*****Niedobrym pytaniem stało
się zdanie wypowiedziane przez Andreasa ledwo po opuszczeniu rogatek
Oberstdorfu, a składające się z wyrazów: „I jak tam było w Berlinie?”.
Ton jego głosu
wskazywał na, że Niedźwiedź nie spodziewał się żadnych haratających jego miłość
do Edith szczegółów ani detali rodem z thrillera dramatyczno-psychologicznego z
posmakiem koziołkującej groteski. Podpadał bardziej pod miłą indagację, rzuconą
komuś, kto wrócił z wakacji, a nie z przemytu nielegalnej forsy.
Pani Reżyser poczuła się
nieswojo.
Spojrzała na Andreasa
wzrokiem, który równie dobrze mógł wyrażać wszystko, co nic. Starała się odczytać
prawdziwą reakcję z twarzy ukochanego, ale nie było to możliwe z dwóch powodów-
kiepskiego oświetlenia i doskonałej gry aktorskiej Koflera.
Przeniosła wejrzenie
na drogę, zanim cichym głosem poprosiła sportowca, żeby rozmowa zaczekała do
ich powrotu w granice Innsbrucka.
Austriak wybuchnął
szczerym, nerwowym protestem, po czym zjechał na pobocze, prowadzące otrzaskaną
jak emaliowane wiaderko drogą nie wiadomo, w jakie ciemne, leśne ostępy,
żarzące się kilkanaście metrów dalej.
Edith kiwnęła lekko
głową, udając, że podrzuciło ją na wertepie.
W razie czego będzie
miała gdzie spieprzyć przed gniewem Andreasa, co akurat uśmiechało się jej
tylko w 50%.
Nie chciała przed nim
zwiewać. Liczyła, w jakiś głębokich pokładach swojej podświadomości, że Kofler
zrozumie. Albo chociaż zada sobie ten wysiłek.
Zatrzymali się w
połowie duktu.
- No, słucham – rzekł
z udawanym spokojem Austriak, zaciskając mocniej dłonie na kierownicy. –
Opowiadaj, jak tam było.
Chyba zacznie zionąć
ogniem już po pierwszym zdaniu, ale trudno.
Lepiej zrzucić z
siebie brzemię od razu.
Pani Reżyser
monotonnym, wyprutym z emocji tonem zaczęła swoją relację, lustrując Koflera
spode łba. Chłopak zachowywał względną ogładę uczuciową i odzewową, dopóki
Edith nie doszła do momentu rozbrojenia przez siebie bomby w mieszkaniu
Oniegina. Wówczas Andreas najpierw poczerwieniał, później zbladł, zacisnął
szczęki tak bardzo, że zęby o mało nie eksplodowały mu w ustach, a na
zakończenie wypuścił bardzo powoli powietrze z płuc. Dziewczyna przerwała, nie
wiedząc, czy jest sens, żeby kontynuować sprawozdanie.
Kofler milczał.
Ona też.
Raptownie dłonie
Baribala zaczęły niewąsko dygotać, co jeszcze bardziej podłamało Asystentkę.
Pomimo tego nadal się
nie odzywała.
- Chcesz.. chcesz..
chcesz mi powiedzieć, że.. zrobiłaś CO?! – wydusił z siebie wreszcie
roztrzęsionym głosem Andreas przez zaciśnięte zęby.
Edith znowu zmilczała.
Stwierdziła, że nie
zna sposobu na poprawę sytuacji, więc pozostaje jej tylko poddać się chwili. I
gniewowi Koflera.
Ten tymczasem, nie
doczekawszy się wyrazistej reakcji ze strony opanowanej tylko z pozoru
Reżyserki, wyskoczył z auta jakby ktoś wystrzelił go z procy i odszedł kilka
metrów w głąb drogi, zaciskając ręce na głowie.
Asystentka nie mogła
po prostu siedzieć sobie bezczynnie, patrząc, jak jej ukochany pogrąża się w
meandrach historii alternatywnej, zaczynającej się od słów: „Co by było,
gdyby..”.
Sama kicnęła z subaru
na zewnątrz, podbiegając do Andreasa. Przystanęła kilkanaście kroków za nim,
mówiąc stanowczo:
- Nie zachowuj się
tak. Wiem, jak brzmi moja relacja, ale przecież wszystko dobrze się skończyło!
Andreas odwrócił się z
wymalowanym politowaniem na twarzy. Wyglądał, jakby targały nim krańcowo
sprzeczne emocje – jakby nie miał pojęcia, czy powinien Edith rozszarpać czy
przytulić.
- Wszystko dobrze się
skończyło.. – parsknął prześmiewczo, finalizując wypowiedź pogardliwym
zaśmiechem. Westchnął z rozbawieniem.. czy też raczej „rozbawieniem”, po czym
błyskawicznie rozpoczął perorę nabrzmiałym od zdenerwowania głosem:
- Wszystko dobrze się
skończyło? Edith, czy ty siebie słyszysz? Słyszysz siebie?! Mam ci
pogratulować, że wmanewrowałaś się w idiotyczną sytuację, która od początku
skazana była na niepowodzenie? Mam ci wręczyć jakiś puchar albo laur?!
Reżyserka wbiła w
Niedźwiedzia spłoszone spojrzenie, naprężyła się i zacisnęła pięści. Nic jednak
nie powiedziała. A to nowość!
Brawo, van der
Terneuzen, rozwijasz się.
- Wróciłaś w jednym
kawałku choć ciągle trudno w to uwierzyć, kiedy się ciebie słucha! –
kontynuował Austriak. – Pozwól, że podsumuję twoje fantastyczne przygody.
Najpierw trójka bandytów wydziera z ciebie kasę. Okej, super, wszystko zgodnie
z planem uknutym przez twojego kryształowego braciszka! Później główny bandyta
próbuje cię zastrzelić, gdy chcesz mu uciec. Też super, bo jakimś cudem
uchodzisz z życiem, ale decydujesz się spać u faceta, od którego powinnaś
spierdalać co sił.. i, na dobrą sprawę, z którym nigdy, NIGDY nie powinnaś mieć
do czynienia! Ale w porządku, gdyż dzięki wyrażeniu zgody wciąż żyjesz. Całość
idzie zgodnie z czyimś planem… szkoda tylko, że nie twoim, ponieważ
popierdoleniec oto próbuje cię wysadzić, a ty… a ty… nie uciekasz, bo to za
mało wysublimowane, za proste jak dla ciebie.. za zwykłe… ZA BEZPIECZNE… Ja
pierdolę, Edith, jestem w stanie znieść i zrozumieć naprawdę wiele, ale z taką
głupotą i brawurą chyba nigdy wcześniej się nie spotkałem! Serdecznie ci
gratuluję!!
Nagle Koflerro stracił
zupełnie śladowe resztki opanowania.
- Idiotko, idiotko! –
wydarł się rozdzierająco – Boże, Edith, dlaczego ty musisz zawsze odpowiadać za
błędy innych? Nie dość ci własnego życia?!... Nie, nie..! Co ja gadam..!
- Andreas…. –
spróbowała kulawo Reżyserka, ale sportowiec nie dał jej dojść do słowa,
podejmując na nowo:
- To ja jestem idiotą.
Pozwoliłem ci jechać…
- A co, zamknąłbyś
mnie w złotej klatce? – nie wytrzymała Artystka. Podparła się pod boki.
- Coś bym wymyślił.
Albo użył intelektu Gerarda – skonkludował Kofler zjadliwe. – Najwyraźniej on
ma na ciebie większy wpływ niż wszyscy inni ludzie razem wzięci.
- To nie tak..
- Jasne, nie tak. Ale,
Edith… Jest jedna rzecz, która mnie nurtuje.. Kurwa, pomyślałaś, co by się
stało, gdybyś wytargała z puszki zły kabelek? POMYŚLAŁAŚ O TYM?!
- Nie miałam czasu! –
broniła się nieudolnie i piskliwie Kamerzystka. – Jak myślisz, czy wtedy,
trzymając w rękach tykającą śmierć, mogłam myśleć cokolwiek poza: PORADŹ SOBIE
Z TYM JAKOŚ?!
- Mogłaś uciec, do
cholery! – wrzasnął Austriak pełną parą. – A nie bawić się w sapera! Kurwa,
Edith, dlaczego ty nigdy nie myślisz zanim coś zrobisz?!
Asystentka poczuła się
urażona, ale nie dała tego po sobie poznać. Jedynie wykrzywiła się z
nonszalancją.
Że niby wcale jej
napaść miśka nie rusza.
Nie, nie, wszystko
źle! Przecież ją ruszała – i to jak ruszała!
Ale co miała zrobić,
co miała powiedzieć?...
Spojrzała na kaburę,
którą Andreas trzymał przy prawym boku, myśląc bezwolnie nad tym, że gdyby miał
tam „osę”, mógłby ją po prostu wyjąć i zakończyć głupią impulsywność swojej
nienormalnej ukochanej, robiąc Edith z serca przekłuty piernik.
„Osa” przedziurawia
człowieka na wylot z odległości trzech metrów, więc..
Wiedziała, że
przesadza. Kofler na pewno by jej nie zabił. Bez względu na to, jak bardzo
byłby na nią zły, nie..
Zrobiła kilka kroków w
tył i podniosła wzrok.
Za późno.
Andreas patrzył na
blondynkę z przerażeniem i miną dzieciaka, któremu ktoś zabrał w piaskownicy
wiaderko i plastikowy samochodzik.
- Boże.. – wydarł z
siebie z oporem. – Edith, ty myślisz, że ja..
Nie skończył. Słowa,
których nie wypowiedział, i tak potoczyły się po marnej jakości drodze leśnej,
wsiąkając w grunt.
Reżyserka chciała coś
powiedzieć. Jakoś się wybronić. Ale nie mogła.
Miała świadomość, że
przesadziła.
Przeciągnęła strunę i
tego żadne tkliwe łkania nie naprawią.
Może jedynie..
Przygryzła wargę.
Andreas przejechał
sobie dłonią po twarzy. Jakiś nagły wstrząs szarpnął jego ciałem, po którym
zgarbił się jak dzwonnik z Notre Dame i podszedł chwiejnie do auta. Stanął w
lekkim rozkroku obok drzwi, położył zaciśnięte pięści na dachu, po czym
przytulił twarz do zimnej karoserii subaru.
Asystentka obserwowała
go z przerażeniem.
Drzewa w lesie
zaszeleściły złowieszczo.
Idealna sceneria do
zerwania. Rodem z horroru albo jakiegoś ponurego filmiszcza o marzeniach, które
się rozwalają przez głupotę.
Musiała coś zrobić.
Musiała zareagować. Musiała udowodnić Koflerowi, że…
Van der Terneuzen
nabrała głęboko powietrza w płuca i odrzekła spokojnie, ledwo hamując cisnące
się jej na usta rozliczne obelgi, próby zdławionej obrony samej siebie oraz
gorące zapewnienia o własnej omylności:
- Nie zachowuj się
tak, Andreas. Śniłeś mi się zanim odkryłam bombę.
- Teraz to wymyśliłaś?
– odpowiedział błyskawicznie Austriak z jaskrawym cynizmem.
Być może zamierzał
rozwinąć wątek, lecz Reżyserka nie dała mu dojść do słowa. Podeszła bliżej.
- Nie zachowuj się
tak! – powtórzyła z uporem. – Mówię prawdę.
Streściła
Niedźwiedziowi w kilku zdaniach główną oś konstrukcyjną wczorajszego koszmaru,
a następnie uzupełniła wypowiedź słowami:
- I co? Jak rozumieć
mój sen? Jak ty go rozumiesz? Uratowałeś mi życie. To TY uratowałeś mi życie.
Edith już nawet nie
musiała się wysilać, żeby udawać spokojną i opanowaną. Literalnie taka była. Z
jakichś niepojętych względów dotychczasowe nerwy schowały się do konserwy
(raczej kiepski rym, Mistrzyni Kamery), a ona sama stała się nieskończenie
łagodna. I pełna wyrozumiałości dla ciskania się swego Niedźwiedzia.
Niemożebne.
- Wiem, że wierzysz w
moją opowieść, kochanie – rzekła miękko. – Pozwól mi więc stwierdzić raz
jeszcze: to dzięki tobie żyję, Andreasso. Możesz mieć pretensje do mnie, ale
nie możesz mieć do siebie. Nie masz sobie nic do zarzucenia. Tyle w temacie.
Artystka uśmiechnęła
się zgryźliwie, choć przecież zamierzała oznajmić coś, co ze zjadliwością nie
miało nic wspólnego.
Raczej z dostojną
powagą, o!
- Czekam, aż
wymierzysz mi karę. Dzięki tobie żyję, więc nie krępuj się. Zrobię to, co mi
każesz. Bylebym tylko mogła… jakoś się zrehabilitować w twoich oczach.
Niestety, jej prośba
pozostała bez pożądanego odzewu. Austriak jedyną rzeczą, którą zrobił, było
stworzenie wypranego z jakiejkolwiek siły oznajmienia:
- Nie przeciągaj
struny, Edith. Nie pora na to….
… a później salwowanie
się ucieczką do auta.
Trzasnęły zamykane ze
złością drzwi.
Asystentka została
sama na zewnątrz. Targana wiatrem i zimnym wywiejem pochyliła głowę,
przełykając doznaną porażkę.
Nie próbowała udawać,
że cały ogrom wyrazów, które Andreas wypowiedział, w ogóle jej nie dotknęły.
Jasne, że dotknęły! Ale ponieważ zawierały wiele ziaren prawdy oraz
emocjonalnego zaangażowania wzmocnionego zdrowym rozsądkiem – van der Terneuzen
przyjęła je po namyśle jako absolutnie słuszne. Przegięła, fakt, lecz
zamierzała przekuć porażkę w sukces.
Teraz.
Nie po to przyjechała
z Berlina z bandą świrusów, żeby teraz miała zostać zmiażdżona przez kleszcze
Ostatecznej Klęski.
Edith z werwą ruszyła
do samochodu.
Na dalsze rozmyślania
przyjdzie czas później, dużo później, gdy i ona, i Andreas odpoczną i będą mieć
wystarczające chęci, aby podyskutować nad sensownością własnego związku…
…choć przecież
wszystko będzie wspaniale! Teraz, zaraz, za chwilę wszystko znów będzie dobrze!
Reżyserka nie pozwoli, żeby taki wspaniały koleś jak Koflerro zerwał z nią.. po
prostu. Nie, nie, nie! Wszystko będzie dobrze. Wszystko będzie naprawdę
wspaniale.
Owa pewność dodała
Kamerzystce niemożliwych sił. Wtarabaniła się do auta na miejsce obok
Austriaka.
No, Artystko, działaj,
działaj! Byle z sukcesem!
Skoczek siedział z
twarzą opartą o kierownicę, jakby już nigdy w życiu nic nie miało go ucieszyć.
Nie znał jednakże
uporu Pani Reżyser.
Przykro nam, że zaraz
go pozna. Hehe.
Asystentka potrząsnęła
ukochanego za ramię.
„Nie spartol sobie
życia przez głupie historie”, kołatało się jej po głowie. Co za celna myśl!
- Tym razem mnie nie
bij – poradziła Andreasowi zaczepnie, kiedy ów spojrzał na nią pustym wzrokiem.
– Słuchaj, kochanie.. Racja. Masz rację. Świętą rację. Zrobiłam źle. Ale wiesz
co? W gestii bomby ryzyko mi się opłaciło. Wróciłam tutaj cała i zdrowa, więc
nie można powiedzieć, że próba rozbrojenia okazała się bezcelowa. Ale dostałam
nauczkę na przyszłość. Już więcej nie pojadę nigdzie bez twojej
zgody. Obiecuję ci.
Koflera średnio to
urządzało.
- Mogło cię wysadzić –
warknął, ale jakoś delikatniej niż wcześniej. – Wyobrażasz sobie, co ja bym
zrobił, gdybyś nie wróciła z tego cholernego Berlina? Masz jakieś śladowe
pojęcie na ten temat? – zaciął się na moment. – Gdybyś wyjęła nie ten kabel, co
trzeba.. Edith.. Ja.. Nawet nie chcę myśleć o tym, co ewentualnie mogło..
Ojeeeeej. Panna z
Kamerą już wiedziała, co powiedzieć. Wiedziała, co rosło w niej od kilku chwil.
Wiedziała, co powiedzieć, aby unaocznić Niedźwiedziowi swą skruchę oraz okazać
mu, że… że…
że poza nim… że bez
niego… no, nic. NIC. Ów napad gniewu, to, co robił dotychczas…
Bez niego NIC.
- Kocham cię, Andreas
– rąbnęła Pani Reżyser, patrząc na siedzącego naprzeciw Baribala intensywnym
wzrokiem.
Austriaka zamurowało.
Edith nieomal czuła, jak jego gniew ustępuje miejsca ogólnemu zdziwieniu oraz
szokowi. Wytrąciła mu z ręki trójząb, którym miał zamiar nadal wiercić jej w
sumieniu, i była z siebie dumna.
Tym bardziej, że naprawdę
świadomie powiedziała zdanie, które aktualnie pozostawało bez odzewu.
Momentalnie poczuła
się po prostu szczęśliwa. Zamanifestowała owo uczucie w słodkim uśmiechu oraz
kilku łzach, które podpłynęły jej do oczu. Och.
- E..E..E.. – jąkał
się Kofler z rozszerzonymi oczami i miną oślepionego reflektorami jelonka.
Odchrząknął.
- Mógłbyś dodać coś w
stylu „Ja ciebie też” – rzekła soczyście Asystentka, mrużąc oczy jak manul i
tym samym próbując pozbyć się dyskretnie łez. Zaśmiała się z gracją, po czym
wyszczerzyła zęby.
- Ja.. Ja.. – plątał
się dalej Andreas. Trwało to jakieś kilka sekund. Van der Terneuzen czekała
cierpliwie, przybierając na twarz zblazowaną i jednocześnie wyczekującą minę w
stylu Elizabeth Taylor. W końcu Kofler zamrugał powiekami, budząc się z
letargu.
- Nie wiem, co mam
powiedzieć – dodał niepewnie. Roześmiał się z ulgą. I radością.
Mission completed!
Sukces, sukces, pełen sukces!
- Najlepiej nic nie
mów – burknęła Artystka. Uśmiechnęła się kocio, cmokając ustami.
- Ale.. Czy ty wiesz,
co mogło się stać..
