówię – rzucił, podchodząc bliżej. Edith zaczęła się wycofywać, modląc się
jednocześnie, by Harpun nie wpadł na jej trasę.
Zatrzymała
się na ścianie.
Zaraz, co to
za amatorskie deja vu?
- Dlaczego
uciekasz? – zmienił szybko front Austriak.
- Bo … bo
tak – odparowała momentalnie Artystka z inteligencją protista. – Andreas,
na litość boską! Ja ciebie nie rozumiem! – krzyknęła nagle. – Sprawiłam ci
przykrość, a ty nie dość, że do mnie przyjeżdżasz, to jeszcze..
- Co? –
wydusił Kofler. Na jego twarzy malowało się piękne zdziwienie, niczym
najbardziej wyrafinowany fresk prerafaelitów na ścianie katedry. – Edith,
przecież to JA powinienem CIEBIE przeprosić. Nie inaczej. Wypadłem jak ostatni
wariat z tego baru, jak jakiś bezmózg, egoista, ostatni frajer. Nie dałem ci
dojść do głosu! A przecież.. – urwał nagle, zmieszany.
Pani Reżyser
nie wiedziała, co powiedzieć.
Z opresji
jednakże wyratował swą właścicielkę bieluchny owczarek, który przerwał ową
scenę pełną uwznioślającego milczenia nagłym wparadowaniem do pokoju ze smyczą
w zębach. Podszedł radośnie do Koflera, rzucił mu chomąto pod nogi i zaszczekał
dwukrotnie, śmigając ogonem na wszystkie strony jak wirnik w helikopterze.
Andreas
popatrzył na Edith.
- Pójdę z
Harpunem na spacer – skonstatował wylewnie. – Kiedy wrócę, pogadamy.
Asystentka
niemrawo kiwnęła głową. Z dziwną wewnętrzną pasywnością oglądała, jak skoczek
zakłada Harpunowi obrożę i smycz, a później prostuje się i zmierza do wyjścia
z
jadalni. Przechodząc mimo, cmoknął ją w czubek głowy.
- Nie smuć
się, kochanie – powiedział cicho w jej splątane jak nici włosy. – Przecież..
tak właściwie nic wielkiego się nie stało.
*** Zanim
Andreas wrócił do domu z puszystym bydlęciem, Edith zdążyła obmyślić sobie cały
scenariusz przyszłej rozmowy na nowo połączonych kochanków (ha ha). Wykąpana,
z
wilgotnymi włosami, świeżym ubraniem na ciele i szlugiem w dłoni, z którego
szaro-siny dym unosił się w zawijasach jak ogon chińskiego smoka, siedziała na
niedawnym miejscu Koflera i z namysłem wpatrywała się w drzwi wejściowe.
Kiedy jej
ukochany powrócił ze stuletniego spaceru z owczarkiem podhalańskim, dziki pies
pierwszą rzeczą, jaką zrobił po przestąpieniu progu mieszkania, było
wyskoczenie Reżyserce na kolana z głośnym szczekaniem i nawiną radością. Asystentka
o mało nie poparzyła psa swoim gauloisem, ale przytuliła go wcale wylewnie, po
czym zrzuciła z kolan z wysyczanym:
- Uciekaj
już!
Andreas
tymczasem ściągał buty i wieszał kurtkę w szafie. Wparował do jadalni z
zadowolonym uśmiechem na ustach, ale na widok papierosa trzymanego przez van
der Terneuzen mina od razu zrzedła mu o tysiąc procent.
- Prosiłem cię,
żebyś nie paliła! – sarknął poważnie, po czym szybko podszedł do dziewczyny i
wyrwał jej szluga. Nie wzruszyły go nawet słowne protesty ze strony Reżyserki.
Zmiął smołę w dłoniach udając, że ogień wcale go nie parzy (system: Człowiek z
marmuru), a następnie wrzucił niedopałek do zlewu. Spojrzał na Edith z urazą,
na co ta odpowiedziała nerwowym pokazaniem mu języka.
Odwróciła
się na krześle tyłem do Pana Nudnego W Napominaniu Sportowca. Zamierzała udać
obrażoną, ale w porę sobie przypomniała, że miała się wywnętrzać do bólu,
pokazując na ogólny widok swoją nie-czystą jak łza albo nie-przezroczystą jak
goshenit przeszłość.
I duszę.
A raczej jej wybrane fragmenty.
Panna z
Kamerą poczuła, jak Andreas obejmuje ją od tyłu i cmoka w policzek. Westchnęła
rozdzierając, udając, że jego gest wcale się jej nie podoba, tylko niepomiernie
wkurza.
Nie podoba,
nie podoba…
- No, już –
zaszemrał jej do ucha. – Nie bądź na mnie zła. To takie straszne, że dbam o
Twoje zdrowie? I o swoje, przy okazji, też?
Edith
popatrzyła krzywo na Austriaka, po czym parsknęła mimowolnym śmiechem, widząc
jego durną minę.
- Mieliśmy
rozmawiać – wytknęła mu, wydymając usta.
- Rozmawiamy
praktycznie cały czas odkąd wróciłem, kotku.
- Wcale nie
– zaprotestowała z werwą Artystka, ignorując powtarzające się cmokania w
policzek.
Do czasu.
Kilka sekund
później odepchnęła od siebie Koflera zdecydowanym wypadem rąk.
- Przestańżeż
na moment! – ustawiła ukochanego bezlitośnie. – Daj mi coś powiedzieć!
Zbierałam się do zwierzeń pół godziny, a ty .. Ty tylko myślisz o całowaniu.
- Nie tylko
– walnął Andreas., robiąc dwuznaczną minę.
Edith
roześmiała się sztywno.
- Tak, jasne.
Poza tym... – przekrzywiła głowę i pogroziła Austriakowi groźnie palcem. – Ja ci
jeszcze nie wybaczyłam.