- Chryste, weź zmień
już tę płytę, Niedźwiedziu! – zamruczała, obejmując Koflera za szyję i
zatapiając dłonie w jego włosach. Austriak urwał, robiąc rozanieloną minę, mimo
iż wyraźnie próbował z nią walczyć.
Niezbyt mu to
wychodziło.
Hahaha.
- Już więcej tak nie
rób – powiedział niewyraźnie, gdy Asystentka całowała go w zmarznięte wargi.
- Przecież
obiecałam – mruknęła, odsuwając się od chłopaka z pięknym smilem.
Klepnęła sportowca
przyjaźnie po ramieniu.
- Nie martw się mną –
rzekła życzliwie. – Jak mi się nie powiedzie kariera asystentki Pointnera,
zawsze mogę zostać saperem – dzygnęła do Koflera prostodusznie.
Twarz Andreasa
rozświetlił szczery, łagodny uśmiech.
- Kocham cię –
powiedział poważnie i potarmosił Kamerzystkę za kilka pasm włosów. – A co do
broni, którą mam w kaburze..
Reżyserka poczuła, że
jeszcze moment, a cała się roztopi.. ze szczęścia, które znowu stało się jej z
dawna wyczekiwanym udziałem.
By temu zapobiec,
pochyliła się więc i pocałowała swojego misia, zanim zdążył dokończyć zdanie.
Na chwilę obecną
niczego więcej nie potrzebowała.
*** Asystentkę z
Krainy Słodkich Snów wyrwał pierdolony dźwięk dzwoniącego telefonu.
Mamląc pod nosem
przekleństwa, zaczęła macać dłonią po kołdrze, aż w końcu dorwała piszczące,
podłączone do ładowania foniątko.
Mechanicznie nacisnęła
przycisk odebrania połączenia.
- Halo? – wymamrotała
w mikrofon, tłumiąc ziewanie.
- Dzień dobry. Mówi
Thomas Morgenstern we własnej, niebywale skromnej i seksownej osobie. Czy
rozmawiam z Edith van der Terneuzen?
Zaraz skończy się
zabawa.
- Dzień dobry. Mówi
Vivianna Vienna Christallina de Torenazzos. Niestety, pani van der
Terneuzen nie ma w domu. Wyjechała opalać się na Malediwy i ganiać za
aligatorami. Coś przekazać, gdy wróci? – zaskrzeczała piskliwie.
Morgena zamurowało na
wspaniałe parę chwil. Wreszcie wybuchnął tak ogłuszającym śmiechem, że Pani
Reżyser musiała odsunąć komórkę od ucha, co by nie ogłuchnąć.
- Ach, ty! –
przydzwonił skoczek wesołym głosem. – Żarty się ciebie trzymają!
Znowu wydał z siebie
rechot. Odchrząknął, po czym podjął uroczyście:
- Dzwonię, gdyż jakżeż
albowiem chciałbym cię zaprosić na imprezę. Do siebie! Będzie ona miała miejsce
w dniu dzisiejszym o godzinie 19 w mojej hacjendzie, która powinna spełnić twe
wybredne oczekiwania.
Że co?
Edith ziewnęła, raczej
mało dyskretnie.
- Obudziłem cię? –
popisał się spostrzegawczością Morgen. Zamilknął na kilka sekund. – O, kurczę.
Dziewczyno, bardzo cię przepraszam! Dopiero teraz sobie przypominam, że Andreas
mówił nam o twoim powrocie i o tym, że będziesz spać.. Ja naprawdę..
Och, na Boga!!
- Przymknij się. Już
dobrze, nic się nie stało – wymruczała pojednawczo Artystka. - Przyjdę,
oczywiście. Wiesz, że na imprezę zawsze znajdę czas w swym zapełnionym
nicnierobieniem grafiku. Czy mogę zjawić się z osobą towarzyszącą w postaci
jednego Koflera?
- Nawet powinnaś! –
ćwierknął z ochotą Austriak. – Obowiązują stroje codzienne. Pogadam z Andim,
żeby po ciebie podjechał. Do zoba!
- No, cześć –
zaszemrała Asystentka, kończąc rozmowę.
Po czym zagrzebała się
w poduszki.
Co tam impreza. Ona
musi się wyspać.
Należy się jej.
Zieeeeeeew.
*** Oczywiście, zaspała.
Tradycyjnie już Pannę
z Kamerą obudził dopiero brzęczący jak upierdliwa pszczoła (nie, nie osa)
dzwonek u drzwi, który usłyszawszy, dziewczyna wyskoczyła z łóżka jak na
sprężynie.
Pognała do wrót i
otworzyła je, nie zaprzątają ledwo wybudzonej świadomości pomysłem sprawdzenia
tożsamości gościa przez wizjer.
Ktoś coś mówił o
wzmożeniu racjonalnego zachowania?
Kofler nieomal oślepił
Panią Reżyser uśmiechem, na który Asystentka Potwora odpowiedziała stłumionym
ziewnięciem.
- Jeszcze niegotowa? –
dobił ukochaną Andreas, przestępując próg. Cmoknął Artystkę w policzek.
- No, kotku, pośpiesz
się! – rzekł z werwą, a następnie kuknął kontrolnie na zegarek od Lotusa. – Już
jesteśmy spóźnieni, są cholerne korki na drogach.
Edith zamknęła się w
klopie w połowie zdania.
Niemrawie myjąc zęby,
a później malując się starannie myślała o tym, co powinna podarować Thomasowi w
ramach prezentu.
Nie, żeby zamierzała
się jakoś perfidnie podlizywać blond skoczkowi o niestandardowym poczuciu
humoru, ale nauczono ją, że do nikogo nie należy wpadać z pustymi rękoma.
Niesiona ową zasadą, zdecydowała się na podarowanie Morgenowi zdobycznego
mausera z magazynkiem-nówką oraz wielkim szampanem Moet.
Chyba ktoś kiedyś
wspominał o jego zainteresowaniu bronią, a alkoholem i tak głównie ona będzie
się zajmować, więc..
O ile Thomas skapnie
się, że można by obdzielić nim gości.
Okej, tempo, tempo!
Asystentka wypadła z
toalety w szlafroku, za to w pełnym sztafażu makijażowym na obliczu.
Pośpieszyła do salonu, wytargała z nocnej szafki pistolet razem z nabojami, a z
szafy komplet czarnych ciuchów i ozdobne pudełko ze wstążką, po czym podreptała
do siedzącego przy kuchennym stole Andreasa.
- Widzę, że się
nudzisz, niedźwiedziu – powitała sportowca czule, stawiając przed nim prezent
dla Morgena. – Bądź tak kochany i zapakuj to najładniej, jak umiesz, dobrze?
- Edith... – nie
przyswoił Austriak, unosząc brwi. – Co to ma być? Bo chyba nie..
- Tak – kiwnęła
ufryzowaną czachą Reżyserka. – Prezent dla Thomasa. Pośpiesz się, milusi. Ja
tylko się przebiorę w miarę wytworne odzienie i możemy się zbierać. Mam
nadzieję, że nie przyniosę ci wstydu swoim żałobnym wyglądem.
- Ubierz może coś
kolorowego – usłyszała jeszcze na odchodnym.
Westchnęła cicho,
znowu ryglując się w łazience.
„Coś kolorowego”? No,
dobra.
Apaszka w morskim
kolorze i takaż spódnica akurat się nadadzą.
*** W tempie
ekspresowym zmieniła odzież, a następnie z pewną dozą samouwielbienia opuściła
kiblowe podwoje. Już wchodząc do jadali z Moetem w dłoni wiedziała, że strój,
który wybrała, okazał się strzałem w dziesiątkę.
Andreas spoglądał na
swoją miłą takim wzrokiem, że van der Terneuzen nie musiała nawet pytać, czy
wygląda choćby przyzwoicie. Austriackie oczy w kolorze lazurowego marmuru pełne
były dumy, pożądania i owego rzadkiego elementu, który powoduje, iż kobieta
czuje się najpiękniejsza na świecie.
Edith pokraśniała
zewnętrznie oraz wewnętrznie.
Zamachała butlą
szampana.
- Możemy ruszać,
misiaczku – zakomenderowała słodkim głosem. - Pora się zabawić po okresie
wzmożonego stresu!
*** Do domu Morgena
dotarli spóźnieni pół godziny. W porównaniu do opcji alternatywnej,
zakładającej godzinę, i tak nieźle im poszło.
Hłe, hłe.
Kofler zaparkował
subaru pod drewnianym ogrodzeniem, wyłączył silnik i popatrzył na Reżyserkę
dziwnym wzrokiem.
- No, co tam? –
żachnęła się ona, kukając na skoczka z rozbawieniem.
- Proszę cię, zachowuj
się odpowiedzialnie – zaszurał Andreas z błagalną miną.
Wprost idealnie.
- Nie bój się, nie
puszczę Morgenowi tej Chatki Puchatka z dymem. Umiem się bawić w ryzach normalności,
uwierz mi.
Szkoda, że Pan
Porządny nie wyglądał na przekonanego. Cóż, jego brocha.
Reżyserka troszeczkę
się wkurzyła.
- Po co ciągle mnie
musztrujesz? – wypaliła bez pardonu. – Daj spokój, Niedźwiedziu, odebrałam
jakieś podstawy dobrego wychowania. Potrafię się bawić dość grzecznie i
kulturalnie. By the way - długo jeszcze będziesz mnie cywilizował? Może
zaczniesz wreszcie mi ufać, co? Jak ci się nie podobam, to fora ze dwora!
Ostatnią frazę
Polko-Holendera okrasiła mocnym kuksańcem, wymierzonym Koflerowi prosto w
żebra. Że niby należy potraktować jej oświadczenie z przymrużeniem oka…
- Po prostu wolę
dmuchać na zimne – odparł Miś, robiąc dziwną minę. – A zaufanie nie ma tutaj
akurat nic do rzeczy.
- No, już nie rób z
siebie takiego nieskończenie prawego i bez skazy. Wszyscy wiedzą, że baribale
mają wiele oblicz – łagodziła dalej Kamerzystka.
- Podobnie jak
wielokulturowe blondynki.
Van der Terneuzen
wycisnęła na ustach Austriaka czerwonego od szminki buziaka.
Wyszli z oklapniętymi
uśmiechami z samochodu.
Edith wypuściła głośno
powietrze z płuc, chwytając Niedźwiedzia pod rękę.
- Będę grzeczna, I promise – powiedziała poważnie, na co
Kofler tylko do niej mrugnął, ale jakoś tak bez pałającego szczerością
przekonania.
Cudownie.
Wspięli się po schodach
do drzwi wejściowych. Andreas zadzwonił dzwonkiem, wygrywającym najbardziej
durną melodyjkę, jaką Pani Reżyser kiedykolwiek miała przyjemność słyszeć, a
kilka chwil później w otwartych wrotach zamigotała uśmiechnięta twarz Thomasa.
- Kofi! Didi! – wydarł
się przesadnie, chwytając gości za ręce i wciągając ich przemocą do środka.
Rany boskie!
Odwrót! Do okopów!
Zanim Asystentka
zdążyła się obejrzeć, Morgen już cmokał ją w policzek z oddaniem psa
pasterskiego. Szybko wtarabaniła mu w łapki prezent, ćwierkając coś o
„uciesznym drobiażdżku na poprawę i tak fantastycznego humoru”.
Co ona pieprzyła? I
dlaczego Thomasowi jej przemowa bardzo się spodobała?
Zdecydowanymi,
krótkimi ruchami odpakował paczkę z mauserem, robiąc minę z kategorii:
„Wygrywam milion rubli,
ale tak naprawdę marzyłem o stu tysiącach”.
- MAUSER! – pisnął jak
wyrwana z ziemi mandragora, rzucając się Pani Reżyser na siłę i mocno ją
ściskając.
…Halo, nie chciałabym
przeszkadzać, ale Andreas stoi obok.
- Zawsze o TAKIM
marzyłem! – darł się dalej Morgen z bekiem radości na końcu nosa.
Kofler już nie mógł
zdzierżyć. Wybuchnął pociesznym, iście obłąkańczym aplauzem z wigorem, który
wywabił z salonu pana domu Luizę, Dzieciątko i odrobinę wstawionego Martina.
- Patrzcie! –
ekscytował się Thomas. Podbiegł jak sarenka do znajomych i zaprezentował im
spluwę z nabożną czcią Kapłana Gnozy. – PRAWDZIWY MAUSER!
- A tu jest PRAWDZIWY
MOET! – wrył się brutalnie we frajdę przyjaciela Kofler. Podszedł z uśmiechem
do Morgena i wtranżolił mu do wolnej dłoni wielką butlę płynnych procentów.
M. wyglądał, jakby już
nic więcej do szczęścia mu nie brakowało.
Podziękował zwięźle
Andreasowi, znowu skupiając uwagę na Edith.
- Skąd wytrzasnęłaś
taką piękną spluwę? Tych modeli już nie produkują od dziesięciu lat!
Super, więc
Kamerzystka oddała niezrównoważonemu koledzie zabytek!
Ale ona ma nieświadomy
gest.
Wzruszyła ramionami,
wyszczerzając się ze skromnością.
- Daj spokój, czy to
ważne? – rzuciła retorycznie. - Ważne jest, że prezent ci się podoba. Bylebyś
tylko nie chciał przećwiczyć jego jakości na kimś z tutaj zgromadzonych!
Nie wiadomo, dlaczego
Koch, usłyszawszy powyższe słowa, zaczął rechotać w sposób dość niekontrolowany
pod względem czynności psychoruchowych i w efekcie wyzlał na koszulę Gregora
swój drink z kokosem. Wywiązała się mała potyczka na słowa, z której Reżyserka
wyniosła się, bieżąc do szwedzkiego stołu z żarciem. Spotkała tam zajadającego
kanapki Wolfganga, który kiwnął jej przyjaźnie głową.
- Witam. I smacznego!
– zaśmiała się Edith, sięgając po kawałek zimnej pieczeni.
Ktoś pogłośnił muzykę,
kiedy do salonu wtłoczyła się Liz z Martinem, Andreasem i nadal radującym się
Thomasem.
Pani Reżyser zatopiła
zęby w żarciu, uśmiechając się znad niej do Polki. Ta tylko zmrużyła
dwuznacznie oczy.
O,o.
Chyba nadciąga burza z
piorunami.
Shit.
Lepiej się posilić
przed starciem z Kolejnym Wcieleniem Sprawiedliwości.
(rozmowa Edith i Luizy znajdzie się w nowym rozdziale
Nitro ;))
**** Wszystko się zmienia, gdy Thomas odbiera telefon.
Jego oczy błyszczą, kolorową taflą wystrzela z nich
radość, podbudowana spotkaniem z przyjaciółmi oraz alkoholem, a teraz także
frajdą z faktu, że ktoś sobie o nim przypomniał w ten zimowy wieczór. Jest
spragniony usłyszenia głosu kogoś, kto dzwoni w ważnej sprawie. Chce udzielić
mu pomocy w możliwie najszerszym zakresie.
Ale, jak już mówiłam, wszystko się zmienia, gdy Thomas
odbiera telefon.
Jego oczy zamierają, wesołość umiera i samoczynnie
stawia sobie marmurowy pomnik w szoku, który maluje się na twarzy Morgensterna
i w niewyraźnie dukanych do mikrofonu słowach, zaczynających się od
eksklamacji: „Co ty do mnie mówisz, kurwa!..”.
Wolfgang w lot orientuje się w doniosłości chwili,
więc wyłącza tętniący muzyką magnetofon. Każdy wgapia się w Morgena jak w
ekspresjonistyczny obraz; każdy jest żądny informacji na temat powodów
metamorfozy dobrego nastroju skoczka w smutek łabędzia w żałobie.
Thomas wyłącza fon, patrząc na nas błędnie, pusto.
Robi się trochę blady, nadal milcząc i bezradnie mieląc dłońmi w powietrzu,
jakby opędzał się od pyłków, aż w końcu Gregor nie wytrzymuje. Pyta
podniesionym tonem:
- Co się stało?!
Austriak pokruszonym niczym szkło głosem rzuca w eter
coś, co nie do końca przyswaja mój biedny umysł.
- Luiza i Andreas mieli wypadek. Ktoś w nich wjechał.
Luizę.. wycinali.. z samochodu. A..A.. Andreas..
Morgen wybucha płaczem w połowie chaotycznej relacji.
Natychmiast podbiega do niego Dzieciątko i mocno się przytulają. Reszta
imprezowiczów też się podnosi i podchodzi do roztrzęsionego kolegi, sami nie
będąc bardziej spokojni.
Tylko ja zostaję na swoim miejscu.
Jestem jedyną dziewczyną w towarzystwie, bo pozostałe
panny zdążyły się już wcześniej wynieść, w dodatku nagle mam świadomość bycia
także poza wzajemnie się wspierającą enklawą załamanych sportowców, więc
odcinam się od ich bólu, skupiając na własnym.
Bawię się frędzlem od kapy fotela, na którym siedzę.
Ktoś krzyczy, ktoś zaczyna się nerwowo śmiać, ktoś wreszcie klęka przede mną i
pyta ze łzami w oczach, czy wiem, co się stało.
Nie mogę tego znieść. Wstaję i szybko podchodzę do
stołu z jedzeniem.
Siadam przed półmiskiem z kanapkami. Zauważam, że
został na nim jeden, niedojedzony i już zasuszony pomidor oraz rozrzucone
okruchy chleba. Biorę do ręki widelec. Układam go równo, jak od linijki,
pomiędzy szklanką z niedopitą colą a miską pełną sałatki owocowej, później to
samo robię z nożem, łyżką, łyżeczką oraz z następnym widelcem.
Jestem tym tak pochłonięta, że nie mam bladego
pojęcia, co dzieje się dokoła. Mam swój własny autyzm spowodowany szokiem i
jest mi w nim bardzo dobrze, więc denerwuję się, kiedy czynność segregowania
sztućców przerywa mi Gregor.
- Edith! – zawodzi poważnie nad moim lewym uchem,
łapiąc mnie za nadgarstek z nożem. Spoglądam na Schlierenzauera ze złością, co
jeszcze bardziej go dziwi. – Co ty robisz? Andreas i Luiza mieli wypadek, a ty
bawisz się w układanie widelców!!
Beszta mnie głośno, wylewa na mnie swój żal i
bezradność, a potem jednym precyzyjnym szarpnięciem ręki posyła na dywan
półmisek z pomidorem, sałatkę, jak również moje metalowe zabawki.
- Zrób coś! Rusz się!