- Serio? –
zdziwił się uprzejmie Kofler. Nachylił się do dziewczyny z przebiegłym
uśmiechem i zaszemrał cicho:
- No to
zaraz mi wybaczysz!
Zanim Edith
zdążyła zareagować w jakikolwiek sposób, bo Andreas już ją całował. Odsunęła
jednak po chwili głowę w bok.
W taki
sposób przecież niczego nie ustalą!
- No,
dobrze. Mów– poddał się Kofler z westchnieniem, widząc, że czas całusów dobiegł
końca.
- Jak
spróbujesz mi przerwać.. – zaczęła Pani Reżyser, ale Andreas tylko pokiwał
przecząco czachą.
- Może sobie
usiądź – zaproponowała Sportowcowi sztywno po chwili ciszy. – Stoisz nade mną
jak kat. Tylko siekierę ci podać! Nie mogę się skupić – dodała.
- Jak to,
przecież miałaś mieć wszystko zaplanowane – zironizował jawnie Austriak, ale
posłusznie podszedł do przeciwległego krzesła i glebnął na nim wdzięcznie.
Wpatrzył się w Edith jak w morganit albo inne wsio. Bo i, po prawdzie, Edith
kolorem policzków trochę go przypominała.
Trochę
przypominała kolorem policzków inne wsio.
Okej,
przejdźmy do rzeczy!
Asystentka
uchyliła wargi i pozwoliła słowom płynąć rwącym potokiem spomiędzy zębów,
opadać na podłogę i nawarstwiać się wprost proporcjonalnie do czasu swojej
przemowy. Mówiła całą prawdę. Wyłącznie prawdę. Ani jednego krętactwa nie
sprokurowała, nie wytworzyła, nie zapodała.
W związku z
powyższym opowiedziała Austriakowi o swojej wyprawie do Ga-Pa; o tym, jak ludzie
Louisa chcieli ją sprzątnąć; nadmieniła, kim jest ów człowiek i co wspólnego ma
z nim Pointner. Paplała i paplała o podejrzanych dokumentach oraz o przeszłości
swoich rodziców; mówiła o wszystkim, co taiła do tej pory, a co wydawało się
jej ważne.
- Tak to
wygląda – zakończyła po pięciu minutach. – Już nic nie mam przed tobą do
ukrycia. To znaczy.. – zawahała się szybko. – Mam. Nie wspomniałam o Mathiasie.
- Edith.. –
przerwał jej wreszcie Kofler. – Nie musisz o nim mówić, jeśli nie chcesz. To,
co mi powiedziałaś.. – zaciął się na moment, po czym spojrzał smutno na
śpiącego w progu Harpuna. – To i tak dużo – przeniósł wzrok na Panią Reżyser. –
Cieszę się, że wyjawiłaś mi te tajemnice. Ale jeżeli jest coś, o czym nie masz
ochoty..
- Nie, nie –
wrąbała się dziewczyna, podnosząc w górę dłoń. – Nie chcę, żebyśmy mieli przed
sobą jakieś ciemne sprawki poukrywane jak trupy w szafie. Jasne? No, fajnie, że
nie masz z tym problemu, bo ja też nie –
zassała głęboko powietrze do płuc.
- Nie odgrywaj
przede mną jakiejś roli – poprosił cicho
Andreas. Skontrolował Asystentkę spojrzeniem surowego nauczyciela,
zafrasowanego głęboką niewiedzą ucznia.
- Zamierzam
przestać – wyprostowała temat van der
Terneuzen. – Więc mi pozwól.
Kofler tylko
skinął głową.
No to,
Edith, weź głęboki wdech i…..
- Mathias..
No i owszem, prawdę powiedział Louis, kiedy rzekł, że kiedyś byliśmy razem, że
ślubowałam mu wierność do grobowej deski i, że byłam z nim niezgorzej
szczęśliwa.. Nie mógł powiedzieć prawdy tylko w jednym wypadku: Cholernik
kłamał na temat moich teraźniejszych kontaktów z Mathiasem... Ja się już z nim
nie widuję, Andreasso. Nie kontaktuję się z nim. To jest niemożliwe, bo.. – wbiła w Andreasa niepewny wzrok. Oczy jej
błyszczały jak podświetlony malachit, kiedy kończyła wstęp poważnym tonem:
– …bo Mathias już nie żyje.
Na upiorny
moment zapadła złowroga cisza.
- Co.. Co ty
mówisz? – wykrztusił wreszcie całkowicie zdumiony Andreas. – Ale.. Ale.. Jak
to? Jak to się stało?
- Opowiem po
kolei – podjęła wątek Artystka. Posmutniała, choć na jej twarzy dało się
dostrzec również niewielka ilość przeżytego niegdyś szczęścia.
- Spotkaliśmy
się w szkole średniej i niemal od razu przypadliśmy sobie do gustu. Zaczęliśmy
się spotykać. Mieszkałam jeszcze wtedy w Amsterdamie, moi starzy mniej
pracowali, nasze życie rodzinne wyglądało zupełnie inaczej. Można powiedzieć,
że tamten czas był dla mnie wyjątkowo szczęśliwy – perorowała spokojnie,
wpatrzona w dywan. – No, ale cóż.. Od przypadku do przypadku ja i Mathias
popalaliśmy zioło. To była Holandia, więc kto tego nie robił? – dziewczyna wydęła
ironicznie usta, śmiejąc się do wspomnień. – Ale ja umiałam się ograniczyć. A
Mathias.. nie.
- Wsiąkł? –
spytał cicho Andreas.
Edith
pokiwała głową.
- Upłynął
jakiś czas. Nadal się widywaliśmy, umieliśmy się dogadać, mieliśmy wspólne
zainteresowania, więc nasz związek cały czas się rozwijał. Mathias też chciał
iść na reżyserię, snuliśmy więc wspólnie plany o tym, jak to razem wyjedziemy
na studia do Hagi, a później nakręcimy wspólnie coś, co rzuci światową
kinematografię na kolana – prychnęła gorzko. – Pięknie to brzmiało. Z
realizacją było jednak gorzej. Mathias wnikał coraz bardziej w środowisko
ćpunów. Miałam tego świadomość. W końcu ja, jako pierwsza, odkryłam jego mętne
spojrzenie i bełkotliwe słowa. Tak się wtedy zdenerwowałam, że aż go spoliczkowałam.
Sądziłam, że to nim wstrząśnie, że się opamięta. Ale nie. Zamiast tego
wpieprzał się jeszcze bardziej.
Van der
Terneuzen, zamrugawszy szybko powiekami, urwała opowieść. Po chwili wznowiła
jednak opowiadanie, snując gorzkim tonem:
- Przerzucił
się z zioła i haszyszu na kokainę. Próbowałam go ratować… Najpierw porozmawiałam
z bratem. Gerard próbował wybić mi do głowy dalsze spotykanie się z Mathiasem,
ale ja go nie słuchałam. Dlaczego ktoś miałby mi mówić z kim albo bez kogo mam
być szczęśliwa? Nie uznawałam perswazji Gerarda. Moim zdaniem na jakąkolwiek
zmianę moich uczuć było już za późno. I zdecydowanie za późno było na
wyplenienie zaangażowania.. Jakiś czas po tym wyjawiłam moim rodzicom, co się
dzieje z Mathiasem, bo sama już nie umiałam dojść z nim do ładu. Oni bardzo go
lubili, więc porozumieli się z jego starymi i obiecali pomoc. Zamknęli go w
ośrodku, ale on stamtąd spieprzył już po tygodniu. Nawet dobrze się nie odtruł,
a leciał wtedy na wysokich dawkach. Później.. dosłownie zniknął, jak kamfora.
Nie było go w domu chyba przez miesiąc. Jego matka panikowała, szukała go po
całym Amsterdamie i okolicach, ja jej pomagałam, ledwo żyłam. Aż w końcu, ni z
gruszki, ni z pietruszki, Mathias przyszedł do mnie do domu. To zdarzenie
akurat dobrze pamiętam. Odrabiałam wtedy zadanie domowe z francuskiego, kiedy
Mati dosłownie wpadł do mojego pokoju. Na jego widok aż zaniemówiłam, a
długopis, którym pisałam wypracowanie, wypadł mi z ręki. Mój chłopak.. wyglądał
jak wrak człowieka. Jak żywy szkielet.
Asystentka znowu
przerwała. Dopiero teraz zorientowała się, że po policzkach płyną jej strugi
łez. Mimo to kontynuowała, z iście heroicznym zacięciem:
- Upadł na
kolana i zaczął błagać, żebym mu wybaczyła. Przysięgał na wszystkie świętości,
że weźmie się w garść, tylko mam z nim zamieszkać i przy nim być. Zgodziłam
się, oczywiście – powiedziała nieco zbyt zjadliwie. – Jakoś urobiłam swoich
rodziców, przedstawiając im wszystkie plusy i minusy wcielenia w życie owego
rozwiązania. Zgodzili się, choć nie bez obiekcji. Patrząc na to z perspektywy
czasu, nie mogę się nim dziwić. Zawsze byłam chwiejna, a teraz miałam
zamieszkać z narkomanem! Pewnie bali się, że sama właduję się w jakieś gówno,
zawalę budę i do tego umrę. Ale ja byłam zainteresowana tylko Mathiasem. Sama
dla siebie przestałam się liczyć.. – westchnęła. - Zamieszkaliśmy w
wynajętym przez rodziców mieszkaniu blisko stadionu Ajaxu. Mathias sumiennie
łaził przez jakiś czas do poradni i na rozmaite grupy wsparcia, ale nie
rozumiał, że dla niego tylko prawdziwa terapia może coś zdziałać. Taka tip top,
z odwykiem, kuracją i całym tym badziewiem. Był nieprzejednany. Wiedział
lepiej.
Edith zagryzła
na moment usta, niemal boleśnie wpijając oczy we własne kolana, po czym
wyrzuciła z siebie nerwowo:
– Pewnego razy wrócił do mieszkania kompletnie
nagrzany. Wyglądał spokojnie, ale ja, już kiedy zobaczyłam go w progu,
wiedziałam, że coś brał. Wydarłam się na niego jak jakiś święty patron. No i..
Dostałam w twarz. Mocno. Bardzo mocno. Aż poleciałam w tył, rąbiąc głową o
szafkę na buty. Przez paręnaście strasznych sekund byłam nieomal kompletnie
zamroczona, pewnie bardziej z szoku po tym, że Mathias mi przyłożył niż z
jakichś faktycznych obrażeń. Bolała mnie głowa, zwłaszcza płat ciemieniowy, w
który zaryłam, po włosach ciekła mi krew z przeciętej skóry, ale dla mnie
liczyło się co innego: fakt, że Mathias po uderzeniu mnie po prostu wyszedł.
Nie wykazał żadnego zainteresowania moim stanem. Najmniejszego.. Najmniejszego!
Wrócił następnego dnia z bukietem róż i jakimś tandetnym łańcuszkiem z tombaku.
Płakał i mówił, że jest ostatnim baranem i że mnie kocha. Ja też się rozbuliłam
i tak płakaliśmy sobie w ramiona dopóki on nie musiał wyjść sobie władować.
Edith,
zupełnie już nad sobą nie panując, wybuchnęła szlochem. Uświadomiła sobie, że
Andreas mocno ją przytula i to rozpoznanie pomogło jej nieco się uspokoić.
- Boże,
malutka, nie mów więcej – poprosił szeptem Sportowiec, ale Panna pokręciła
głową.