Rzucam koledze spokojne spojrzenie. Mierzymy się
wzrokiem jak psy przed walką na śmierć i życie. Wyładowania strzelają w
powietrzu. Nikt nic nie mówi.
- Co ty robisz, Edith? – powtarza drżącym timbrem
Dzieciątko, klapiąc z powrotem na siedzisko niczym przekłuty balon.
- J'embrasse la réalité – mówię do niego wreszcie z lekkim uśmiechem osoby będącej na skraju
wytrzymałości. Słyszę własne słowa i zamieram.
Co się
dzieje?
Naprawdę ja
to chlapnęłam?
Cudowny
wywala na mnie gały.
- Co ty powiedziałaś?
- Je t’ai dit que je fais: j'embrasse la réalité – powtarzam z nagłym zdenerwowaniem.
Dziecko nie odpowiada, a ja jestem przerażona.
Gdzie jest mój niemiecki?
Mogę go rozumieć, ale czemu w nim nie mówię?
Może to chwilowy zatrzask.
Próbuję powtórzyć powyższe zdanie w owym do bólu
germańskim języku, ale jedynie uchylam usta. Nic się z nich nie wydobywa. Żaden
dźwięk, tylko pęd powietrza.
- Pewnie z szoku wszystko się jej pomieszało –
konstatuje nagle nosowym głosem Thomas.
Orientuję się, co miało miejsce. Telefon. Jego
reakcja. I moja też. Wszystko wraca, więc podnoszę się i szybko podchodzę do
Morgena.
- Andreas? – moje „r” wibruje z francuska jak wiertło
w wiertarce udarowej, ale nie mogę nad tym zapanować. Mrugam dwukrotnie,
przebijając skoczka wzrokiem na wylot. – Luuuiza?
Ten tylko uśmiecha się przez łzy.
- Mieli wypadek – powtarza, ciekawe, który raz tego
wieczora. – Luiza.. wycinali ją z samochodu… m-m-a.. wstrząs mózgu.. przebite
płuco.. a Andreas.. wybite palce.. i-i-i-i-i.. też taki.. wwwstrząs.. Wpadł na
nich jakiś czarny samochód.. terenowy… Ja.. Ja.. Nie wiem, nie wiem, jak to się
stało, nie mam pojęcia..
Nagle Thomas zatrzymuje wylewającą się spomiędzy warg
kaskadę słów. Spogląda na mnie z przestrachem. Zaczyna dukać to samo po
angielsku, co w stanie, w jakim jest, wychodzi jeszcze gorzej, niż po niemiecku.
Mimo to miło mi, że chce mnie poinformować o czymś, o czym sam nie ma zbyt
wielkiego rozeznania. Gestem pokazuję mu, że zrozumiałam. Morgeno uśmiecha się
lekko, ścierając wielką łzę z prawego policzka.
- Musimy jechać do szpitala! – wrzeszczy Martin znad
szklanki z wódką. Dopija całość, po czym parska jak zanurzony w wodzie lis
śnieżny.
Szybko myślimy, kto nas zawiezie.
- Może ja? – wpada nagle do pokoju entuzjastyczny
głos.
Podnoszę głowę.
Widzę kogoś, kogo znam, ale, jak zwykle, nie pamiętam
jego imienia. Po chwili nazwa własna wraca.
Manuel.
- Wiem już, co się wydarzyło – oświeca nas prędko,
otrzepując buty na dywanie. Śnieg zawale szargane wzory, nie od razu wsiąka do
środka. Fettner brzęczy kluczykami. – Mam opla, ładujcie się.
Wybiegamy z domu zaraz po nałożeniu butów i kurtek. Ja
w pośpiechu zapinam guziki płaszcza. Jestem tym tak zaabsorbowana, że o mało
nie spadam ze schodów w zaspę. Podtrzymuje mnie Wolfgang, za co rzucam mu
neonowy uśmiech.
W aucie siedzę między Morgenem a Dzieckiem. Jest mi
niewygodnie, ale zaciskam zęby i wsłuchuję się w trzeszczące odgłosy,
dobiegające z radia.
Kukam w lewo.
Gregor siedzi jak na rozżarzonych węglach,
wyprostowany i wpatrzony w przednią szybę. Jego twarz jest jak teatralna maska,
tylko szczęki rysują się mu wyraźnie. Są mocno zaciśnięte. Momentalnie kojarzą
mi się z reakcją Andreasa po wysłuchaniu zaledwie kilkanaście godzin wcześniej
mych odartych ze złudzeń rewelacji, ale jeszcze nie potrafię nad tym płakać.
Może już jestem nieczuła. Jako spadek po wypadku dostanę atrofię emocjonalną i
dysfunkcję lingwistyczną. Dziecko pewnie myśli o Luizie. Mogę się założyć. Chce
być jak najszybciej przy niej oraz przy rannym kumplu, więc głośno popędza
Manuela.
Zmieniam obiekt obserwacji na wpatrzonego w szybę
Thomasa. Skoczek pochlipuje cicho. Na końcu rzęs ma totalne załamanie nerwowe.
Dotykam ramienia sportowca, na co ten podskakuje i patrzy na mnie z
przerażeniem. Po chwili się uspokaja, choć względnie. Przytulam go szybko,
sypiąc mu na głowę puch banałów.
Że wszystko będzie dobrze.
Że Liz wyzdrowieje, Andreas też, bo są młodzi i silni.
I muszą żyć, żebyśmy my też mogli żyć.
Nie mogą nas tak nagle zostawić, to by było bardzo nie
fair.
Morgen uśmiecha się z wdzięcznością, pomimo tego że
mnie nie rozumie.
Nikt mnie nie rozumie. Żaden z nich nie łapie
francuskiego.
Ale mam wrażenie, iż w tej chwili wszyscy rozumiemy
się tak, jak jeszcze nigdy wcześniej.
- Biedna Edith.. – siąka Thomas. – Ty przecież tak
bardzo cierpisz..
Znowu odwraca twarz do szyby.
Cisza gęstnieje w samochodzie, rozrywają ją na
latające strzępy te kurewskie trzaski z głośników.
Mam ochotę wysiąść w biegu i wrócić do domu. Tam
walnąć się na łóżko i płakać do rana.
Ale muszę się trzymać, żeby Dziecko z Morgenem też się
trzymali.
Trzymali.. Musimy trzymać się razem.
To jest podstawa naszego przeżycia w tych dziwnych,
niespodziewanych chwilach.
**** Wpadamy na oddział jak wataha wygłodniałych
wilków. Dopadamy dyżurnego lekarza, który na nasz widok robi zdziwioną minę.
Thomas szybko wyłuszcza mu sprawę gardłowym głosem.
Prosi o informacje. Właściwie, to wszyscy o nie prosimy. Ale doktor jest
nieugięty, hamują go przepisy.
- Mogę rozmawiać tylko z kimś z rodziny – powtarza raz
po raz jak mantrę.
Wreszcie mówię cokolwiek bezmyślnie, że jestem narzeczoną
Andreasa i kuzynką Luizy. Nie mam czasu na badanie reakcji pozostałych
Austriaków, bo na razie interesuje mnie tylko reprezentant ich narodu ze
stetoskopem na szyi.
Idę za nim kilka metrów dalej, spinając się mentalnie
do wzięcia udziału w niebezpiecznej, pozbawionej asekuracji rozmowie
wyjaśniającej.
Dzięki Bogu, doktorek zna frencz.
Przed dyżurką lekarz sadzi prosto z mostu, że z Polką
nie jest dobrze. Potrzebuje transfuzji, w dodatku muszą zszyć jej przebite
płuco, ale nie wiedzą, jak, bo wstępne wyniki badań wskazują, iż pęcherzyki
płucne Luizy nie za bardzo będą chciały współpracować z narzędziami
chirurgicznymi, a tu jeszcze serce nawala.
Zbiera mi się na wymioty.
- Mamy za mało jej grupy w naszym banku krwi. Musimy
sprowadzić zapas z innych szpitali, to może trochę potrwać – informuje mnie na
oko poczciwy doktorek ze smutkiem w oczach.
Deklaruję się w imieniu całej kadry, że wszyscy się
przebadamy.
Jak tylko wytrzeźwiejemy.
Ale tego nie dodaję.
Niech myśli, że jesteśmy upici szokiem i niedowierzaniem….
Cóż, w zasadzie tak jest.
Pytam medyka o Andreasa. Temat wyraźnie bardziej
przypada przedstawicielowi uzdrowicieli do gustu.
- Jest z nim zdecydowanie lepiej niż z pani kuzynką –
rozpoczyna z zauważalną pogodą. - Ma wstrząs mózgu oraz wybite kilka palców
prawej dłoni i obtłuczone lewe biodro. Na chwilę obecną nie jestem w stanie nic
powiedzieć o jego ewentualnych obrażeniach wewnętrznych, które dopiero mogą się
pojawić po jakimś czasie. Trwa szczegółowa diagnostyka. Póki co jednak wszystko
wygląda dobrze. Pani ukochany powinien wkrótce odzyskać przytomność; na razie
otrzymał bardzo silne leki przeciwbólowe i przeciwzapalne. Pan Kofler tkwi w
czymś w rodzaju śpiączki.
Facet zauważa, że wielce zielenieję albo blednę (nie
umiem samodzielnie stwierdzić, którym kolorem pokrywa się ma twarz), więc
błyskawicznie dorzuca coś pokrzepiającego. Później odchodzi. Natychmiast
obstępują mnie żądne informacji austriackie, zaaferowane twarze znajomych.
Przygniata mnie do ziemi grad pytań.
Chcę przekazać Austriakom całą swą okołomedyczną
wiedzę dotyczącą naszych przyjaciół, ale nie mam pojęcia, w jaki sposób dokonać
owego wyczynu, bo skoczkowie nie łapią ani krzty francuskiego.
Stwierdzam, że to lepiej. Oszczędzę ich – choć na
moment.
Pokazuję na migi, że muszą oddać krew do badania, na
co Martin z Wolfgangiem od razu lecą do pielęgniarek. Asystuje im Manuel.
Niech idą. Wypili z nas stosunkowo najmniej.
Podłamany Gregor kręci się jak wrzeciono.
Thomas siada na krześle i ukrywa twarz w dłoniach. Ale
nie płacze. Już da radę opanować szalejące w nim tajfuny sprzecznych uczuć. Tak
sądzę, jednak na wszelki wypadek obserwuję Morgensterna przez paręnaście
ciągnących się jak żywica chwil.
Później macham do Dziecka.
- Je vais – mówię przykładając do
wierzchu dłoni palce wskazujący i środkowy drugiej ręki i markując chód.
Później udaję palenie szluga.
Skoczek zatrybia, kiwając czachą. Nieme przyzwolenie
na podtruwanie się? Okej, można i tak. Posyłam Monsieur Ugryź stalowe
spojrzenie w pakiecie z najcieplejszym na świecie uśmiechem. Odpowiada mi
oklapły grymas.
Chcę odejść, ale nagle z sali, w której leży
nieprzytomna Luiza, dobiega przebijający uszy nerwowym, piskliwym tonem dźwięk,
który paraliżuje moje mięśnie, powodując natychmiastowe cierpnięcie skóry.
Podbiegam do lekko uchylonych drzwi, patrząc, jak
znany mi już doktor nauk medycznych oraz jego pomocnice w postaci pielęgniarek
przykładają do Luizy jakieś urządzenie, którego nazwy ze zdenerwowania
zapomniałam, a które podrywa jej ciało do góry w jakimś spazmatycznym ruchu.
Łapię się futryny.
Mam wielką ochotę na nie patrzeć na przerażający
spektakl w trosce o swe skołatane rzeczywistością neurony, które ani chybi
zaraz mi popękają ze zbyt wzmożonego napięcia, a serce wyskoczy mi z klatki
piersiowej, lecz nie mogę się ruszyć.
Stoję w tych cholernych drzwiach jakbym dostała
paraliżu.
Usta mi wysychają, a świszczące powietrze zasila płuca
kurczowymi, stężonymi zrywami.
Chciałabym oddać Luizie ten oddech, i tamten, i
następny też, i milion kolejnych oddechów, żeby wreszcie odłączyli ją od tego
przyrządu rodem z sali tortur oraz od wszystkich innych.
Pisk, pisk, pisk, krzyki, gorączkowe ruchy, ale przede
wszystkim ogłuszający, tępy pisk.
Jednostajny.
Którego nie potrafię pojąć, gdyż jeszcze nie dociera do
mnie sens tego, co widzę.
- Reanimują ją – dobiega do mnie zachrypnięty,
chropawy jak żwir głos.
Zmuszam szyję do wysiłku.
Gregor stoi obok mnie, blady nie jak ściana, ale jak
szereg ścian, trzymający się tej samej futryny co ja i wpatrzony z bolesną paniką
w oczach we wnętrze pomieszczenia.
Łapię Cudowność jakimś krańcowym, dramatycznym ruchem
za zaciśniętą dłoń.
- Tout ira bien – sadzę z mocą
przepitym z suchości gardła falsetem.
Dziecko patrzy na mnie nieprzytomnie, kiwając
somnambulicznie głową.
Znowu przenoszę wzrok do sali.
Pisk stabilizuje się, zaczyna ustępować fali
ograniczonych, jakby urywanych w połowie wybuchów dźwięku nagle rytmicznego,
ustabilizowanego, rytmicznego.
Zielonego na ekranie.
Zielonego, czyli dającego nadzieję na bardzo łatwo doświadczalną
poprawę.
Wypuszczam z płuc powietrze świszczące niczym wiosenny
wiatr w koronach drzew.
Odsuwam się apatycznie od drzwi, o mało nie wywalając
się na Gregorze, który, widząc, że zaczęłam przejawiać na nowo funkcje życiowe,
również się wycofuje.
Z pomieszczenia wypada jedna z energicznych
pielęgniarek, za nią wychodzi znany mi już pokrótce doktor.
Szuka mnie wzrokiem, a kiedy wreszcie mnie odnajduje,
podchodzi blisko ożywczym krokiem.
- Mało brakowało – stwierdza po prostu, lustrując mnie
uważnie. Ogranicza się do wąskiego jak przesmyk uśmiechu oraz do poklepania
mnie po ramieniu. – Na szczęście udało nam się uratować pani kuzynkę. Dzięki
Bogu, jej serce nie jest tak słabe, jak przypuszczaliśmy.
- Co teraz?
Mój zszargany głos działa na faceta jak kubeł zimnej
wody, ale nie komentuje tego w żaden sposób.
- Musimy czekać – informuje mnie z lekką posypką żalu,
już na odchodnym.
Nienawidzę tego.
Chciałabym coś zrobić. Cokolwiek. Iść kupić potrzebne
leki, iść wycisnąć z ludzi konieczną krew, iść spróbować obudzić mojego
biednego Niedźwiedzia setką całusów i buziaków. Ale nie mogę zrobić nic i ten
fakt tak mnie dobija, że muszę sobie ulżyć, podtruwając się smołą.
Natychmiast!
Zanim jednak odejdę, rzucam jakieś francuskie
pocieszenie przygaszonym skoczkom.
Koncentruję szczególny procent uwagi na Dzieciątku,
ale równie dobrze mogłabym konwersować z drzewem albo łopatą do śniegu.
Wreszcie kucam przy nim, siedzącym bez ruchu na
krześle, i lekko ściskam go za kolano.
Próbuję zajrzeć koledze w oczy, ale on tylko mnie
odpycha. Ukrywa twarz w dłoniach.
Wymowniej nie mógł pokazać, że chce być sam.
Wstaję chwiejnie i wychodzę przed szpital.
Teraz całą koncentrację skupię na paleniu. Niech
wszyscy dadzą mi na chwilę spokój.
Nawet nie potrafię wyraźnie zarejestrować chwili, w
której zaczynam odmawiać pacierz.
*** Stoję przed szpitalem, jarając smukłego niczym
talia Agyness Deyn gitane’a i koncentrując uwagę na obserwowaniu padającego
śniegu. Ze wszystkich sił staram się nie rozmyślać o bezwładnej Luizie oraz
bezwładnym Andreasie, raz po raz poddawanych różnym mniej lub bardziej
zaawansowanym badaniom w celu wykluczenia poważnych obrażeń. Radzę sobie
całkiem nieźle. Nagle przejeżdża po mnie światło reflektorów samochodowych, po
czym słyszę pisk gwałtownie zaciąganych hamulców. Podnoszę głowę.
Poznaję tego citroena… chyba błyskawicznie
naprawionego nieznaną mi, nietuzinkową metodą.
Tak, jak poznaję człowieka, który do mnie podbiega z
paniką w oczach.
- Edith! – sapie Pointner w ramach powitania, patrząc
na mnie ze zdenerwowaniem. Wypuszczam z nosa dym.
- Jak się trzymasz? Co z Andreasem? I Luizą? – pyta
gorączkowo Czapek, zapominając rzucić mi w twarz frazesem o raku, który zjada
moje płuca niczym łakome dziecko drożdżówkę z jabłkiem.
Mnę szluga w palcach, po czym wrzucam do kosza na
śmieci.
Patrzę z powagą na trenera.
- Z Andreasem raczej okej, ale Luiza walczy aktualnie
o życie. Kilka minut temu była reanimowana – mówię in French. Alexandrescu chce coś sypnąć, ale ryję się w jego wolę:
- Z szoku nie mogę mówić po niemiecku. Niech mi pan
wybaczy. Nie wiem, dlaczego tak jest, ale cieszę się, że pan zna przepiękny w brzmieniu język francuski.
Dzięki panu będę mogła porozumiewać się z resztą kadry, gdy będzie pan w
szpitalu – płynnie przechodzę dalej, kiedy Pointner potakująco kiwa czerepem.
Streszczam mu wieści od lekarza.
Nie jest zachwycony.
- Czy ktoś zawiadomił ich rodziców? – pyta mnie w
momencie, gdy wchodzimy do szpitala.
- Nie – odpowiadam z przestrachem czającym się w
pobliżu.
Cierpnie mi skóra.
Dlaczego czuję, że to ja będę musiała poinformować
państwa Stadnickich i Koflerów o zaistniałym, jak najbardziej niekorzystnym
zdarzeniu?
Kierujemy się do wnętrza szpitala. Przed salą
operacyjną Thomas podaje mi telefon Luizy. Kukam na niego pytająco.
- Werner mi przyniósł, kiedy byłaś na zewnątrz – duka,
przywitawszy się skinieniem głowy z Potworem. – Pomyślałem, że.. Edith, Gregor
nie jest w stanie… A ja..