- Muszę to
dokończyć. Powiem ci to i raz na zawsze będę miała z tym spokój… Może już nigdy
więcej nie będę musiała wracać do tego popieprzonego okresu – wytarła sobie
oczy w rękaw. – Sama nie wiem, jakim cudem w tamtym czasie łaziłam do budy,
zajmowałam się domem i nie zwariowałam przy tym wszystkim. Muszę przyznać, że w
owym napiętym czasie niesamowicie pomógł mi Gerard. Pomagał mi w nauce, często
wręcz odrabiał za mnie większość zadań domowych, pisał mi ściągi na klasówki
albo pilnował Matiego, kiedy byłam chora lub też zwyczajnie nie wyrabiałam z
przemęczenia… Dodam również, że w tamtym momencie niemal zupełnie odcięłam się
od swoich rówieśników. W pewnym sensie żyłam jak zakonnica. Męczennica.
Widywałam swoje koleżanki tylko w szkole, po zajęciach od razu spylałam do
mieszkania, trochę ogarnąć bajzel, który Mathias zawsze po sobie zostawiał,
albo wybywałam na zakupy czy coś w tym stylu... Gdyby nie starania moje i
naszych rodziców, Mathias prędzej umarłby z głodu niż… Niż.. W każdym razie do teraz siebie podziwiam,
kiedy o tym myślę. I podziwiam również mojego brata. To, z jaką troską do mnie
podszedł. I jak bardzo wciągnęło go trzymanie mnie przy zdrowych zmysłach..
Faktem jednak jest, że zdałam maturę. Złożyłam papiery na uniwerek w
Amsterdamie, bo nie chciałam zostawiać Mathiasa. Akurat był na swoim odwyku
numer x, więc miałam kilka chwil tylko dla siebie. Ale on znowu wrócił szybko..
Za szybko… - zawyła jak raniony pies w bark Austriaka. – Wrócił z jakimiś
lalami z burdelu. Boże.. – zapłakała.
- Uprawiali
seks całą noc, słyszałam ich wrzaski w sąsiednim pokoju przez pół nocy. W końcu
zasnęłam. A następnego dnia… - szloch szarpnął ciałem Artystki. – Obudziłam się
około dziesiątej. Zdziwiło mnie, że w domu jest tak cicho, lecz pomyślałam, że
Mathias pewnie wybył po działkę. Weszłam do jego pokoju, żeby tam posprzątać,
choć na samą myśl o sprzątaniu tam aż mnie odrzucało. A on… On tam leżał.. Na
łóżku….
Andreas
mocno ją w siebie wtulił.
Zapadła
cisza. Po kilku sekundach dziewczyna dokończyła opowieść łamiącym się głosem:
-
Zawiadomiłam pogotowie.. Próóóóbowałam go reanimować, ale on.. Ooon.. Aa..
później był pogrzeb, na którym nie byłam. Le-leżałam wtedy na oddziale
psychiatrycznym szpitala św. Łukasza i starałam się nie myśleć o tym, że mój
chłopak leży w ziemi. Miałam robione jakieś testy i inne pierdoły, dostałam
leki i wypuszczono mnie do domu. Ale ja nie umiałam żyć w Amsterdamie. Każdy
pierdolony zakątek przypominał mi o Mathiasie, więc w końcu rodzice podjęli
decyzję o przeprowadzce. Wybrali Innsbruck, choć ja początkowo nie chciałam
tutaj przyjechać, bojąc się konfrontacji z szarą rzeczywistością już TOTALNIE
bez Mathiasa. Zdałam sobie boleśnie sprawę, że nie ma odwyku, na który
wyjechał, tylko trumna, w której leży. Ogromnie to mną wstrząsnęło.. Taka
nagła.. Takie nagłe olśnienie co do czegoś, co teoretycznie już wiedziałam.
Zaczęłam bać się życia codziennego, uśmiechniętych ludzi.. Zadekowałam się w
Ga-Pa, praktycznie na samym skraju wsi, w wynajętym domku, którego okna z
jednej strony wychodziły wprost na Zugspitze. Starzy bardzo się wtedy o mnie
trzęśli sądząc zapewne, że w skrytości ducha planuję jakiś niebezpieczny,
autoagresywny atak. Gerard też się zresztą martwił. Zaoferował mi więc, że
zrezygnuje ze studiów i zostanie przy mnie, aby wesprzeć mnie duchowo i tak
dalej.. Nie chciałam. Możliwości bycia niańczoną przez mamę lub tatę też nie
przyjmowałam do wiadomości. Musiałam dojść do ładu sama ze sobą, nie mogłam pogodzić
się ze stratą w czyimkolwiek towarzystwie.. Musiałam być sama, tylko sama, bądź
z osobami, których obecności bym nie zauważała, a z paniczem i państwem van der
Terneuzen taki numer by nie przeszedł. Zapewnialiby mi rozrywki, może, o,
zgrozo!, chcieliby mnie zabrać do kina.. I na sto procent patrzyliby mi na
ręce. Kontrolowaliby mnie, czy czasami po przeżyciach z Mathiasem sama nie
zaczęłam wąchać tri albo lecieć w kanał.. Popijać, popalać… Haha! Zaproponowali
mi nawet.. Nie, w sumie to sama ciotka Ingrid, wiesz, moja chrzestna matka
mieszkająca w Irkucku, siostra ojca, zadzwoniła do mnie i zaprosiła mnie do
Rosji.. Powiedziała, że, jeśli chcę, jej mieszkanie stoi dla mnie otworem…
Myśląc o tym teraz nie mam pojęcia, dlaczego nie wyjechałam na Syberię.
Przecież uwielbiałam tam jeździć i wykorzystywałam każdą okazję, żeby zobaczyć
Ingrid, bo wręcz za sobą przepadałyśmy..
Zawsze się dogadywałyśmy. ZAWSZE. Miła odmiana po przejściach z
rodzicami.. – Edith uśmiechnęła się krzywo. Odkaszlnęła. - Wiele zawdzięczam
mojej rodzinie. Naprawdę wiele. Ale jednak..