Biorę od niego fona bez zbędnych słów.
- Jest zapisana jako „Wiktoria” – dodaje Morgeno,
obserwując, jak Alexander próbuje dość nieudolnie pocieszać Dziecko.
Znowu wychodzę przed lecznicę. Niby w poszukiwaniu
lepszego zasięgu, a tak naprawdę z wyższej konieczności i próby
zminimalizowania choćby ułamka towarzyszącego mi od jakiegoś czasu stresu.
W gardle rośnie mi wielka gula, kiedy szukam w spisie
kontaktów numeru matki Luizy.
Nie chcę przekazywać, że jej córka umiera. Że w każdej
chwili zwłoki w przeprowadzeniu koniecznej operacji szanse młodej Polki maleją.
Jak mam to powiedzieć? Jakbym informowała o pogodzie?
Albo o przecenie w sklepie?
Zaraz.. Nie, nie umiera! Luiza nie umiera! Ona nie
może umrzeć, do cholery!! Dosłownie nie ma takiego prawa!
Próbuję się zmotywować do dzwonienia.
Wreszcie robię niewyraźną minę, naciskając przycisk
zielonej słuchawki na klawiaturze.
Nie mam rozeznania, co mówić, ale i tak czekam, aż po
drugiej stronie ktoś odbierze…. Może skądś się w ułamku sekundy dowiem, co mam
dokładnie powiedzieć. JAK mam powiedzieć…
Zgłasza się jakaś kobieta.
Przystępuję do akcji, mając w duchu nadzieję, że
Thomas zadzwonił do rodziny Andreasa.
*** Siedzę na krześle szpitalnym, trzymając w dłoni
kubek z parującą aromatycznie kawą. Spoglądam w przeciwległą ścianę, starając
się skupić na odbiorze odgłosów życia szpitala.
Myślę o tym, czy Luiza przetrzyma operację.
Chciałabym, żeby tak było!
Wierzę w nią. Bardzo. Bardziej niż w siebie.
Z tym, że trzeba czekać na cholerną, życiodajną krew,
której dowóz tutaj organizuje chyba czołowa firma ślimaków.
Wzdycham, przenosząc wzrok na tkwiącego obok mnie w
statycznej pozie Gregora. Chłopak siedzi na stołku identycznie, jak wcześniej w
aucie u Manuela, a ja mam ochotę nim potrząsnąć i kazać mu zacząć reagować w
jakikolwiek sposób. Niech klnie, niech krzyczy, może nawet wybić mi wszystkie
zęby, ale niech wróci do życia! Jego marazm zdaje się przytłaczać całą
okalającą nas atmosferę pełnym rezygnacji oczekiwaniem na jakikolwiek Pozytywny
Przełom.
Powiedziałabym Cudownemu Dziecku coś uszczypliwego,
ale i tak mnie nie zrozumie.
Patrzę teraz w lewo. Mrużę oczy i mrugam ze
zdziwieniem.
O, shit.
Na końcu korytarza majaczy mi cyklicznie powiększająca
się sylwetka mojej matki.
Wstaję energicznie, o mało nie posyłając kofeiny na
blade płytki.
Katarzyna podbiega do mnie ze łzami w oczach. Ściska
mnie, zanim zdążę się odsunąć na bezpieczną odległość.
Nie ma sensu ratować kawy. Kubek spada na krzesło,
rozsiewając swą płynną, cienką w smaku zawartość koliście w przesyconej
zapachem detergentów przestrzeni.
- Edith, Edith, kochanie! – matka nieomal łka w moje
ramię. Przytula mnie mocno, bardzo-bardzo mocno, z pozytywnie zorientowanym
zapałem, którego dawno u niej nie uświadczyłam w naszych wzajemnych relacjach…
Uh, mama zaraz chyba wyciśnie mi z płuc ostatnie tchnienie. Naraz odsuwa mnie
od siebie. W jej oczach czai się smutek i coś jeszcze.
Współczucie.
- Widziałam zdjęcia z wypadku w telewizji..
Zadzwoniłam, podano mi adres szpitala.. I.. O, Boże, Edith! Tak mi przykro!
Ponownie miażdży mi kości w uścisku.
Chcę, żeby przestała mnie ściskać, ale nie mam serca
jej odtrącać. Przyjechała, żeby mnie wesprzeć, zakopując tkwiący pomiędzy nami
od jakiegoś czasu topór wojenny, więc już za sam fakt należy się jej specjalne
traktowanie.
- Jak oni się czują? – pada sakramentalne pytanie, a
ja po raz chyba setny owego strasznego wieczora streszczam komuś to, co
wcześniej powiedział mi doktor.
- Dlaczego mówisz po francusku? – niepokoi się
Katarzyna.
- To z szoku. Ale mam nadzieję, że minie - wzruszam
ramionami lekceważąco. – Nie potrafię mówić po niemiecku. Nowa wada wymowy
znacznie utrudnia mi życie, ale co mogę na nią poradzić?
Uśmiecham się lekko.
Moja postawa heroiny widać imponuje mamie, bo mówi mi,
że mnie podziwia. Oraz, że przyniosła mi w torebce parę kanapek i termos z
herbatą.
- Musisz coś zjeść, żebyś nie zemdlała z nadmiaru
stresu – konstatuje poważnie.
Kręcę przecząco głową.
Nie chcę jeść, nie chcę widzieć jedzenia.
Na pewno nie teraz.
Odmawiam. Dość stanowczo, ze znanym już uporem. Głupim
zresztą.
Ale nie potrafię zakomunikować matce solidnej negacji,
bo ona przecież wie lepiej, czego potrzebuje mój organizm.
Zaczynam się wewnętrznie najeżać.
Z opresji ratuje mnie Pointner, który pojawia się
niczym duch z drugiego końca korytarza.
Moja matka jest wyraźnie zaskoczona jego widokiem,
podobnie jak ja. Co za… porażające spotkanie.
Po szybkim powitaniu Alexandrus przyznaje się do tego,
skąd właśnie wraca, mimo iż nikt go o to nie pyta, włącznie z nagle obudzonym z
letargu Dzieciątkiem.
- Byłem oddać krew – rzuca nam newsem w twarze Potwór.
Przytrzymuje przedramię drugą ręką. – Niestety, ja i Luiza nie mamy zgodnej grupy.
Imię Polki elektryzuje Gregora do tego stopnia, że
Schlierenzauer wstaje i chwiejnie rusza w lewo. Wygląda jak rozkręcony robot,
więc ruszam za nim, zostawiając mamę na pastwę Czapka.
Niech się na chwilę ze sobą pomęczą, w końcu kiedyś
tworzyli zgrany duet.
Zobaczymy, jak wiele z tego zostało.
To znaczy, ja nie zobaczę, bo aktualnie zatrzymuję
Dziecko mocnym chwytem za ramię, a kiedy ono patrzy na mnie błędnie, ustawiam
go po francusku:
- Nigdzie nie pójdziesz. Przecież ledwo łazisz!
Muszę mieć coś charakterystycznego w spojrzeniu, bo
Cudowność mnie słucha. Nawet nie pyskuje. Apatycznie wraca na swoje miejsce, a
ja czuję, jak zalewa mnie czarna rozpacz.
Proszę mamę, żeby podała mi termos, po czym wmuszam
kilka kubków aromatycznej herbaty golden assam w Dziecko. Z kanapką już nie
idzie mi tak łatwo, ale, po wielu trudach, osiągam perswazyjny sukces. Po
ostatnim kęsie Gregor wraca do świata rzutem świadomości, co poczytuję sobie za
niebagatelną zasługę.
Mruga jak wybudzony ze snu ratownik górski.
Patrzy na mnie z uśmiechem.
- A teraz? Mogę iść?
Nic nie odpowiadam. Schlierenzauer odczytuje moje
milczenie jako pozwolenie, dopóki do akcji nie wkracza trener z jawnym
protestem. Informuje Gregora, że w takim stanie „do niczego się nie nadaje”.
- Poza tym jeszcze nie do końca wytrzeźwiałeś – kończy
bezlitośnie popis retoryczny.
Informuję go, że taki Martin czy Wolfgang oddali krew
mimo centralnego spicia.
- Niech idzie, Alex – wzmacnia mój front Katarzyna.
Rzuca do trenera minę, która mówi mu więcej, niż mnie, bo Czapek zgadza się,
aczkolwiek niechętnie.
Gregor odchodzi korytarzem przypominając lunatyka z
mało precyzyjnie wyznaczonym celem podróży.
Odprowadzamy go wzrokiem.
Nagle w nasze pole widzenia wtrynia się para
czterdziestolatków, odwalonych jakby na przyjazd Królowej Matki. Mrużę oczy.
Za nimi postępuje jakiś paker bez karku, za to z
krótkofalówką przyspawaną do ucha.
Są.
Rodzice Luizy.
Wychodzę przed nich z profesjonalną miną przewodniczki
po muzeum.
Mięśnie twarzy chyba zaraz mi strzelą z udawania, ale
nie mogę okazać słabości.
Ani teraz, ani później, co ponownie sobie postanawiam.
Przedstawienie musi trwać, a ja muszę zachować fason. W końcu nie na darmo
dostałam imię po Edith Piaf.
*** Wiktoria i James przylecieli do Innsbrucka własnym
odrzutowcem.
Cóż…
Brwi podjeżdżają mi uprzejmie na czoło, ale nie
komentuję właśnie usłyszanej wiadomości ani jednym słowem, mimo iż rzeczywiście
wywołuje ona we mnie ni to utajony podziw, ni to lekką zazdrość.
Prztyczek w nos, van der Terneuzen, co nie? Ty
natomiast dysponujesz udziałami w przedsiębiorstwie wydawniczym. Nie jest źle,
dziewczyno. No i popierniczasz na całkiem niezłej fusze w OESV, nie zapominaj!
Siedzimy w stołówce, wymiecionej z ludzi, patrząc na
siebie nieufnie, choć z odłamkami tolerancji.
Wcześniej rodzice Polki odbyli krótkie tete-a-tete z
lekarzem na temat zdrowia swojej latorośli i, jak można się domyślać, efekt
owej konwersacji nie napawał ich zbytnim optymizmem. Oddali już krew do
badania, lecz co mogli zrobić więcej?
Tyle co ja, czyli nic.
- Zastanawiamy się, czy przenieść Luizy do innego
szpitala – oznajmia bezceremonialne Wiktoria.
- Dlaczego.
Stwierdzam, nie pytam. Uważam, że szkoda marnować
energię na wywijanie tonu w górę.
- Tutejsi doktorzy..
Ojciec Lu rozwija przede mną plastyczną wizję
pozbawionych mózgów konowałów, którzy nie potrafią odróżnić na zdjęciu RTG
kolana od własnej czaszki.
Jestem sceptycznie nastawiona do ich opinii.
- Może nie jest tak źle – oświadczam pewnie. – Dajmy
lekarzom trochę czasu na działanie.
- Nie chcemy przenosić jej teraz, to jasne – rozwiewa
osad wątpliwości pani Stadnicka. – Jej stan..
Przerywa.
Każdy dobrze wie, jaki jest stan ich córki.
Kiwam głową ze zrozumieniem, a następnie rozpoczynam
proces wyłamywania sobie palce. Suche trzaski zwracają na mnie uwagę rodziców
Polki.
- Przepraszam – rzucam jakby mimochodem.
Cholera, nie wiem, co mam mówić. Żałuję, że nie ma
tutaj kogoś, kto w obliczu zdenerwowania umie szybciej zebrać myśli.
Nagle wpadam na pomysł.
Informuję Stadnickich, że zaraz wrócę, po czym spylam
do Pointnera. Peroruje z moją matką o czymś radosnym i względnie
neutralnym.
Nie ma to jak naciągane tematy do rozmowy.
Skądś coś o tym wiem.
Hej, ciekawe, o czym ma matka i mój przełożony tak
zawzięcie dyskutują? Może o najnowszych wahaniach giełdowych albo garsonkach
Coco Chanel.
Boże, Edith, czy z twoją głową wszystko O.K.?
- Czy możecie pójść ze mną? – proszę ucieszny duecik
błagalnie.
Podnoszą się rączo i idą za mną, nawet nie pytając,
gdzie ich prowadzę. Ufają mi. Hmm.
Czuję się dziwnie z tym, że tak mnie słuchają.
Przywykłam do tego, iż to ze mnie robi się popychadło.
Co za niespodziewana odmiana – zwłaszcza po Ber…
Berlinie. W moim umyśle migają w tempie uderzającej o
powierzchnię ziemi błyskawicy migawki z ostatniej, autostradowej rozmowy z
Andreasem. Zaciskam zęby mocno, aż do bólu żuchwy. Żeby tylko się nie
rozpłakać. Żeby tylko nie zrobić koncertu życzeń.
Idź, Reżyserko, idź na stołówkę. I postaraj się po
drodze nie myśleć o niczym. Niczym ambitnym.
Zderzamy się jeszcze w połowie korytarza z Thomasem
oraz Gregorem, dołączając ich do naszej grupy, po czym razem wkraczamy w progi
jadalni.
Rodzice Luizy nie wiedzą, z jakiej okazji wracam z
obstawą, ale ich goryl na wszelki wypadek wzmacnia czujność.
Siadamy przy stole, a ja wyłuszczam, co sobie
przypomniałam.
- Christine! – rzucam z energią.
Na szczęście nie wymaga to zbędnego tłumaczenia.
Przynajmniej dla niektórych.
Pointner w oszczędnych słowach przedstawia sylwetkę
mojej niedoszłej zabójczyni, starannie omijając sprawę z sobą oraz z zamachem
na me istnienie.
Wszyscy czekają na to, co chowam w rękawie.
A ja chowam informację, że Christine kiedyś podawała
się za siostrę Luizy.
W oczach Wiktorii i Jamesa widzę rozbawienie.
- Nikt tutaj nie śmie brać na serio tego, co ona sobie
roi - klaruję spokojnie. - Ale pomyślałam, że może ich podobieństwo sięga
głębiej. Od cech fizycznych aż po krew.
Alexandrus tłumaczy skoczkom powyższą wypowiedź przy
wydatnej pomocy mojej matki.
Całkiem nieźle im to wychodzi.
Na reakcję młodych Austriaków nie trzeba długo czekać
– Thomas zrywa się na równe nogi z ożywczą werwą wypisaną jaskrawo na twarzy, a
Gregor robi minę, jakby nareszcie wrócił z myślowych manowcy do świata żywych.
Też wstaje, ale z mniejszym entuzjazmem. Najwyraźniej jeszcze nie do końca
ocknął się wachlarz typowych dla niego, energetycznych odzewów.
Morgen jednakże usadza Dzieciątko z powrotem na
miejscu, co wygląda jak scena z kiepskiego gagu rodem z kina niemego.
- Zostań – komenderuje tonem, jakim musi zwracać się
do podwładnych na komisariacie. O ile jakichś ma. Hehe.
– W stanie, w którym jesteś i tak do niczego mi się
nie przydasz!
Schlierenzauer chce zaprotestować, lecz jego protest
tchnie tłumioną bezbarwnością.
- Idź do Luizy i Andreasa, czuwaj i informuj mnie o
tym, jak się mają.
Morgeno zostawia na stole służbową komórkę, mówiąc, na
jaki numer Oklapnięty Ugryź ma dzwonić w razie chęci przekazania ewentualnych
wieści, po czym wychodzi ze stołówki. Żywiołowo asystuje mu ojciec Luizy, za
którym w równie imponującym tempie ulatnia się ochroniarz.
Jestem szybsza niż były Polki, więc to mnie dostaje
się zdobyczny fon.
- Oddawaj – denerwuje się nagle Gregor. – Nie gadasz
po niemiecku, od ciebie i tak się niczego nie dowie!
Pokazuję mu język, co rozśmiesza Katarzynę oraz
Wiktorię.
Pointner natomiast ma minę jak Tutenchamon.
Wygląda, jakby spał z otwartymi oczami. Może jest na
tyle fajny, że opanował tę technikę – mnie nigdy się to nie udało.
Z szurnięciem stołka powstaję od naszego uciesznego
stoliczka.
Kiwam wszystkim głową na „do widzenia” .
Matka podnosi się zaraz za mną, ale usadzam ją,
stwierdzając, iż chcę przez jakiś czas pobyć sama.
Spogląda na mnie ze zrozumieniem, nic nie dodając
słownie, a jedynie lekko wykrzywiając wargi.
Jestem jej wdzięczna, że dziś nie narzuca mi się z
całą typową sobie stanowczością oraz zachwycającą niekiedy nieustępliwością -
byłoby to bezcelowe, o czym obie wiemy.
Zamykam drzwi za sobą, prawie odcinając nimi dłoń
Cudownego, który raptownie zapragnął dotrzymać mi towarzystwa.
Rzucam mu pytający grymas.
Gregor nic nie mówi, tylko niespodziewanie mocno mnie
przytula.
Zdziwienie tak mnie paraliżuje, że zapominam
zareagować w standardowy dla mnie sposób.
- Dzięki, że nad wszystkim czuwasz – chucha mi Dziecko
do prawego uszka. Odsuwa się na pewną odległość i kuka na mnie bacznie,
badawczo. Ściska mi ramię pokrzepiająco. – Naprawdę, wielkie dzięki. Wiesz, to
jest ważne, żebyśmy teraz byli razem. Wzajemnie się wspierali. Może przez tę
sytuację nauczymy się ze sobą rozmawiać.
Uśmiecham się z aprobatą, a później obserwuję skoczka
pomykającego korytarzem w stronę OIOM-u.
Też coś. Po raz pierwszy od wieków Schlierenzauer
powiedział do mnie coś mądrego.
**** Patrzę przez szybę na podłączoną do różnych
kosmicznych machin Luizę oraz do trochę życzliwiej pod tym względem
potraktowanego Niedźwiedzia.
Obok mnie z uporem maniaka w taflę wgapia się ponownie
osłupiałe Dzieciątko, które oddycha z wyraźnym trudem. Szczęki kłapią mu jak
szczeniakowi, jak nic przymierzając się do odpadnięcia od reszty kośćca twarzy.
Ja natomiast jestem człowiekiem bez mimiki. Wyprutą z
ruchów mięśni oblicza personą, która może tylko kontemplować szybkość działania
respiratora i posyłać prośby do Boga.
Właśnie.
Szturcham Dziecko w lewy bok.
Kiedy już nawiążemy kontakt wzrokowy, składam mu przed
nosem dłonie jak do modlitwy i kiwam czachą w stronę wyjścia z oddziału.
Gregor potakuje odpowiednim gestem.
To zadziwiające, że nagle możemy porozumiewać się bez
słów.
Szkoda, iż dopiero tragedia zadrgała odpowiednim,
wyciszającym wzajemne niesnaski rytmem na naszych pokręconych jak makaron
relacjach.
W głowie pojawia mi się szybka myśl, że wypadek
Koflera i Polki nie poszedł na marne, ale zaraz wywalam ją z mózgu jako
nieodpowiednią.
Już mamy ruszyć na poszukiwania kaplicy, kiedy nagle z
dyżurki pielęgniarek wychodzi siostra oddziałowa. Przechodzi przed nami,
wzbudzając pęd zastanego, dusznego powietrza i kieruje się wprost do łóżka
Luizy.
Odłącza ją od kilku warczących maszynerii.
Patrzymy na to osłupiali.
Co się dzieje?
Może przyszła krew i Liz biorą pod noże.
Wreszcie!
- Zapytaj, dlaczego to robią – nakazuję skoczkowi po
angielsku. Ten choć raz dzisiejszej nocy reaguje względnie natychmiastowo,
zaczepiając wychodzącą z sali siostrę.
Krótka, aczkolwiek treściwa rozmowa rozwiewa nasze
kotłujące się wątpliwości.
Polka musi mieć zrobiony tomograf. Za to poszukiwanie
jej grupy nadal trwa.
Kurwa, jaką ona ma grupę, że nigdzie jej nie ma?!
Zaciskam pięści i zęby.
Cudowny jest koncertowo przybity konwersacją z
pielęgniarką. Bezwolnie siada na najbliższym krześle, tylko dzięki cudowi nie
mijając się z nim o milimetry i w rezultacie nie lądując dupskiem na zimnej
podłodze.
Chciałabym podejść do Austriaka i jakoś go pocieszyć,
ale sama nie wiem, jaka forma osłodzenia Cudownemu losu oraz wygładzenia
kanciastych, chropowatych przeżyć zdałaby egzamin na ocenę co najmniej dobrą.
Osobiście też bym chciała, żeby ktoś poprawił mi humor.
Raptownie do mózgownicy wpada mi szalony pomysł.
Stukam Dziecko po głowie. Patrzy na mnie ze złością,
jakbym przerwała mu pracę nad wytrącaniem protonów z powłok ununquandium.
- Masz jakiś papier?
Teraz jego oczy już nie są pełne gniewu, tylko politowania.
Niczym wobec upośledzonej, małej blondynki – nagle nieszkodliwej, ale i tak
rozczulającej stopniem niezrozumienia otoczenia.
Zagryzam wargę.
Przechodząc na angielski, rozjaśniam sportowcowi mroki
mojej idei, do której ów nagle ochoczo się zapala.
Chociaż tyle.
Przystępujemy do szukania odpowiednich przedmiotów w
naszych odzieniach.
Research przynosi wspaniałe rezultaty: ja znajduję
nadgryziony ołówek stolarski, a Gregor – dwa pomięte bilety. Mają jednak jedną
białą stronę na odwrocie, więc nadają się idealnie do realizacji naszego
pokręconego planu.
„Edith, pokręcony ptysiu!”………………………………….
Wspomnienie niczym solidny cios prosto w potylicę.
O, Andreas, Andreas…!
Muszę zacisnąć oczy. Muszę się pochylić. Muszę wbić
dłonie we własne uda. Muszę się uspokoić.
MUSZĘ.
Schlierenzauer taktownie daje mi chwilę na ukojenie
nerwów…………………. ALE TO NIE DZIAŁA WSZYSTKO WRACA DLACZEGO TERAZ WRESZCIE WRACA
DLACZEGO TERAZ WRACA
„Edith, pokręcony ptysiu!”
„Wróciłaś w jednym kawałku choć ciągle trudno w to
uwierzyć, kiedy się ciebie słucha!”
„Pozwoliłem ci jechać…”
„Kocham cię, Edith”
KOCHAM CIĘ, ANDREASSO
„Obiecuję, że nie dam się zabić”
BRAWO, PRAWIE DOTRZYMAŁEŚ SŁOWA, MISIU
- Van der Terneuzen, wszystko gra?
- Durne pytanie, Ugryź. Durne pytanie, durne pytanie….
Mamroczę dalej coś, czego sama nie rozumiem.
KOCHAM CIĘ, EDITH KOCHAM CIĘ, EDITH KOCHAM CIĘ, EDITH
KOCHAM CIĘ, EDITH TYM RAZEM MNIE NIE BIJ DONIOSĘ NA GERARDA NA DZIŚ OBIECAŁAŚ
POWTÓRKĘ Z ROZRYWKI EDITH NO POCAŁUJ MNIE POCAŁUJ DLACZEGO SIĘ DEPRECJONUJESZ KOCHANIE
CIESZĘ SIĘ, ŻE CIĘ MAM
Targam się na włosy. W końcu Gregor zdecydowanie mnie
przytula do swej wątłej piersi. Odgarnia mi kudły z twarzy, patrzy w moje
wypełnione łzami oczęta i mówi Daj spokój, wszystko będzie dobrze. A ja mówię
Przecież wiem. Nie mądrz się, to po prostu reakcja alergiczna na używane tutaj
detergenty.
Wstaję i robię kilka kroków w przód. Staram się
miarowo oddychać, żeby uspokoić walące serce. Kilkanaście sekund mija.
- Jesteś bardzo dzielna, Edith. Podziwiam cię.
Kiedy indziej te słowa po prostu by mnie znokautowały,
wywołując napad śmiechu zmiksowanego naprędce z samouwielbieniem, jednak dziś
pomagają mi się ogarnąć. Wrócić do pionu.
Tylko. Aż.
Ocieram oczy rękawem swetra, a następnie wracam na
miejsce obok Dziecka i kreślę na kolanie duże litery najpierw na jednej kartce,
a później na drugiej. W międzyczasie posyłam Austriakowi serię ożywczych
uśmiechów o wysokim współczynniku empatii. I nawet podziękowania.
Wytworzony tekst brzmi:
„Dla Andreasa/ Luizy od Gregora Schlierenzauera i
Edith van der Terneuzen, w dniu 14.10 o godzinie 4:09. Jesteśmy z Wami! Nie
dajcie się obrażeniom tak, jak my nie dajemy się zmęczeniu. Choć niekoniecznie
musicie pić tyle kawy, co każde z nas.”
Całość napisałam po niemiecku, ale nie jestem pewna
poprawności zapisu z wiadomych względów, więc nakazuję ruchem dłoni Cudowności,
aby skontrolowało jakość przekazu.
Czyta z namaszczeniem, po czym podnosi go góry
uniesiony kciuk.
Super, nie dałam plamy. Osiągnięcie.
Zabieram skoczkowi kartkę dla Koflera i podchodzę
cicho do drzwi sali, rozglądając się na boki. Gregor kroczy tuż za mną. W
pewnej chwili lekko popychając mnie za próg.
Okej, może mnie pilnować.
Podchodzę szybko do nieprzytomnego Niedźwiedzia.
Okej, Reżyserko, teraz musisz wytłumić wszelkie
emocje. Trzy, czte-ry!
Nie maż się. Już na dziś wystarczy.
Niemażsięniemażsięniemażsięniemażsię
Chyba pół roku walczę z dłonią swego ukochanego, zanim
zdołam mu w nią wcisnąć ów pełen dobrej woli karteluszek, ale w końcu mi się
udaje.
Już chcę odejść, ale postanawiam skorzystać z okazji.
Uważając, żeby czasem, broń Boże, nie odłączyć
jakiegoś mechanicznego ustrojstwa, nachylam się nad głową Austriaka i całuję go
w policzek.
Wygląda tak spokojnie, kiedy sobie śpi..
Mam nadzieję, że w snach nie śledzi mnie w Berlinie
albo nie wspomina tego, jak projektowałam swoją śmierć od nieobecnej „osy”.
Uśmiecham się do Pana Porządnego na pożegnanie, po
czym odwracam się…
… i wpadam wprost na siostrę oddziałową.
Widząc moją minę, zmienia grymas na obliczu. Wygląda,
jakby mi głęboko współczuła.
Przenosi wzrok na Gregora.
- Ty też chcesz? – pyta pro forma.
Dziecko przemyka do Luizy i robi to samo, co ja.
Włącznie z pocałunkiem.
Rozczula mnie ów widok.
Razem stanowimy parę porzuconych nieszczęśników. Hmm….
Zatem jednak coś może nas łączyć – poza wzajemną niechęcią.
Pielęgniarka wygania nas z OIOM-u w ostatniej chwili.
Kilka sekund później z dyżurki wychodzi dwójka lekarzy.
Mrugam do Cudownego.
Jeden zero dla nas.
**** Opieram się plecami o zimną ścianę,
zaciskając mocniej usta na słomce.
Przełykam nową porcję rosołu z automatu.
Wcześniej zakosiłam ze stołówki siedem plastikowych
rurek, po czym wyruszyłam na poszukiwania takiej budy z napojami, która idealnie
nadawałaby się do realizacji mojego kolejnego, przebiegłego planu.
Perfekcyjny automat znalazłam nieopodal oddziału
kardiologicznego.
Połączyłam słomki w jeden długi ciąg po uprzednim
dokładnym oblukaniu zasady działania budki, a następnie zaczęłam wpychać długą,
smukłą rurkę w odpowiedni otwór. Jakimś cudem zamiast do kawy, moja plastikowa
kombinacja wtranżolona została w zapas rosołu, no, ale przynajmniej teraz
mogłam pić ów specyfik do woli, nie tracąc ani centima.
Pochłaniam zaprawioną wodę dopóki mój żołądek
fenomenalnym salto mortale nie daje mi znać, że pora przerwać tę kulinarną
rozpustę.
Kurde, niedobrze.
Uciekam do damskiej łazienki, gdzie ledwo zdążam
podnieść klapę od sedesu. Rosół zdąża do ścieków, a mną przez jakiś czas
szarpią wymioty.
W końcu nie mam już czym rzygać, więc męczę się
straszliwie, aż wreszcie mój układ trawienny kapituluje.
Leżę przez chwilę, wymordowana jak po wspinaczce na
Elbrus, dotykając czołem zimnych płytek podłogowych i czekając na unormowanie
oddechu.
Kiedy to następuje, dźwigam się ciężko.
Kto przekręcił grawitację na niedozwolony wskaźnik?
Wypłukuję usta w akwie kranówie, wrzucam sobie do ust
kilka miętówek i zaczynam je żuć, licząc do 500. Osiągnąwszy ową magiczną
liczbę, jednym splunięciem posyłam gumy do kosza na śmieci.
Czuję się o wiele lepiej.
Najwyraźniej rosół z automatu miał jakąś wadę
fabryczną, np. był za stary.
W głowie mi się kręci, ale nie mam odwagi, żeby osunąć
się po ścianie do parteru, bo istnieje prawdopodobieństwo, że później już nigdy
samodzielnie nie wstanę.
Ignoruję więc cielesne wariacje, stając twarzą w twarz
z różowymi kafelkami.
Zaczynam powtarzać wartości poszczególnych
pierwiastków z tablicy Mendelejewa.
Gubię się już na berylu, ale to akurat nie szkodzi, bo
nagle do kibla wpada Martin.
Patrzę na niego otumanionym wzorkiem.
- Ile unitów ma beryl? – pytam po angielsku, ale Koch
mi nie odpowiada jakoś szczególnie chyba, że za owo coś szczególnego wezmę
wymamrotane pod nosem wyrazy o bliżej niezidentyfikowanym ładunku znaczeniowym.
- Pomyliłeś klopy. Spadaj – mówię do niego z
uśmiechem.
Martin też się do mnie uśmiecha.
Pewnie myśli, że walnęłam mu komplementem.
- Dobrze się czujesz? – indaguje raptownie z
troskliwością, posyłając smile do kąta.
Kiwam zdecydowanie czachą.
- Gdybyś tylko pomógł mi stąd wyjść.. to dam sobie
radę – sadzę in English, rozkładając bezradnie ręce.
Taa, każdy tak mówi.
**** Żegnam się z Kochem obok felernego automatu.
Zauważam, że moje rurki zniknęły, ale nie mam o to żalu.
Pewnie porwała je jakaś panda.
Boże, ja co plotę? I ile godzin już nie spałam? I
kiedy cała ta sytuacja dobiegnie końca?.... Nie wiem, nic już nie wiemmmmm…
Idę na oddział kardio, bo już wiem (a jednak coś
wiem!), że tam, to znaczy na tamtejszej oddziałowej świetlicy, TV jest włączone
całą dobę, zatem mam w zapasie dużą szansę, iż choć na chwilę zajmę uwagę czymś
innym niż modlitwami albo masą właściwą magnezu.
Siadam na drewnianym krześle i wgapiam się w reklamy.
Już zdążyłam się ucieszyć samotnością, kiedy nagle z
sali chorych wymyka się chyłkiem jedna z dyżurujących pielęgniarek.
Patrzy na mnie błagalnie.
- Mogę przełączyć? Zaczyna się mój ulubiony serial!
Co mi tam, równie dobrze mogę się posilić „Żarem
tropików”.
Macham przyzwalająco dłonią.
Kobieta jaśnieje, woła przyciszonym głosem koleżankę
(„Brita! BRITA! Chodź już!!”), a później sadowi się obok mnie, przełączając
pilotem kanał na numer 5.
Mamy szczęście, akurat skończyła się czołówka.
Fabuła jest tak idiotycznie wciągająca, że po
kilkunastu chwilach sama zaczynam zastanawiać się nad tym, jak to się stało, że
Maria Calderon nie jest już zaręczona z Miguelem, tylko kopnęła mu w tyłek na
rzecz zasuszonego Julia z plantacją tytoniu.
Hmm.. może chodzić właśnie o ten tytoń.
A jakim cudem Teresa zabiła Lucię? Przecież nie mogła
być w jej mieszkaniu, poddając się zabiegom w hotelu SPA w Bogocie, na litość
boską!
Odcinek kończy się dramatycznym momentem zdrady
Carmeli, dokonanej z seksownym kelnerem w przyrożnym barze szybkiej obsługi na
drodze do Medellin.
Pielęgniarki rozchodzą się do swoich zajęć, chlipiąc
nad Marią i myśląc o przystojniaku z baru.
Ja sama wstaję z dojmującą niechęcią, oganiając się od
rozkminy, jakim cudem Carmela w ciągu piętnastu minut pokonała trasę z Bogoty
do Medellin.
Widać w serialach wszystko jest możliwe.
Szkoda, że życie nie bierze wzoru z tej
optymistycznej… kategorii.
**** Przed OIOM-em spotykam nowe twarze, co przyjmuję
z mieszanymi uczuciami.
Thomas przedstawia mnie matce oraz siostrze Andreasa,
które patrzą na mnie, jakbym nagle wypadła z sufitu, ubrana w kieckę z żarówek.
Miłe to nie jest, ale one są w szoku, więc mają prawo
dziwnie reagować i tak dalej.
Rodzicielka mojego faceta pyta mnie, jak się czuję.
Nie mam czasu, żeby odpowiedzieć, bo Morgeno wchrzania
się z prędkim wyjaśnieniem, że ja, na wieść o wypadku, zaniemówiłam w języku
niemieckim.
Matka patrzy na mnie z powątpiewaniem. Odpowiadam jej
słabym uśmiechem.
Jaka szkoda, iż sobie nie porozmawiamy. Tiaaa..
Kogo ty chcesz oszukać, Reżyserko? Przecież od razu
widać, że nie złapiesz z matką Niedźwiedzia dobrego kontaktu. Odbierasz jej
wypieszczonego, wychuchanego synalka. Wątpisz w czarny scenariusz? Będzie
niepowetowanie gut, jeśli pani Kofler nie zrobi chryi na ślubie twoim i Niedźwiedzia….
…. Na czym? Och…..
…. Przypominam sobie, że mam w kieszeni telefon
Thomasa, ale postanawiam mu go jeszcze nie oddawać.
Czuję jego przyszłą przydatność.
Choć może to po prostu efekt powtarzania tablicy
Mendelejewa.
Zacięłam się na renie, co dziwnie brzmi, ale jest
prawdą….
Korzystając z okazji, że rodzina Koflera wzięła na
świecznik niemrawe Dzieciątko, odciągam Morgena na bok i pytam go po angielsku,
co zdziałano w związku z Christine.
Skoczek martwieje.
- Nic – odpowiada ze smutkiem. – Okazało się, że ma
inną grupę krwi niż Luiza. Cholera! A taką mieliśmy nadzieję!
Otóż to.
Nadzieja.
- Masz może jakieś newsy dotyczące wypadku? – indaguję
cicho.
Thomas się ożywia i to w sposób nie pozostawiający
złudzeń.
- Dzwoniłem z drogi do Wernera. Powiedział mi, że w
Andreasa i Liz wjechał jakiś człowiek czarnym pathfinderem na obcych
rejestracjach, prawdopodobnie węgierskich. Wyobrażasz sobie?
Nie potrafię.
- Edith…
Podnoszę badawczo wzrok.
Widzę, że Austriak ma do mnie jakiś sekretny romans,
więc szturcham go lekko, żeby kontynuował.
- Pewnie mnie wyśmiejesz, ale.. Ja.. Chciałbym znaleźć
tego, kto to zrobił.
W jego głosie pobrzmiewa taka moc, że zaczynam
podziwiać blond skoczka.
Jak ma zamiar to zrobić?
W pojedynkę, oczywiście. To znaczy, kumple rzucą mu
jakiś trop, a dalej on będzie węszył sam.
Czy wie, że jego misja jest niebezpieczna?
Wie, ale musi coś zrobić, bo inaczej go rozniesie. I
byłby wdzięczny, gdybym zachowała to dla siebie.
Kiwam głową.
Takie rzeczy chyba są jasne.
Chwilę później jednak oddaję Austriakowi komórkę.
Skoro podejmuje się szlachetnego śledztwa, łączność ze światem na bank przyda
się mu bardziej niż mnie…
… Do kogo miałabym zadzwonić, zwłaszcza w stanie, w
którym aktualnie się znajduję?...
Zastygam z nokią w wyciągniętej dłoni, co, oczywiście,
nie uchodzi uwadze wyczulonego niczym barometr Thomasa.
- Co jest, piękna?
- Ojciec – wyjaśniam elokwentnie. Chrząkam.
- Chcesz zadzwonić do swojego taty?