Dystans między nami, dziećmi, a rodzicami, mimo tej sprawy z Mathiasem,
był łatwo odczuwalny. Nie do przeskoczenia w tydzień… Nie potrzebowałam
kolejnej ułudy, w której mogłabym żyć. Wystarczająco często plułam sobie w
brodę za to, że zbyt późno zaczęłam być wobec Matiego realnie obiektywna…
Zdziwiłam się, gdy w sporze z mamą i tatą odniosłam sukces, ale, z drugiej
strony, bardzo się też ucieszyłam. To była pierwsza personalna walka, wygrana
od bardzo dawna-aa.. Oprócz domku na własność wynajęli mi więc również ni to
pielęgniarkę, ni to przyzwoitkę, jak chciałam - całkowicie obcą osobę, choć
godną zaufania. Miała na imię Ivette i okazała się córką takiego jednego speca
od kina, a do tego uczennicą szkoły dla akuszerek. Wtedy jednak przeszłość i
pochodzenie mojej opiekunki niezbyt mnie interesowały. Szczerze mówiąc, w ogóle
nie pamiętam, czym zajmowałam się przez rok w Niemczech.. Bo spędziłam tam
okrągły rok. Rok wyrwany z życiorysu, który w każdym CV zapełniam coraz to
innymi bzdetami o podróżach i zagranicznych stażach wyłącznie po to, żeby NIE
MYŚLEĆ.. Zabawne - jedyne, co kojarzę, to chwile w zimie, prawdopodobnie w
jakąś niedzielę, bo dzwony kościelne tak obłędnie biły w dolinie.. Leżałam
wtedy na tarasie, rozwalona na letnim leżaku, okutana w płaszcz, szal, kozaki,
przybrana pełnym makijażem i okularami przeciwsłonecznymi, jakbym wybierała się
co najmniej na pokaz mody.. Trzymałam w dłoniach, które miałam otulone
rękawiczkami bez palców, cienki francuski papieros i z uporem maniaka wpatrywałam
się w Zugspitze, a Ivette raz po raz wyściubiała nosek z ogrzewanego na ful
domku, aby zapytać, czy czasem nie musi podać mi kolejnej margherity.. Cała byłam ubrana na czarno i wstawałam z
leżaka tylko wówczas, gdy musiałam udać się do kibla. Później wracałam na
stanowisko i wylegiwałam się dalej.. Nie wiem, o czym wtedy myślałam. Chyba o
niczym. A może moje myśli, podbudowane dość silnymi psychotropami, beztrosko
hasały sobie po szczęśliwych krainach bez narkotyków, trumien i nieszczęść..
Nie wiem. Kojarzę też, że kilka razy próbowałam nakręcić jakiś film, choćby
przykrótki, lecz moje próby okazywały się w ostatecznym rozrachunku tak
żałosne, że w końcu położyłam krzyżyk na jakiejkolwiek reżyserce.. Do
Innsbrucka przyjechałam w sierpniu, dokładnie rok po śmierci Mathiasa. Jeszcze
przez miesiąc się aklimatyzowałam, jeszcze płakałam w miejskich szaletach,
kiedy dopadała mnie chandra po zdecydowanym odstawieniu leków, ale już powoli
wracałam do życia. Znalazłam sobie nowy cel, wokół którego mogły koncentrować
się moje wysiłki – dostanie się na studia w Cambridge, zaczęłam więc na nowo
odnajdywać się w filmowaniu. Moi rodzice tym czasem zaczęli pracować coraz
więcej. Nie powiem, przez ten czas po śmierci Mathiasa bardzo mi pomogli. Nie
winię ich o zamknięcie mnie na oddziale. Sama bym tam poszła prędzej czy
później, i to dobrowolnie. Ale to mi faktycznie pomogło. Odzyskałam spokój
wśród ludzi ze schizofrenią. I teraz… Dlatego tak mnie dobiło to, że Gerard też
bierze. Muszę coś zrobić, nie chcę, żeby umarł – Edith pociągnęła nosem,
odchrząkując. Odchyliła się lekko w tył i spojrzała Koflerowi w twarz. – Dalej
wiesz: poznałam Luizę, ciebie, zaczęłam pracę.. – uśmiechnęła się nieznacznie.
Zamilkła na chwilę, a później rzuciła się Andreasowi na szyję z głośnym:
- Cieszę
się, że cię mam, mój niedźwiedziu!
Ten przez
chwilę nie wiedział, jak zareagować, ale po chwili pocałował swoją dziewczynę
gorąco w usta.
- Obiecuję ci
– zaczął uroczyście – że ja.. Nie dam się zabić. Nigdy nie będziesz musiała
przeze mnie płakać. I nigdy nie będziesz musiała przechodzić czegoś takiego,
jak przy Mathiasie.
Andreas
starł z policzka Artystki nadprogramową łzę, która, skapując z oka, próbowała
dołączyć do swoich poprzedniczek już zasychających na twarzy steranej
opowiadaniem van der Terneuzen.
- Obiecuję
ci. I dziękuję za szczerość, mała – dodał jeszcze skoczek, uśmiechając się
nieznacznie. – Odciążanie od balastów to coś, do czego niedźwiedzie, zwłaszcza
austriackie i specjalnie szkolone w policji, nadają się najlepiej na świecie.
Znowu się
pocałowali. Wzbudzili zainteresowanie samego Harpuna, który podniósł łeb i
przyglądał się im podejrzliwie.
A później
Artystka oderwała się od Koflera i zapytała napuchniętym głosem:
- Może obejrzymy
jakiś program w telewizji?