- Czy mogę zadzwonić do ojca?
Zmieszane głosy. Jak foniczny drink Jamesa Bonda.
Uśmiechamy się z Morgensternem do siebie. Pełne
porozumienie, wow.
- Jasne, dzwoń. Ja zresztą muszę udać się załatwić
pewną ważną sprawę poza szpitalem, więc będziesz miała chwilę dla siebie.
Naprawdę, nie ma problemu – zezwala skoczek z uśmiechem połyskującym
wyrozumiałością.
Ach, jej. Bo uronię łezkę.
***** Parę minut później jestem troszeczkę wkurwiona.
Pan Papa van der Terneuzen nie odpowiada na żadną
próbę kontaktu.
Kolejno wykręcałam numer do jego biura w Amsterdamie,
do domu rodzinnego ojca w Terneuzen, znowu do biura w Amsterdamie, następnie do
biura w Innsbrucku, po czym dwa razy na komórkę i jeszcze raz do biura – tyle,
że we Wiedniu.
W końcu ośmieliłam się zadzwonić nawet do naszej
subalpejskiej hacjendy w szykownej dzielnicy, ale tam również nikt nie
pofatygował się, aby podnieść słuchawkę. Również wykręcenie do matki zakończyło
się fiaskiem.
Coś takiego.
Mimowolnie zgrzytam zębami, wpatrując się ze złością w
aparat Morgensterna. Jasna cholera, kurwa, dlaczego starych nigdy nie ma w
pobliżu, kiedy są akurat najbardziej potrzebni? Johannes umiał przyjechać
niezapowiedziany do OESV i zaskoczyć mnie podczas odbębniania obowiązków, a
później tak po prostu wyjść – umiał też kupić mi mieszkanie. Ale już zniżyć się
do konwersacji telefonicznej się nie odważył, bo po co? …
… W porządku, dziewczę, spuść z tonu. Nie nakręcaj
się.
Zwłaszcza, że ktoś do ciebie dzwoni!
Albo do Thomasa. Niech i.
Szlag, Artystko, dopiero teraz się skapnęłaś, że
dobijasz się do rodziców nie ze swojego numeru?
- Halo? – zagajam skromnie.
Odpowiada mi cisza.
- Halo?
Powtórka. Dopiero po chwili z drugiego końca linii
odzywa się nieśmiały głos:
- Bardzo przepraszam, ale brzmi pani dokładnie jak
moja córka.
No, kurwa!
- Bo to ja, tatuśku – wycedzam nieoględnie.
- Edith? Córeczko! Jak się masz? Słyszałem już od
twojej mamy o tym potwornym wypadku… I o tym, że zapomniałaś niemieckiego. Cóż,
to akurat dobrze… Wybacz, nie miałem ani momentu wolnego, żeby do ciebie
zadzwonić i solidnie cię wesprzeć… Przepraszam solennie… To nie twoja wina, że
masz nieodpowiedzialnego ojca… Kochanie, dajesz sobie radę, prawda? Nie
miękniesz?
Właśnie za to uwielbiam swojego tatę. Miałby o mnie
dobre zdanie nawet wtedy, gdybym wylądowała w największym gównie. „Pijesz
nałogowo, dziecko? Ale chyba nie whisky? Ona jest taka pospolita!”. „Skoro
handlujesz bronią, to, mam nadzieję, ograniczasz się tylko do nowoczesnej.
Zawsze wierzyłem w twój wyśmienity gust, skarbie. Waltery są takie prostackie.”
(Nom, szczególnie Waltery Hofery).
Oraz, że jako typowy Holender, musiał zrobić mały
pojazd w stronę języka niemieckiego.
Oraz, że umie przyznać się do błędu i sam siebie za
niego skarcić.
- Edith?
- Jakoś się trzy-trzymam – dukam, wyrwana z głębokich
rozkmin. Chrząkam z trudem. – Tato, z Luizą nie jest dobrze. W szpitalu nie ma
jej grupy krwi. Ciągle ktoś jej szuka, ale.. nie ma. No, nie ma. A Andreas… On
w ogóle… Nie wiem… Śpi. Jeszcze. Cały czas. W sumie cały czas śpi. Nie wiadomo,
czy coś się mu nie stało… poważniejszego. Dużo rzeczy może się okazać dopiero,
gdy on… No.. Gdy się obudzi…
- Córeczko..
- A na razie on śpi.. Śpi, rozumiesz? Razem z Gregorem
Schlierenzauerem zakradliśmy się na OIOM. Wpadłam na pomysł, żeby im wetknąć w
dłonie kartki ze słowami wsparcia.. To znaczy wetknąć Luizie i Andreasowi. Żeby
wiedzieli, że jesteśmy przy nich…
- Edith…
- Napisałam na tych biletach, bo to bilety robiły za
kartki, jakieś kompletne bzdety.. Dziecko, to znaczy Gregor, ja na niego tak
żartobliwie mówię, że Cudowne Dziecko, no, on się podłamał całkowicie. Staram
się trochę o niego dbać, ponieważ.. czuję za niego w pewien niecodzienny sposób
odpowiedzialna.. Ale za nim zbytnio nie przepadam! Mimo to staram się.. no..
żebyśmy się razem wspierali, bo to teraz ważne.. Thomas też nas odwiedza
często. Morgenstern. Pointner też się kręci. Pomyślałbyś, że Pointner się
kręci? Choć trochę mnie denerwuje.. Ale jakoś razem raźniej nam wszystkim…
Rodzice Luizy też przyjechali, przylecieli własnym odrzutowcem, co za wypas, no
nie? My też mamy własny odrzutowiec?... No i mama do mnie też przyjechała. Ale
chyba wiesz już, nie? Przywiozła mi jedzenie, picie, ciuchy na zmianę… Pogadała
ze mną tak serdecznie… A ja taka na nią byłam po ostatnim wpieniona… A ona…
sch-ch-owała dumę do kieszeni i do mnie po prostu przyjechała… Moja mama-aa….
Nie mogę opanować wylewającego się ze mnie potoku
bezładnych zdań w mieszaninie polsko-niderlandziej. Jednakże na uwagę zasługuje
fakt, że ojciec kategorycznie mi nie przerywa, mimo iż przecież nie wszystko z
mojej chaotycznej przemowy czai. I że trzymam fason. Jakimś cudnym cudem. Nie
łkam dziewiczo. Nie płaczę. Nie ryczę. Czuję tylko wypełniający mnie od stóp po
czubek głowy szary, dławiący smutek. SMUTEK.
- Skarbie, spokojnie. Wszystko się ułoży, zobaczysz.
Wiem, że jesteś niesamowicie dzielna i przetrwasz ten kryzys z podniesionym
czołem. W końcu jesteś z van der Terneuzenów, to do czegoś zobowiązuje! –
mobilizuje mnie ojciec, gdy udaje mi się po stu wiekach wyczerpać nagromadzony
repertuar żalów.
Uśmiecham się do słuchawki, pociągając nosem.
- Jesteś jeszcze w Innsbrucku? Zresztą, daruj, głupie
pytanie. Gdybyś był… to byś tu był. Tutaj. W tej ponurej lecznicy. Ze mną.
- Musiałem wyjechać, Edi – odpowiada powoli Johannes.
– Jestem teraz w Edynburgu. Wypadło mi spotkanie ze szkockim wydawcą dzieł
zebranych Hilary Mantel. Miał jakieś kłopoty prawne… Ale wobec zaistniałej
sytuacji… Kupiłem już bilet do Austrii, córeczko. Za kilka godzin powinienem
już przy tobie być. Do tego czasu, jeśli chcesz, możesz spokojnie się rozkleić.
Zawieszony przy ostatniej frazie uśmiech puszcza do
mnie oczko.
- Jasne, tato – reaguję pewniejszym głosem – Wezmę
sobie ku sercu twe drogocenne uwagi.
- Pamiętaj, kochanie, że nie ma sytuacji bez wyjścia –
popisuje się znajomością praw egzystencjalnych ojciec. – Twoja przyjaciółka i
twój ukochany to bez wątpienia silne osoby. Ty przecież nie zadajesz się z
lapsami, nicht war?
Parskam bezrozumnym śmiechem. A później dostaję takiej
głupawki, że nie mogę opanować dudniącej radości. Wyciskam z siebie głośne (i
niestosowne co do miejsca) miszungi „hahahaha” i „hihihihi” związane uczuciowo
z „iahahahihiha”. Nie ma to jak wreszcie wytworzony mechanizm postresowy!
Zwracam nim na siebie uwagę kilku konwersujących nieopodal pielęgniarek, które
ziorają na mnie ni to ze zdziwieniem, ni to z przerażeniem, ale kompletnie się
nie przejmuję. Finalnie jestem cała rozedrgana od zacieszu, czerwona na
twarzyczce i spłakana – pozytywnie.
Sapię z nieskrywaną wdzięcznością do słuchawki,
wsłuchując się w dźwięczny rechot własnego ojca:
- Dzięks, tatuśku. Kilka sekund rozmowy z tobą i od
razu czuję się lepiej. Naprawdę nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła. Rządzisz.
Ale przecież doskonale o tym wiesz…
Chciałam zakończyć sprytnie wplecionym „nicht war?”,
lecz bezskutecznie. No, cóż.
Wymieniam z papą jeszcze odrobinę standardowych uwag,
zapewniam go o własnych co do niego uczuciach i oczekiwaniu na jego zjawienie
się, on odpowiada mi skromnym Kocham cię i myślami jestem przy Tobie, po czym
posyłamy sobie buzi i rzeczemy Do widzenia.
Chyba jednak będę musiała zrewidować swą niezbyt
pochlebną opinię o własnych starych.
**** Zdążając ponownie na stałe miejsce mego
bytowania, czyli przed salę z Liz i Andreasem, zahaczam o sklep. Kupuję dwie
drożdżówki oraz wielgachny kubek kawy, po czym bieżę na spotkanie z trwającym
dzielnie na swym posterunku Dzieckiem.
Kładę mu na kolanach jedzenie.
Gregor patrzy na mnie ze zdziwieniem. Marszy brwi.
- Jedz. To dla ciebie.
Gestem markuję osobę szamiącą łyżką coś z miski.
Skoczek zaczyna się wzbraniać nerwową angielszczyzną,
ale, widząc moją minę, przerywa protest i grzecznie oderwany kawałek bułki
pakuje sobie do ust.
Podtykam mu kawę.
- Zjedz ze mną – żąda Austriak.
Kręcę głową.
Ani mi się śni. Nie, nie, nieeee, nie będę jeść.
Schlierenzauer staje okoniem. Albo ja też trochę zjem,
albo on już dziękuje.
Chcę, żeby coś wszamał, bo niemal od 6 godzin jedzie
na samej kofeinie, więc ja również składam plastikowe barykady.
Urywam sobie ledwo kęs drożdżówki.
- Więcej.
Mrożę go spojrzeniem.
- Bez dyskusji.
Chętnie bym go zjechała, ale postanawiam nie strzępić
bezcelowo języka.
Poza tym, raczej bym z nim nie wygrała. O ile w ogóle
chciałoby mi się z nim walczyć w nieokreślony, lecz zaawansowany sposób. Po
rozmowie z ojcem czuję się nieco podniesiona na duchu, na który upadłam (łac.
animo cadere – upadać na duchu), ale dotkliwie brakuje mi rozmowy z kimś, kto
jest niebezpośrednio zamieszany w me osobiste sprawy. Hm. Pomyślmy, z kim
mogłabym uciąć sobie przyjemną pogawędkę. Matka odpada już w
przedbiegach, gdyż prędzej zjem pół patelni makaronu szpinakowego niż zagłębię
się w wyłuszczanie jej na przykład tego, jak to dzielnie i świetnie bawiłam się
w stolicy Niemiec zeszłej nocy albo jak to jej eks-chłopak z czasów młodości o
mało nie zginął, przysypany śniegiem i zamroczony zdumiewającą mieszanką
rozmaitych trucizn. Tatę też skreślam z listy. Brata też – wiadomo. Luiza
samoczynnie się eliminuje, podobnie jak Andreas (zamieszany w me sprawy
bezpośrednio i do kwadratu). Z Gregorem jestem w stanie pokłócić się nawet o
takie duperele jak kawałek drożdżówki z nadzieniem z konfitury różanej… ponadto
on nie zna francuskiego i w chwili obecnej nawet z angielskim ma zrozumiałe
problemy. Zostaje chyba tylko Thomas.
Genialnie, mam zwycięzcę!
Podczas gdy rozmyślam zjadamy na spółkę z Dzieckiem
caluśką bułę i wypijamy pół kubka kawy.
Zostawiam Monsieur Ugryź z resztą strawy, mówiąc mu:
- Niedługo wrócę. Tylko nie jedz za szybko.
- A ty dokąd? Nic nie zjadłaś. Zaczekaj. Powinnaś
odpocząć, choć na chwilę. Daj sobie luz od pełnych obrotów.
Nigdy bym nie pomyślała, że nadejdzie dzień, w którym
Schlierenzauer będzie się o mnie troszczył.
- Nie, jest spoko. Muszę tylko pogadać z
Morgensternem. O życiu.
Cudowny patrzy na mnie podejrzliwie.
- Jesteś pewna, że dasz radę?
- Chyba tak. Pójdę się przewietrzyć i zadzwonię do
Thomasa. Poradzisz sobie sam?
… w którym to ja będę się troszczyła o
Schlierenzauera.
Gregor potakuje z werwą.
- No to O.K. Nie zmaluj niczego podczas mojej
absencji. Niedługo wrócę. Jakby co, dzwoń na numer Morgena.
- Oui, chef!
Niemożebne. Ponownie.
No, to idę.
**** Chowam się za załomem korytarza w bliskim
sąsiedztwie oddziału neurologicznego i wyciągam telefon Thomasa. Odechciało mi
się wystawiania się na świeżość świata zewnętrznego, gdy zorientowałam się, jak
wzmożony panuje tam ruch.
Szukam przez chwilę numeru fona, który powinien mieć
przy sobie, po czym nawiązuję połączenie.
Chwilę trwa, zanim skoczek obierze. Kiedy w końcu ów
fakt ma miejsce, zasypuję go angielszczyzną dźwięczną jak szumiący w
szeleszczących liściach wiatr:
- Przyjedź do szpitala, gdziekolwiek jesteś.
Mój apel działa na Morgena jak kubeł zimnej wody.
- Co się stało?! Coś z Andreasem?! Luizą?!
Uspokajam go, mówiąc, że nic z tych rzeczy – po prostu
poczułam przemożną potrzebę porozmawiania z nim o rzeczach ważnych i na czasie.
Dotyczących między innymi mnie, ale także jego najlepszego przyjaciela, czyli
Koflera.
Zastanawiam się, ile skoczek z tego zrozumiał.
- A.. Gdzie się teraz znajdujesz? – zapytuję jeszcze.
- Wyprowadzam na spacer twojego psa.
HARPUN!!
Moje serce podskakuje na wspomnienie białego potwora,
którego główną cechą jest wtrząchanie dziwnych przedmiotów –
skórzanych pasków od spodni, rękawiczek albo kawałków drewna
Narasta we mnie chęć, żeby go zobaczyć.
Mam wyrzuty sumienia, że do tej pory nawet o nim nie
myślałam.
- Dziękuję ci! Mogę do was dołączyć?
- Zaraz, zaraz. Najpierw każesz mi w te pędy wracać do
szpitala, a później chcesz brać udział w naszym osobistym spacerze? Więc co,
jednak mam nie przyjeżdżać tylko nadal pozwalać się.. Harpun, do nogi!
O, skąd ja to znam?
- Właśnie tak.
Thomas wzdycha z krańcowym załamaniem.
- Info, które dla ciebie mam, równie dobrze może
zostać rozważone podczas hasania za podhalańskim bydlęciem – kuszę kolegę
nieumiejętnie.
- Skoro tak mówisz.. – kapituluje Morgeno. – Zaraz,
Har.. AUU!
Rany boskie.
- Co się tam dzieje?
Skoczek kwiczy do słuchawki z boleścią.
- Twój piesek.. chyba… wyrwał mi właśnie ramię ze
stawu.
**** Zapomniałam, jak zimno jest na zewnątrz.
Mróz i zwały śniegu zawsze fajnie się podziwia zza
okna w ogrzewanym pomieszczeniu.
Gorzej jest, gdy trzeba samodzielnie cisnąć w nie do
końca przystosowanej do łażenia w lodowym chłodzie odzieży w kierunku swego
przeznaczenia.
Jestem wdzięczna mamie, która wpadła do szpitala,
przynosząc mi świeże ciuchy, ale, naprawdę, mogła pomyśleć o zabraniu
cieplejszej kurtki..
Najwyraźniej nie pomyślała, że mogę gdziekolwiek
wychodzić, skoro powinnam siedzieć kamieniem przed salą chorych i czekać, aż
któreś z moich przyjaciół raczy się obudzić.
No, nic.
Skręcam w lewo, z daleka dostrzegając bladolicego
Morgensterna, rzucającego śnieżkami do Harpuna.
Po raz pierwszy od długiego czasu na moich ustach
zakwita pełen autentycznej radości uśmiech. Wołam szczeniaka, który, słysząc
mój głos, z uciesznym szczekaniem podbiega do mnie i opiera zimne, zmarznięte opuszki
na moich kolanach. Podsuwa mi łeb do głaskania, merdając ogonem na wszystkie
strony jakby to był wirnik helikoptera.
- Cześć! – wita się ze mną Austriak, podchodząc bliżej
i cmokając mnie w policzek.
Ho, ho, ho.
- Jak się trzymasz? – pytam go, wskazując głową na
psa.
Thomas markuje przerażenie.
- Jestem pełen zdumienia, że jeszcze cię nie zjadł.
- Ale z radości?
- Nie, podczas spacerów.
Wszystko jasne. Robię wielką kulę z białego puchu i
odrzucam ją daleko od siebie. Harpun skacze po śniegu, ryjąc w nim nosem w celu
znalezieniu piguły posłanej przeze mnie w wieczność.
- Mówisz zupełnie jak Andreas.. – zaczynam, ale gryzę
się w język.
Morgen momentalnie się zasmuca, posyłając mi
nienachlane i jednocześnie spłoszone spojrzenie. Również z… opiekuńczością?
- A co u ciebie, Edith? Ogarniasz… bieżące
okoliczności? – pyta całkiem poważnie.
Zupełnie wbrew swej woli lekko się przygarbiam,
opuszczając czerep. W następnej kolejności energicznie pocieram sobie buzię.