**** Innsbruck był tego dnia wyjątkowo
smutny. Alpy, niemal całkowicie spowite przez mgłę i ciężkie, deszczowo-śniegowe
chmury, zdawały się nie istnieć. Podczas jazdy z Andreasem do OSV Edith
usiłowała sobie przypomnieć, czy światło słoneczne, które widziała dzisiaj
rano, po przebudzeniu, było tylko wybrykiem jej iluzorycznej, rozmemłanej po
dżinach z tonikiem, wyobraźni czy też chwilowym i optymistycznym kaprysem
pogody. Artystka zdążyła już uładzić swoje wzburzone niczym woda w szklance
wnętrze po tym, gdy tak niedawno ponownie musiała konfrontować się z demonami
własnej przeszłości i to zapewne dlatego nagle na nowo stała się wyczulona na
Wszelkie Drobiazgi Rzeczywistości. Wjeżdżając na parking przed Kieracikiem
Zakochanej Parze ledwo udało się uniknąć wtranżolenia w stojącego na niemal
całym przejeździe volkswagena. Kofler ścisnął w ustach kilka słów na temat
„krótkowzroczności umysłowej” niektórych „niedzielnych kierowców”, którzy „nie
wiedzą, co to jest koperta albo wolne miejsce”. Pani Reżyser uśmiechnęła się do
siebie w szybie, a później wbiła sobie paznokcie w skórę dłoni, żeby nie
wybuchnąć śmiechem na widok wkurzonej miny Austriaka-Szofera. Wyglądał, jakby
do gardła powpadały mu gwoździe z waty cukrowej, a on nie umiał ich odkrztusić.
Zachichotała
cicho do własnego odbicia, odetchnęła głęboko i przeniosła wzrok na Niedźwiedzia,
kiwając ze zrozumieniem głową.
Miała
nadzieję, że Andreas NIGDY nie zapyta ją, czy ona ma coś takiego, jak prawo
jazdy.
- A Ty,
Edith? – zaczął neutralnym tonem, uważnie parkując subaru blisko krawężnika. –
Masz prawo jazdy?
Chryste
Panie!
- Mam – wykrztusiła w rękaw.
- O, to
świetnie! – ucieszył się głupio Kofler. Puścił oko do Asystentki. – Musisz mi
kiedyś pokazać, jak jeździsz.
Oby nie.
- Nie wiesz,
czego żądasz, niedźwiedziu – parsknęła do niego dziewczyna i zmarszczyła
teatralnie nos, jakby właśnie wgryzła się w wyjątkowo kwaśną oraz wyjątkowo
soczystą cytrynę.
Andreas
wybuchnął uciesznym śmiechem pełnym atomów naiwnej radości.
Że co, on
pewnie myśli, że ona żartuje?
- Mówię poważnie
– doprecyzowała Edith, kiedy Kofler
wydukał wreszcie standardowe „Na pewno nie jest tak źle jak uważasz”. – Wiem,
że lubisz mocne wrażenia, ale jazda autem z moją skromną personą za kółkiem
ZDECYDOWANIE NIE JEST tym, czego w życiu szukasz.
- Jasne. A
myślałaś w ogóle, dlaczego z tobą jestem? – przekrzywił głowę Austriak,
pstrykając kluczykiem o deskę rozdzielczą.
- Pewnie, że
myślałam – zmrużyła ostrzegawczo oczy
Edith. – Jesteś ze mną, bo cechuje cię żądza pieniądza. Masz w oczach wypisaną
chciwość na zdobycie milionów, które starzy przekażą mi w spadku. Tylko
wciskasz mi kit o miłości – mrugnęła do niego prawym okiem. – Tak naprawdę jesteś
wyrachowanym grizzly.
- Sam bym
tego lepiej nie ujął – żachnął się
Andreas, przybierając na twarz groźną minę. Westchnął ciężko. – No nic,
kochanie, chyba wypadałoby, żebyśmy zakończyli naszą miłą pogawędkę i udali się
do pracy. Nie uważasz?
- Nie – pokręciła
przecząco łepetyną Pani Reżyser. Pochyliła się do Andreasa i z głośnym „Mmmm”
wycisnęła na jego ustach stempel długiego cmoknięcia.
–
Zostańmy tutaj! – dorzuciła entuzjastycznie.
- Naprawdę
marzysz o spędzeniu całego dnia ze mną w samochodzie? – błysnął przekąsem,
patrząc na Reżyserkę z filozoficznym namysłem.
- Boże, z
Tobą mogłabym nawet siedzieć w stawie pełnym krokodyli. – stwierdziła Edith
modulowanym głosem, po czym znowu pocałowała Austriaka.
Słodką
idyllę przerwało im złośliwe i pozbawione dobrej woli stukanie w przednią
szybę.
Asystentka
przekrzywiła z wyraźną niechęcią głowę w prawo. Rzuciła w stronę stojącego na
zewnątrz Martina pełne złości spojrzenie, co tegoż rozbawiło jeszcze bardziej.
Otworzył drzwi po stronie van der Terneuzen z zadowolonym wyszczerzeniem
szarobiałych kłów.
- Dajcie
spokój, w miejscu publicznym? – zgasił wdzięcznie zakochaną parę, na co
Reżyserka ustawiła go błyskawicznie pryśnięciem jadu:
- Martin, na
litość Stwórcy, oszczędź światu tego widoku – nie uśmiechaj się!
Zanim Panna
z Kamerą zdążyła dodać choć pół kolejnego słowa, Kofler zakneblował jej usta
dłonią i unieruchomił przedramieniem, a sam zaczął gawędzić z Kochem o jakichś
głupich wiązaniach i innych szajsach, zupełnie nie zwracając uwagi na szamocącą
się w lwim uścisku własną ukochaną, która wypuszczała z ust mruczące salwy
armatnie niewyraźnych dźwięków, tylko częściowo przypominających mowę ludzką. W
końcu Edith zatrybiła, w jaki sposób może zwrócić na swoje zniewolenie
powszechną uwagę aż dwóch Austriaków. Znieruchomiała, wbijając pusty wzrok w
koło zaparkowanego naprzeciw auta i trwała tak niewzruszenie, dopóki Andreas
nie wymruczał jej do ucha:
- Uspokoiłaś
się już?
Wydała z
siebie wówczas zdecydowane „Yhmmm”, co zadowoliło Koflera na tyle, że uwolnił
jej usta od swojej wielkiej łapy.