Próbuję się opamiętać zanim na nowo zaleje mnie fala rozpaczy powiązanej
mocnymi nićmi ze stresem, pozostałościami szoku, nadzieją…
… wiarą, miłością.
Czuję, jak Thomas mnie przytula.
- Doceniam gest, serio – staram się w niewydarzony
sposób dowcipkować, aby ukryć gniotącą niemoc bierności.
- Doskonale rozumiem, Edith, jak musi być ci ciężko…
Tym bardziej cię podziwiam, że… no, wiesz… że trwasz. Że się nie załamałaś…
- A kto powiedział, że się nie załamałam? – oponuję
głośno. Tembr Austriaka, nośnik poprzedniej jego wypowiedzi, niemal totalnie
mnie zmroził. Podobnego przybicia, podobnej zgryzoty nie słyszałam u niego..
.. nigdy wcześniej? Nawet po ataku Wariatki.. kiedy go
odwiedziłam.. dało się z nim… wytrzymać.
Ale wówczas na cienkim pasku nie trzymali się jego
przyjaciele. Nad ziejącą przepaścią..
.. i te obrażenia wewnętrzne, które mogą wystąpić..
komplikacje..
Z ledwością tłumię podnoszący się z podbrzusza odruch
wymiotny.
- Przecież widzę, kochana. Nie jestem ślepy.
- „Kochana”? Ciesz się, że Kofler nie słyszy, jak mnie
wylewnie komplementujesz. Mógłby ci się wtedy złamać nos. Samoistnie.
Ciągle wtulam się w pierś Pana Sportoffca, więc nie
widzę fizjonomicznej reakcji, która mogła wyskoczyć po mych słowach. Ale słyszę
płaski chichot i to, w jakiś pokrę-cony…. dziwny sposób, nastraja mnie
niesłychanie optymistycznie.
Klepię Thomasa po plecach. Vice versa.
Odrywam się od kolegi, wrzepiając wciąż wysuszonym
wzrokiem w jego lico.
- Nie łam się, waćpan – rąbię z krzywym uśmiechem –
Skoro ja daję radę, to ty tym bardziej. W końcu jesteś facetem. A jednak
posiadanie określonej płci wymaga określonego zachowania.
Posyłam Morgenowi sójkę w bok, na co on odskakuje w
lewo z piskiem zalotnej panienki.
Przez kilka chwil bawi się z nagle zjawionym Harpunem.
W końcu rzuca mu rękawiczkę w dupną zmrożonego opadu atmosferycznego.
- Czy dla Liz zdobyto już krew? – indaguje jakby
mimochodem, bacznie lustrując poszukiwania uradowanego owczarka.
Kręcę przecząco głową.
- Szukają jej cały czas. Ona chyba ma jakąś błękitną.
Albo zieloną.
Znienacka uderza mnie kwestia, o której chciałam
przecież z Thomasem pogadać. Po co tutaj przylazłam.
- Długo się z Niedźwiedziem przyjaźnicie?
Morgenstern odpowiada błyskawicznie, że Tak, wiele
lat.
- Bardzo sobie ufacie?
To chyba oczywiste.
- Zwierza ci się ze swego życia? Opowiada je?
Dopiero ostatnie zagadnienie powoduje, iż skoczek na
nowo przygląda mi się z nieskończoną ciekawością. Jego zainteresowanie celem
mojej wypowiedzi jest tak ogromne, że Morgeno zapomina nawet nadal obsypywać
Harpuna tonami śniegu.
- O co ci chodzi? – wzmaga czujność.
Podchodzi bliżej. A ja się cofam.
- Czyandreaschciałzemnązerwać? – wypalam na ułamku
oddechu. Teraz moja kolej na obserwowanie w nerwowym, napiętym rzucie
jakiegokolwiek odzewu ze strony zapytanego Austriaka.
- Czy Andreas chciał z tobą zerwać? Hmmm…
- Nie udawaj! – ustawiam Thomasa. – Powiedz prawdę,
proszę. Jesteście najlepszymi kumplami, na śmierć i życie…. Kofler musiał ci
coś nadmieniać w materii swojego związku ze mną.
No, mówże, Thomasie!... Tymczasem podhalanin
rozpoczyna trudny proces obgryzania górskich butów blondyna.
Hehe.
- Nie, Edith – orzekł po przydługim zastanowieniu
Morgenstern. – Nic sobie takiego nie przypominam. Zresztą, co ty gadasz?
Oczadziałaś? Dlaczego Andreas miałby chcieć się z tobą rozstać? Chodzi o ten
Berlin, tak?
- Tak – przytakuję machinalnie.
Nawet mnie specjalnie nie dziwi, że Niedźwiedź
podzielił się z Thomasem rewelacjami o moim pojebaniu. Yyy, to znaczy… Skoro o
wszystkim sobie mówią… Najpewniej przy piwie.. bezalkoholowym… To i o moim… Co?
Halo, van
der Terneuzen, obudź się! Pobudeczka!
- Andi zareagował dosyć.. skrajnie.
- Ładnie to ująłeś – słodzę koledze cokolwiek
kąśliwie.
- Dziwisz się, dziewczyno? Wiesz, jak mu na tobie
zależy?
Uginają się pode mną nogi. Co to ja kiedyś bredziłam o
jakiejś „osie” i amoku?
- Szczerze, Edith. Kofler w życiu by z ciebie
dobrowolnie nie zrezygnował. On ma fioła na twoim punkcie. Normalnie mnie
samego dziwi, jak ty na niego działasz. Chyba jeszcze z żadną laską nie miał
czegoś podobnego. Dosłownie – wyłuszcza sprawę Thomas.
A jednak coś mi nie gra.
- Nie odgrażał się w moim kierunku? – zapytuję
elipsowatym głosem, podchodząc do Morgena i kładąc mu dłonie na ramionach.
Ściskam je lekko – Spójrz mi w oczy i powiedz prawdę.
- Wow! Ale twoje tęczówki mają fajny kolor!...
- THOMAS!
- No, okej, masz mnie – kapituluje blondynek. – Kofi
wspomniał raz czy dwa o tym, że, gdy się na ciebie bardzo wkurzy jak znowu mu z
czymś niecodziennym wyskoczysz, to może, powtarzam, MOŻE od ciebie odejdzie, bo
jesteś niereformowalna i w ogóle nie myślisz o swoim bezpieczeństwie, a on, to
znaczy Andi, nie zawsze może nad tobą czuwać.. Boi się o ciebie.. A jak coś by
ci się stało, to on… No, wiesz… Nie przybieraj sobie tych słów do głowy! –
ostrzega mnie jeszcze. Opuszczam ręce. – Edith, on to mówił w silnym
wzburzeniu! Daj spokój, przecież Kofler…
- Dobra, dobra. Skończ już. Dziękuję za szczerość –
kwituję opuchniętym tonem.
A później kucam i wybucham płaczem.
Reżyserko, jaka ty jednak jesteś bezdennie głupia.
**** Jakoś się ostatecznie uspokajam i wracam
chybotliwie do szpitala. Sama ze sobą mam skaranie boskie. W chwili bieżącej
moje myśli zapętlają się na idiotycznych łamańcach językowych w
rodzaju:
Der Whiskeymixer mixt den Whiskey für den
Whiskeymixer, für den Whiskeymixer mixt der Whiskeymixer den Whiskey, Wer
nichts weiß und weiß, dass er nichts weiß, weiß mehr als der, der nichts weiß
und nicht weiß, dass er nichts weiß bądź Es ist verboten,
toten Kojoten die Hoden zu verknoten.
Chryste. Mógłby do mnie już wrócić biegły niemiecki,
bo inaczej chyba dostanę zajoba.
Es ist
verboten, toten Kojoten die Hoden zu verknoten…
**** Ukrywam się w kiblu przed Pointnerem, który znowu
pojawił się na horyzoncie i próbuje namówić mnie do zjedzenia czegokolwiek, a
później pójścia spać.
Mam go już dosyć, podobnie jak brzęczącej w podobnym
rytmie mojej mamy. Si, ona również powróciła w progi pełne
medycyny, by wspomóc me skołatane morale swoją obecnością.
Co dziwne oraz warte odnotowania, w pewnej chwili
przegadywanki, rozgrywającej się pomiędzy mną, Katarzyną a Potworem, której
przewodnik tematem była, oczywiście, konieczność udania się przeze mnie na
stołówkę, a później do domu, swoje trzy grosze wtrąciła nawet matka Andreasa,
czego już zupełnie nie mogłam znieść.
- Zjedz coś, Edith – poradziła mi uprzejmie, patrząc
na mnie z troską. – Przez całe popołudnie zajmujesz się innymi, a nie masz
czasu, aby pomyśleć o sobie.
Faktycznie, latałam raz po raz po żarcie dla kogoś z
naszej paczki – Gregora, Thomasa czy też siostry i matki Andreasa. Pozostali
musieli pożywiać się we własnym zakresie. Heh.
Sprzedawczyni w sklepie szpitalnym musi się setnie
dziwić, że kupuję tyle jedzenia, a jeszcze się ruszam.
Chyba nie domyśla się mojej altruistycznej
działalności charytatywno-humanitarnej.
A, zresztą kto ją tam wie.
Posiedziałabym jeszcze przed salą operacyjną (miejscem
ratowania Lu, wreszcie z drogocenną krwią przywiezioną w plastikowych,
wybrzuszonych opakowaniach), ale boję się, że zaskoczy mnie tam Wysłannik
Racjonalnego Odżywiania, dlatego zamelinowałam się w łazience i teraz spoglądam
na swoje słowiańskie oblicze w wersji pervert-goth myśląc o tym, czy aby ludzie
ze szpitala w Landeck na pewno podesłali Polce właściwą krew.
Jeżeli nie, lepiej, żeby już zaczęli kopać sobie
groby.
Kurwa, znowu dzygnęłam sobie spiralą do oka!
Dziadowska robota.
Siostra oddziałowa (poznaję po charakterystycznym
ubiorze pełnym bijącej po ślepiach bieli w rodzaju materiałowego cumulusa
hilusa) włazi do klopa, posyłając mi pytające spojrzenie.
Chyba to nowa osoba, pozostałe zdążyły się już
przyzwyczaić do mojego widoku przed niezliczonymi telewizorami oraz gawędzącymi
z pacjentami o artretyzmie i diecie oczyszczającej.
Zakręcam tusz do rzęs, chowając go do wielkiej torby,
w której moja czuwająca matula posłała mi ubranie oraz zestaw kosmetyków.
Zapakowała mi nawet suszarkę do włosów.
Ooooch.
Nagle się rozczulam.
Próbuję się rozpłakać, ale tylko wypłaszam
siostrzyczkę z łazienki.
Nici z przybicia. Chyba na dziś wypłakałam już cały
przysługujący mi limit wody.
Cóż za strata.
**** Idę z kubkiem pełnym Kaffee trasą, którą zdążyłam
poznać na wyrywki.
W oczy rzuca mi się rozwalona na krzesłach siostra
Andreasa (Pamela…? Daniela…?), a obok niej równie słodko kimająca Madame
Kofler.
Moja niedawno się wyniosła, zabierając ze sobą nerwowo
stąpającego po linoleum Pana Selekcjonera, którego na pewno jutro wywalą z OESV
za olewanie roboty, o ile nie zrobili tego dzisiaj.
Chybocę się na szpilkach.
Mam nadzieję, że nie grzmotnę ciałem imponująco w
podłogę.
Zaczepiam ryżą pielęgniarkę, która uśmiechem
przestrzela mnie na przestrzał….
Co?
- Przepraszam – zaczynam przymilnie po angielsku
ściszonym głosem. – Czy macie może tutaj jakieś miejsca dla odwiedzających?
Wskazuję czerepem lekko chrapiące Austriaczki.
Ruda w lot orientuje się, do czego zmierzam, mimo iż
chyba kiepsko mnie zrozumiała.
Prowadzi mnie do obszernego pokoju na końcu korytarza,
otwiera drzwi i wprowadza mnie do środka.
No, nieźle, całość przypomina ascetyczny wystrój
hotelowego pokoju względnie dobrej jakości.
- Piętnaście euro za osobę – oznajmia dość surowo,
pokazując na trzykrotnie rozcapierzonych i skulonych palcach z różowymi
paznokciami wspaniałą liczbę „pięć”.
Potakuję ruchem czachy.
Proszę ją, żeby przygotowała dwa łóżka, po czym wyłażę
na korytarz i zaczepiam młodą Koflerównę. Chrapie jak jej brat, ale jestem już
obryta w obchodzeniu się z takimi ludźmi.
Tarmoszę Pamelo-Danielę za ramię, dopóki dziewczyna
nie popatrzy na mnie rozpływającym się wzrokiem.
- Obudź mamę – nakazuję żołniersko, patrząc w zmiętą,
szarą od przemęczenia oraz stresu twarz mojej przyszłej szwagierki…ihahahahaha.
– I chodźcie za mną. Nie możecie spać w tym miejscu, gdyż taka bierna aktywność
prędzej czy później skończy się kręczem szyi. Albo wiecznym wykrzywieniem
karku.
Sister of Niedźwiedź kiwa
głową bez przekonania, tkwiąc jedną nogą w sennym marach, ale dostosowuje się
do nakazu. Już po chwili obserwuję ją wkraczającą wespół w zespół z
mamą w hotelowe apartamenty szpitala.
Wzdycham z ulgą.
Okej, a gdzie się podziało Dzieciątko?...
**** Siedzę przed cholerną salą operacyjną na
cholernie twardym krześle i patrzę na cholerną ścianę.
Który to już raz?
- Gdzie są rodzice Luizy? – pytam sąsiadującego ze mną
linearnie Cudownego.
- Pojechali coś zjeść, później tu wrócą.
Wyrażam zainteresowanie, jak się miewają Wiktoria i
James.
Gregor patrzy na mnie z powątpiewaniem.
- A ty jak byś się czuła, gdyby operowano twoją córkę?
- Nie wiem, słodki – miauczę z lukrem na powierzchni
głosu. – Jeszcze nie mieliśmy z Koflerem czasu, żeby popracować nad naszym
wybitnie uzdolnionym potomstwem. Zapytaj kiedy indziej.
Skoczek parska śmiechem. No i gut,
nareszcie ocknęła się w nim mechanika mięśniowa!
Nie mam czasu, by się koncertowo zdziwić diametralną
przemianą kolegi, ponieważ raptownie drzwi sali operacyjnej otwierają się z
posuwistym szurnięciem, ukazując naszym oczom masę odzianych na biało-granatowo
ludzi.
Wstajemy z Gregorem jak na komendę.
Z głębi paszczy korytarza wyjeżdża łóżko-alga z
nieprzytomną Luizą na powierzchni.
Z ust wystają jej jakieś rurki… pozostałych detali nie
widzę, bo zasłania mi je przeraźliwie pobudzony Gregor.
Der Whiskeymixer mixt den Whiskey…
- Luiza, Luiza – mamroce pod nosem skoczek, idąc za
przesuwającym się kordonem, dopóki pielęgniarka nie usadza go opryskliwym:
„Niech się pan odsunie!”.
Siadam z powrotem na niewygodnym krzesełku.
Wolę zaczekać, aż biegania wokół Polki się skończy, a
ja będę mogła przekupić pielęgniarki z wieczornej zmiany banknotami oraz kawą,
żeby pozwoliły mi do niej wejść i na chwilę poczuwać.
Tak samo zrobiłam kilka godzin temu z cerberami
pilnującymi Andreasa.
Wyszło nad podziw dobrze.
Magia pieniądza, ot co.
Nagle słyszę zduszony szloch.
Odwracam się w prawo.
Kurwa.
Schlierenzauer kompletnie się rozbulił.
Prostuję się na drgających z niewyspania nogach i
podchodzę do Załamanego.
Przez chwilę patrzę na niego ze współczuciem, a
później mocno przytulam.
Obejmuje mnie tak, że gdyby Polka nas zobaczyła,
pewnie byłaby trochę zazdrosna.
Hah, czy to ważne? Ważne jest, żeby jakoś uspokoić
zszargane nerwy poturbowanego emocjonalnie Dziecka.
Zaczynam go kołysać, jakby był moim synem czy coś w
tym rodzaju. Mruczę coś kojącego w jego ramię tchnące proszkiem do prania.
Bujamy się tak przez paręnaście chwil, dopóki
Cudowność nie stwierdza, że już starczy husiania.
Luka na mnie ze łzami w podbitych oczach.
Podaję mu usłużnie paczkę chusteczek higienicznych.
- Dzięki – mówi z rezonansem nosowym. Siąka w
materiał. – Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił, naprawdę.
Jest mi miło, więc się uśmiecham, lekko dygając.
Dziecko rozbawia ma przesadzona reakcja, ale po chwili
smile zamiera mu na ustach.
Ma minę jakby zobaczył potwora.
- O, Edith, a więc tutaj jesteś!
Rzeczywiście zobaczył Potwora. Co za wyczucie czasu. Chapeau
bas, panie Pointner.
Owo chapeau bas, ukute w kontekście Czapka
wiecznie chodzącego w… czapce tak mnie rozdrabnia, jak stosunkowo nie-dawno
temu lapsy i nicht war Johannesa.
Ponownie wycieka ze mnie obłąkańczy śmiech.
Zataczam się korytarzem, parskając oraz kwicząc niczym
słodka idiotka, której odbiło, i świnia w jednym, jak również trzymam się mocno
za brzuch. Odchodzę w dal, wciąż wyjąc na cały regulator, zanim trener bądź
jego podopieczny zdołają wykrzesać z siebie jakikolwiek odzew.
Tonuje mnie dopiero szybki zastrzyk xanaxu, który
ładuje mi w przedramię wzmiankowana wcześniej cumuslowa oddziałowa, zdoławszy
magicznym sposobem zaciągnąć mnie do dyżurki i podwinąć mi rękaw swetra.
……..Teraz mogę iść pokazać się na oczy Panom
Austriakom. Najpierw jednak kupię sobie coś do wszamania, żeby znowu nie było
hecy. Batonikiami zbożowymi zawsze można przekupić dzieci z oddziału
pediatrycznego, żeby na mnie nie doniosły, kiedy palę papierosy w przydzielonym
im kiblu.
Niech żyje przedsiębiorczość, nieodrodna córko swego
ojca!
**** Niestety, dzisiaj dyżur w sali z Luizą miały same
cwane suki.