Edith
odwróciła się do niego i wypaliła z udawaną pogardą:
- Już więcej
nie licz na buziaki, baribalu!
Po czym
wyskoczyła z subaru, zostawiając wewnątrz skonfundowanego Andreasa.
Niestety,
musiała jeszcze przejść obok Martina, który najwyraźniej zawarł z Grizzly jakiś
Tajny Pakt o Trzymaniu Edith w Ryzach, bo szybko chwycił ją za rękę i przywitał
się śpiewnie, z iście japońskim ukłonem:
- Cześć,
Didi, ptysiu! Jak się miewasz?
Didi?
PTYSIU?...
Twarz Asystentki
zastygła z bezgranicznego skonsternowania. Ale okej, skoro ma być bardziej
„ludzka”, to niech im tam świecą Słoneczko i inne ciała astralne.
- Bosko!
Aa.. Skąd Ci się wziął ten PTYŚ, Martin?
Koch zaśmiał
się wariacko. Wzruszył ramionami. Jego słowa zmieszały się z trzaskiem
zamykanych drzwi po stronie Edith, a później Pana Niedźwiedzia.
- Znikąd. To
znaczy.. Pomyślałem, że może być zabawnie, jak powiem do ciebie jakoś tak miło.
Wiesz.. prawie się nie znamy. A ty randkujesz z moim najlepszym kumplem! –
znowu się zaśmiał.
Nie do
wiary, że tacy ludzie chodzą po tym świecie.
Kamerzystka
wygięła brwi w kulturalnym zdziwieniu, kiedy Andreas ryglował drogocenne subaru
na miliard zamków, po czym spytała z uprzejmym uśmiechem:
- Oo, i
sądzisz, że poznasz mnie lepiej, mówiąc do mnie per: pysiu? To znaczy,
przepraszam najmocniej, PTYSIU?
- No, nie –
stropił się Koch. Nagle znowu się rozpromienił, jak zbiornik na odpady atomowe.
– Ale przecież musimy od czegoś zacząć, prawda?
Pani Reżyser
musiała przyznać, że faktycznie. Zamierzała jeszcze dorzucić jakieś klawe
wyrażenie, nobilitujące ją w oczach Martina, kiedy nagle z prawej doszusował do
nich Wolfgang z Thomasem. Koch z Andreasem podeszli do nadciągających jak
sztorm na morzu kumpli.
Przywitali
się w jakiś pogański sposób, będący mieszaniną obrazoburczych gestów i
poklepywań, a później zanurzyli w odmęty pokręconej rozmowy o testowaniu nowych
nart.
Artystka oparła
się o bok Koflerowej kolubryny i zapatrzyła w brudną blachą na dachu OESV.
- Cześć,
Edith! – przywitał się raptownie z koleżanką Loitzl, machając serdecznie
dłonią, a Morgen posłał dziewczynie promienny smile rodem z najnowszej kampanii
reklamowej Miucci Prady.
Też coś.
Ciekawe,
gdzie posiali biedne Dzieciątko.
Choć może to
i lepiej, że go nie ma. Perspektywa kolejnej kłótni albo dziwnych rozmów o
Luizie czy Koali nie napawały van der Terneuzen nagłą radością życia.
Właściwie to
tout au contraire.
- Chodź do
nas! – dorzucił swoje trzy grosze Thomas, ponaglając Artystkę ruchem ręki.
Asystentka
przybrała na facjatę wyraz raczkującego zadowolenia i wolno podeszła do roześmianej
grupki.
- Udam, że
wcale mnie nie olałeś w najbardziej bezczelny sposób – ćwierknęła miło do
Niedźwiedzia, szturchając go w żebra.
- Wybacz –
poprosił ten rozbitym głosem, na co Morgen zareagował wybuchem śmiechu.
Pewnie
myślał, że to żart.
- Uważaj,
stary – ostrzegł szybko Martin. – Didi nie ma dziś najlepszego humoru. Chyba
wstała lewą nogą!
- Didi? –
roześmiał się Wolfgang. – Urocze przezwisko!
Brakowało
tylko klaśnięcia w dłonie, do ciężkiej cholery!
- Didi.
Didi. Diidii – międlił słowo w paszczy Morgen. – Całkiem fajnie! Sam to
wymyśliłeś? – zwrócił się do Kocha, który odpowiedział kiwaniem czachy.
Czy to
możliwe, żeby z próżni mogło powstać COKOLWIEK?
- Ja jej tak
nie będę nazywał – zastawił się od razu Kofler, a na pytające spojrzenie swojej
dziewczyny dodał błyskawicznie: - Sądzę, że PTYŚ jest odpowiedniejszy! Ptyś!
Ptysiuniuniuniuniu.. Z całkiem zgrabną figurą i uroczą, miasteczkową-niuniuniu buzinką!
Reżyserkę
zamurowało wobec tak jawnej dozy prześmiewczości, z kolei trójka pozostałych
skoczków przez chwilę ze sobą walczyła. Tylko przez chwilę, ale Asystentka i
tak była im za to mniej więcej wdzięczna.
Salwę
śmiechowego kumkania rozpoczął Koch, zawtórował mu Thomas, a później Loitzl.
-
Zdradziecki lokaju! – wrzasnęła nagle zdenerwowana Edith do Andreasa. Schyliła
się, ugniotła ze śniegu pigułę i przylutowała mu prosto w łeb. – Masz za swoje!
Na sztos, na sztos!
- Na sztos,
na sztos! – podchwycili pozostali Austriacy i, niczym zombie z kiepskiego
horroru, także zaczęli w szybkim tempie wytwarzać kule śniegowej krótkotrwałej
egzystencji.
Wszystkie
uległy rozpadowi w zetknięciu z odzieżą biednego Niedźwiednika. Ten jednak,
zamiast się w jakiś wyraźny sposób bronić, w pewnym momencie po prostu usiadł
na śniegu i zaniósł się ogłupiającym śmiechem.