Nie wzruszyła je ani kawa, ani wielgachne „Merci”, ani
opowieść o tym, że ja MUSZĘ tam wejść, aby przekonać się na własne oczy, iż
moja przyjaciółka żyje.
Wywaliły mnie na korytarz, strasząc ochroną.
Wobec powyższego, ruszyłam z pokiereszowanym rysami
ego do Andreasa.
Tam już mogłam wejść po wręczeniu młodej szatynce
wielkiego pudła włoskiej kawy i bombonierki.
Dostałam nawet piękny fartuch w kolorze seledynowym
oraz parę rękawiczek.
Blee.
Siedzę na niewygodnym, obrotowym stołku i patrzę z
rozmarzeniem na nieprzytomnego Koflera.
Odłączono go już od tych kosmicznych urządzeń,
zostawiając samą maskę z tlenem i jakieś kroplówki.
Z tego, co się dowiedziałam, wynika, że niedługo
powinien się obudzić.
Uśmiecham się mimowolnie i szeroko na wspomnienie owej
wspaniałej wiadomości.
Pobiegłabym podzielić się nią z innymi, ale, jeśli to
zrobię, pewnie wszyscy zwalą się pod szyby, żeby naprzemiennie czekać na
fenomenalny Moment Wybudzenia i stracę szansę na prywatną audiencję.
Decyduję, że powiem reszcie, jak sama stąd wyjdę.
Może i jestem egoistką, ale raz na dwa dni mogę
wyprostować plecy oraz podnieść głowę wysoko, nie przejmując się jednostkami
współtworzącymi mój świat.
Tym bardziej, że większość z nich i tak aktualnie
zagłębia się w śnie albo w tankowaniu nowej porcji kawy z mlekiem.
Si, van der Terneuzen. Dostatochna.
Chwytam Andreasa delikatnie za opatrzone, wybite
palce, przesuwając uścisk do wnętrza jego dłoni.
Albo mi się zdaje, albo nigdy nie była podobnie
ciepła.
Przenoszę wzrok na spokojną twarz Austriaka.
W zasadzie, również nigdy nie widziałam go tak
rozluźnionego.
Chyba życie ze mną jest naprawdę tak stresujące, jak
mówią.
O, Boże, chciałabym, żeby Kofler wreszcie się obudził!
Echo moich słów rozchodzi się po szerokim
pomieszczeniu, a ja orientuję się, że wypowiedziałam je na głos. Po polsku. Ot.
Mrugam powiekami, czując pod nimi szczypiącą suchość.
Schylam głowę bardzo, bardzo nisko, opierając czoło
nieopodal wenflonu na zewnętrznej stronie łapy mojego kochanego niedźwiedzia,
którego ostatnio głównie ranię.
Chciałabym usnąć, ale wiem, że i tak nic nie wyjdzie z
przyłożenia głowy do poduszki albo - w wersji dla zaawansowanych - ściany.
Niestety, Pointner nie powiedział mi, jak się kima z otwartymi oczkami.
Bezwolnie zaczynam nucić pod nosem mantrę Jai Mata Kali
Jai Mata Durge!
Zawsze poprawiała mi nastrój, więc może teraz sprawi,
że Andreas otworzy oczy. Albo chociaż poruszy dłonią. Albo chociaż, po
przebudzeniu, nie będzie już chciał mnie porzucić.
Patrzę na miśka smutnym spojrzeniem.
Nicooooooooooo.
Znowu przytulam czerep do baribalowej ręki.
Myślę nad tym, co wyznał mi przygwożdżony Morgen. O
planowanym zerwaniu. Luiza też coś przecież szemrała w podobnym guście.
Należy mi się taka kara…..
Ale ja nie chcę, żeby mi się należała!
Nie chcę, nie chcę, nie chcę!
Po raz pierwszy od kilkunastu godzin moją twarz
gwałtowanie wykrzywia ziewnięcie.
Poszłabym kupić sobie kawę, ale nie mam ochoty jeszcze
stąd wychodzić.
Dobrze mi tutaj, mogłabym tak siedzieć, dopóki Kofler
się nie ocknie, kto mi zabroni?
Sypnę groszem pielęgniarkom, pielęgniarzom, lekarzom,
lekarkom, panom i paniom z ochrony; może jakoś to przejdzie.
Śmieję się niewyraźnie, mrucząc coś pod nosem.
Dopiero, kiedy usiadłam, zorientowałam się, jak bardzo
jestem zmęczona.
Nie spałam od .. zaraz.. ile to będzie? Dwadzieścia
dwie godziny? Dwadzieścia cztery godziny? Trzydzieści godzin?
Och, ne znayu.
Każda z powyższych liczb jest ochen kosmiczna.
Jestem przerażona sobą…. i rozbawiona.
To chyba mój rekord.
Prostuję obolałe plecy, kręcąc zdrętwiałą szyją na
boki.
Ostatni raz patrzę na Andreasa, podnoszę się z
nieprzeniknioną miną i kieruję się do wyjścia wolnym krokiem.
Jestem już prawie przy drzwiach… Waham się na
momencik, na malutką chwilkę i nagle słyszę………………..
- Edith?
Przystaję.
Chyba mi się zdawało.
- E-..Edith?
Czuję, jak cierpnie mi skóra, a po plecach przebiega
lodowate, arktyczne zimno.
Kurwa, boję się odwrócić. A jeśli się okaże, że już
oszalałam?
- Edith?
Gardło zaciska mi się jak stalowa obręcz na sama nie
wiem, ja pierdolę, czym.
Oh, shit. Es ist verboten,
toten Kojoten die Hoden zu verknoten.
Esistverboten,totennnnKojotennndieHodennnnzuverknotennnn.
Powoli kręcę ciałem, szurając butami i..i…i… staję oko
w oko z Koflerem, trzymającym w prawej dłoni maskę z tlenem.
Nie mogę uwierzyć w to, co widzę.
Na wszelki wypadek jednak podchodzę bliżej, nadal
mając niebotycznie rozszerzone od skoku adrenaliny oczy. Siadam na materacu,
który skrzypi pod moim ciężarem.
Jeszcze do mnie nie dochodzi, że faktycznie
patrzę
na
Andreasa
który
przed
chwilą
się
obudził
aaaa!!
- Andreas, kochanie..! – mamlę niewyraźnie, dotykając
jego twarzy. Czuję, jak łzy znowu wypełniają mi oczy.
- Edith, kochanie… – szepta Niedźwiedź przejeżdżając
palcami po moim policzku.
Przez kilka sekund patrzymy na siebie z takim
natężeniem, jakbyśmy się nie widzieli przez wiele lat.
Mam wrażenie, że jestem bardzo bliska prawdy.
On nie był pewny, czy żyje, a ja nie wiedziałam, czy
ja będę żyć, jeśli on nie będzie żył………….
W ułamku sekundy uświadamiam sobie, co właśnie
doświadczam!!
Rany boskie!!!
ANDREAS!!
Z mega głośnym okrzykiem, w którym oprócz radości jest
jeszcze pełna wdzięczność dla Boga lub boga zwracającego mi Baribala, rzucam
się Austriakowi na szyję.
Zupełnie wbrew sobie wybucham ogłuszającym płaczem.
Duszę się łkaniem, a Kofler głaszcze mnie pocieszająco po plecach niezdarnym,
niepewnym ruchem i mruczy mi do ucha pokrzepiające, pełne słodyczy słowa
ochrypłym głosem.
- Tak się cieszę, że cię widzę! – mówię donośnym
głosem, mieszającym się ze łzami i głośnym wciąganiem powietrza do płuc.
Mówię.
Po niemiecku.
A później mdleję.
................... Es
ist verboten, toten Kojoten die Hoden zu verknoten.
**** Artystka otworzyła oczy powolnym, niechętnym
ruchem, od razu wgryzając się wzrokiem w oświetloną biel pokojowego sufitu.
Zamrugała z trudem powiekami, starając się odgonić
resztki senności, które przylgnęły do jej rzęs, a następnie z jękiem
przekręciła się w lewo, o mało nie lądując ciałem na podłodze.
Skrzyżowała mętne spojrzenie z Potworem,
przyglądającym się jej z uwagą znad trzymanej w dłoniach gazety, najwyraźniej
wyrwany z samego środka interesującej lektury prasowych doniesień.
Pani Reżyser chciała coś powiedzieć, rzucić jakieś
luźne hasło po niemiecku, w dialekcie mandżurskim albo w jakimkolwiek znanym
jej języku, ale Pointner okazał się szybszy.
Ledwo bowiem spostrzegł, że van der Terneuzen wróciła
do świata Obudzonych, a już z jego ust posypały się piłeczki kolorowych słów,
odbijając się sprężyście od wyfroterowanych płytek podłogowych i wpadając
Asystentce do uszu z uporem zdeterminowanych mrówek legionistek:
- O, Edith! Wreszcie wstałaś! – okrasił wysyp lekkim
uśmiechem.
Dziewczyna szurnęła w jego stronę niezdecydowanym
spojrzeniem.
– Czy wiesz, że spałaś jakieś dwadzieścia godzin? Z tego, co wiem, budziłaś się tylko po to, żeby pójść do toalety, a później wrócić i trąbić wodę niegazowaną. Przespałaś wybudzenie Luizy i nalot wścibskich dziennikarzy ze szmatławców.
Dzięki Bogu, ten osiłkowaty, napakowany sterydami ochroniarz Wiktorii i Jamesa
w porę zatrzymał ich w ryzach przy wydatnej pomocy szpitalnej ochrony. A ty
dalej drzemałaś!
Trener zaśmiał się z radością, jakby fakt totalnego
zmęczenia materiału cielesno-psychicznego przez jego podwładną wymagał
jakiegokolwiek rechoczącego komentarza.
A nie wymagał.
Pff.
Pointner złożył gazetę jednym energicznym szurnięciem,
odłożył ją na stojące obok puste krzesło i podszedł do Edith z kubkiem wody w
dłoni. Podał jej bez słowa plastikowe naczynie, a później klapnął na poprzednim
siedzisku. Rzucił dziewczynie wyczekujące spojrzenie, niczym jakiś cholerny
magnat, zamierzający rzucić nieposłusznego kmiecia na pożarcie lwom za
najmniejszy odruch sprzeciwu zmieszanego z buntem.
Hm. Można by było ewentualnie coś powiedzieć..
Tak..
Ale najpierw woda!!!
Asystentka wessała się w przezroczystą mineralną i
zaczęła pić krótkimi, urywanymi łykami, patrząc twardo w niebieskawą pościel,
która przykrywała ją po szyję.
Nagle jak bumerang uderzyła ją w czoło myśl o tym,
czego niedawno była świadkiem.
Andreas się obudził! A ona przy tym była! Rozmawiała z
nim, dotykała jego pięknej twarzy, ROZMAWIAŁA Z NIM!
Chciała krzyknąć głośno w podzięce Bogu, ale
zapomniała o tym, że akurat trzyma w ustach sążnisty łyk wody. Zaczęła więc się
popisowo krztusić, wypluwając przezroczystą ciecz zmieszaną ze śliną na
przykrycie, podłogę i swój sweter, charcząc przy tym jak zepsuty silnik.
Pointner od razu skoczył jej z pomocą, gromiąc ją
słownie za pośpiech. Przetarł Edith twarz jakąś chusteczką, która fakturą
przypominała zużyty papier ścierny, a później spiorunował ją pełnym wyrzutu
spojrzeniem.
- Jesteś niepoprawna. – skomentował z energią,
odbierając z jej rąk zmięty plastikowy śmieć.
- Jak s-czuje A-dreas? – zaszurała głosem niczym
dźwięk rozsypanych monet Pani Reżyser, chwytając Alexandra za przedramię i
patrząc na niego z nieukrywanym, chorobliwym napięciem.
Wzrok Czapka trochę zelżał.
Można by właściwie rzec, że stał się przerażająco
serdeczny.
- Wreszcie wróciłaś do niemieckiego! Słyszałem już o tym od Koflera, ale zawsze przyjemniej doświadczyć tego osobiście. A co Twojego ukochanego.. Ma się on całkiem nieźle. Ciągle ktoś go odwiedza, ale on i
tak czeka tylko na ciebie – oświadczył Potwór szczerze, uwalniając się od
silnego uścisku Pani Reżyser.
Jego słowa tak zaskoczyły Edith, że ta przez chwilę
zapomniała, jak się nazywa.
- S-s-s-rio? – wydukała.
O, nie. Znowu to samo.
Asystentka odchrząknęła z wysiłkiem, pozbywając się
flegmy z krtani. Przełknęła ślinę.
- Serio – przytaknął Pointner. – Luiza zresztą też na
ciebie czeka – dorzucił sztywno.
Ano, tak.
Luiza!!
Iść do niej, iść!!
Iść do nich wszystkich, już!!
Dziewczyna chciała wstać, ale pokopany Czapek
zablokował jej raptowne zerwanie się w górę, powalając na materac precyzyjnym
ruchem antyterrorysty.
- Wybierasz się dokądś? – usadził Artystkę,
wytrzymując jej mordercze spojrzenie.
Ta tylko parsknęła ze zdenerwowaniem.
Na litość boską!
No, jak to dokąd?
- Co to z-d-rne pyta-ie? – odparowała niewyraźnie
zdartym głosem.
- Wcale nie takie durne – warknął Alexander nerwowo.
Nagle odrobinę złagodniał.
Pewnie przypomniał sobie, że ma do czynienia z
niepoczytalną kretynką, która może ugryźć go w rękę jak tylko się jej
sprzeciwi.
Hłe, hłe.
Asystentka kłapnęła zębami. Na szczęście, trener był
tak zafrapowany tym, co mówił, że nawet tego nie zauważył.
- Musisz coś zjeść. Dopiero później pozwolę ci wyjść.
O,ho,ho,ho.
Edith ledwo zdusiła przekleństwa, formułujące się w
jej ustach.
To nieodpowiednia pora na rzucanie w selekcjonera
wiązankami uplecionymi z inwektyw.
- C-to za imp-ratyw? I cz-yśli pan, że ja-dę p-tać o
zd-nie?
- Nie będziesz, to pewne. Ale lepiej się podporządkuj
– trener pogroził swojej podwładnej palcem z powagą leśnego puszczyka, a
później wstał i nacisnął jakiś przycisk na panelu znajdującym się obok jego
krzesła. – Dopóki się nie wzmocnisz, nie waż się knuć nad ucieczką. Ani się nie
odzywaj. Dzieci i Edith.. – wykrzywił się teatralnie, kiedy w drzwiach sali
stanęła rozłożysta jak dąb pielęgniarka - .. głosu nie mają.
Ach, tak.
Cóż, to się jeszcze okaże!
**** Sesja jedzenia, a właściwie dziubania, kanapki z
twarogiem i pomidorem, skończyła się, kiedy Reżyserka, z cierpiętniczą miną,
wreszcie przełknęła ostatni kęs warzywa.
Nie czuła się najedzona, ale głodna też nie była.
Nie chciało się jej już pić.
Nie było jej słabo.
Nie kręciło się jej w głowie.
Chciała tylko, żeby Pointner się wyniósł, zabierając
ze sobą w siną dal opiekuńczy wzrok osoby nadzorującej nastolatkę chorą na
anoreksję, która głowę ma napchaną setką pomysłów na upchnięcie w poszewce
białego sera z masłem.
- Już – oświadczyła groźnie, mrużąc oczy. Dopiła
herbatę, którą także do niej wmuszono, a później wcisnęła w dłonie Potwora
pusty kubek.
- Jest pan zadowolony? Mogę się wreszcie wynieść?
Alexander uśmiechnął się drwiąco, wstając.
- Pozwól, że ci pomogę.
Polko-Holenderka pozwoliła mu niechętnie, myśląc nad
tym, gdzie podziali się jej rodzice.
- Zastępuje pan moich matkę i ojca? – rzuciła z
irytacją, kiedy już stanęła na nogach naprzeciw Najjaśniejszego Selekcjonera.
Bez Mądrej Czapki.
Za to z Głupią.
Hi, hi, hi.
- Żebyś wiedziała – burknął do niej, zgarniając puste
naczynia w ręce. – Tak się składa, że mają do mnie zaufanie. W przeciwieństwie
do ciebie. I, jeśli chcesz wiedzieć, twoich rodziców tutaj nie ma, bo Katrina
miała coś niezwykle pilnego do załatwienia w waszej firmie, a Johannes musiał
spotkać się z jednym z kontrahentów. A ponieważ i tak mam dziś wolne…
Postanowiłem pomóc.
Jakie to szlachetne. No, cóż.. Miło wiedzieć, że
wszystko już wróciło do starego rytmu. Starzy trochę się zajęli swoją córką,
odbębnili obowiązki… Hm. Edith i tak czuła wobec nich wdzięczność. Nie zawiedli
w chwili próby. Tylko ten Potwór nie pasował Reżyserce do wzoru. No, nic.
- Okej, kupuję tę wersję – rzekła łaskawie van der
Terneuzen.
Selekcjoner spojrzał na nią z niechęcią graniczącą z
galopującym wyrzutem, na co ta wyszczerzyła się jak krokodyl nilowy.
No, proszę pana, niech pan pozwoli jej iść..!
- Super. A teraz spływaj – walnął Alexander, wskazując
Edith ruchem brody wyjście. – Tylko.. – zatrzymał ją, gdy chciała wychodzić. –
..uważaj na siebie.
Powaga w jego głosie spowodowała, że Asystentka o mało
nie walnęła śmiechem.
Zrobiła to dopiero w damskiej toalecie, dzięki Bogu,
pustej, bo inaczej znowu poczułaby się głupio. Przynajmniej mogła bez żenady
dać upust wzmagającej się w niej nagłej radości.
Czapek prawiący jej życiowe morały!
A, to dobre!
Hi, hi, hi, hi.
Okej, pora umyć zęby i wreszcie pokazać się reszcie
świata.
___________________________________
Drodzy Czytelnicy,
cóż mogę powiedzieć? Akcja prze naprzód jak dzika, losy naszych bohaterów zmieniają się z sekundy na sekundę, a temu wszystkiemu patronuje wena twórcza.
Na co jak na co, ale na nudę na pewno nie można narzekać ;)
Blogger płakał, jak wyrównywał. Niestety.
Zachęcam do zostawienia po sobie werbalnego śladu z oceną powyższego rozdziału.
PS W oczekiwaniu na kolejną część zapraszam na moje oraz Nitro autorskie blogi City high, city low, Cosmic mess oraz nasze najnowsze, wspólne dzieło Why is everything black and white?
serdecznie pozdrawiam,