Martin akurat
zamierzał wcelować w Koflera całkiem sporą kulą, ale Pani Reżyser była szybsza.
Walnęła skoczka tak mocno, że aż czapka zleciała mu z głowy.
- Bunt w
szeregach, panowie! – zakrzyknął głośno Koch. – Zemsta, zemsta będzie KRWAAWA!
Edith
pisnęła, kiedy Thomas wrzucił jej pigułę za kołnierz, a Loitzl wepchnął
brutalnie do zaspy.
- Dobra,
dobra, moja wina! – krztusiła się śmiechem Asystentka, wyłażąc ze zwałów śniegu
przy wydatnej pomocy Morgena. Otrzepała się ze śniegu jak owczarek harpunowski
i tym razem to ona władowała do zaspy Wolfganga. Thomas z Kochem akurat
unieruchamiali go w lodowatej brei, kiedy od północnej strony doszło ich głośne
huknięcie:
- Może
przynieść wam jeszcze sanki i łopatki?!
Pani Reżyser
spuściła głowę, tłumiąc wybuch krystalicznie czystego śmiechu. Nie musiała się
nawet odwracać, żeby wiedzieć, któż to w taki niewybredny sposób ustawia
Austriaków do pionu.
Mimo to
spojrzała w lewo.
Pointner
uśmiechał się z sarkazmem, obserwując, jak Andreas zbiera się opornie z
chodnika, a Koch otrzepuje mokrą od śniegu czapkę. Przejechał wzrokiem
prokuratora sądowego po zafrasowanych minach Wolfganga i Thomasa, po czym
zatrzymał się na Edith.
- Proszę,
proszę. Moja asystentka – stwierdził beznamiętnie. – PRZEPRASZAM, że przerywam
ci zabawę, ale chciałem przypomnieć, panno van der Terneuzen, że od dziesięciu
minut powinnaś pracować.
- No, jasne!
– krzyknęła Pani Reżyser, po czym zaryła ręką w śnieg, zgniotła szybką kulę i,
zanim ktokolwiek zdążył się zorientować, zamachnęła się i rzuciła nią w
Potwora.
Ten jednak
wykazywał się dzisiaj nadspodziewanie dobrym refleksem. Przechylił się w lewo,
piguła minęła go o milimetry.
Nawet to nie
zmyło z jego twarzy sadystycznego uśmiechu. Wręcz przeciwnie, ucieszna radość
dziecka wyrywającego dla zabawy odnóża konikom polnym jeszcze się pogłębiła.
- Edith! –
zatchnął się głucho porażony Thomas.
Ta tylko
spojrzała na niego zezowato, zupełnie nie martwiąc się takimi detalami jak na
przykład Udawanie Poczucia Winy.
- Świetnie –
mruknął Alexandrus niewzruszenie. – Zapraszam do mojego gabinetu…
- Didi.. –
wtrącił się straceńczo Koch. Dziewczyna spojrzała na niego z jawnym
rozwścieczeniem.
Fuck, czy
Martino zawsze musiał odzywać się w NAJMNIEJ SPRZYJAJĄCEJ PO TEMU CHWILI? Co on
takiego ma, że, gdy trzeba, nie umie zamknąć buzinki-niuuu na kłodkę?
Edith bardzo
chętnie zakułaby skoczka w dyby.
NA WIEKI.
Pointnerowi
owo paranoiczne zdrobnienie przypadło najwyraźniej do gustu, bo kontynuował z
jego użyciem:
- .. Didi. A
z wami, panowie… – zlustrował szybko skruszonych skoczków. – …rozmówię się
podczas popołudniowego treningu. Bo poranny zaczął się jakiś czas temu. Kolejne
spóźnienie, BRAWO. Poczynajcie tak sobie dalej, a zdaje się, że powołania na
sezon przemaszerują wam koło nosów – jego rekini wzrok znowu spoczął na Pani
Reżyser. – Rusz się, Edith. Nie mam dla ciebie całego dnia!
Odwrócił się
na pięcie i pomaszerował do OESV.
A tego co
dzisiaj ugryzło? Przechodzi kryzys wieku średniego?
-
Przepraszam! – usłyszała niespodziewanie Reżyserka z prawej strony. Skwitowała
to tylko kiwnięciem głowy.
Trochę za
późno, żeby myśleć o konsekwencjach.
Szybko
pośpieszyła za Czapkiem, wpatrując się we własne buty. Nastrój miała zmrożony.
Już nie cieszyła się ze spotkania kumpli. Pointner skutecznie zmiótł jej
poczucie własnej wartości w kąt i zamienił go w watę szklaną.
Hmm..
A to nowość.
Ale przecież Wspólniczka w Zbrodni nie da się tak łatwo sprowadzić do parteru
jak niegdyś.
Zwłaszcza,
że odkąd zrzuciła z siebie ciężar tajemnic, czuła się zdecydowanie lepiej.
_________
Drodzy Czytelnicy!
To, że kawałek tej części jest całkiem dramatyczny (może nawet dość smutny) wcale nie oznacza, iż w przyszłości porzucę podobne wątki bądź też zwolnię tempo działania swoich bohaterów :) Ci, którzy śledzą tego bloga, wiedzą, że to właśnie nagłe zwroty akcji stanowią o motywacjach Edith, Luizy i spółki, dlatego też przeskok ze świata tajemnic i niejednoznaczności do uroczej krainy różowych wróżek byłby słaaaby! I nudny.
Starałam się zakończyć ów rozdział w miarę optymistycznie, abyście, tak jak ja i Edith, z nadzieją oraz optymizmem spoglądali w przyszłość - Waszą i tworzonej tu historii.
Tuszę, iż spędziliście miło czas z w.w fragmentem losów panny van der Terneuzen.
Nie bójcie się, ona nie da się złamać ;)
serdecznie pozdrawiam,