piątek, 19 września 2014

Edith (23): We've not yet lost all our graces.

***Pani Reżyser sunęła korytarzem z pewną rezerwą.
Nie wiedziała do końca, w którą stronę powinna się udać, a zapytana o informację dotyczącą miejsca rezydowania Andreasa oraz Luizy pielęgniarka tylko ofuknęła ją nieuprzejmie jakby Edith zapytała ją o tak intymne sprawy, jak rozmiar stanika czy numer buta.
- Niech pani spyta kogoś innego! – dodała jeszcze na odchodnym, spiesząc z naręczem wyników do właśnie opuszczającego gabinet lekarza.
Asystentka tylko wzruszyła ramionami w odpowiedzi na ów miły epizod.
Nie to nie.
Sama da sobie radę.
Jak zresztą… niemal zawsze.
Wobec pierwszego fiaska wywiadowczego skierowała się w prawo, wiedziona bardziej intuicyjnym przeczuciem nim faktyczną pewnością swego celu. Szła w miarę cicho na swoich koturnach, szurając spódnicą i z pełną dyskrecją kukając do mijanych sal chorych.
Wszędzie widziała te same, ziemiste, wymęczone twarze rekonwalescentów, walczących z cierpieniem i chorobą.
Te same twarze, na zmianę pełne albo optymizmu albo rezygnacji, wpatrzone z nadzieją w przyszłość lub układające w myślach pierwsze ustępy testamentów.
Mimo podobnie ogromniastego nagromadzenia ludzi, Edith miała trudności z wydobyciem z nich chociaż jednej znajomej sylwetki.
Cholera, gdzie oni leżą?
Zdążyła się już zniechęcić do czasochłonnego pomysłu odwiedzania kogokolwiek, kiedy przy samym końcu korytarza zauważyła przez uchylone odrzwia rozwalonego na pościeli Andreasa, ubranego jak do wyjścia na trening, czytającego z zapałem jakiś magazyn.
Ciekawe, jakie jest prawdopodobieństwo, że to najnowszy „Playboy”.
Dziewczyna uśmiechnęła się do swoich myśli, a później, nadal utrzymując analogiczny do wcześni ego, przepraszający grymas na ustach, podeszła do drzwi i cicho w nie zapukała.
Kofler podniósł zaciekawione, trochę nieobecne spojrzenie znad gazety, a widząc roześmianą twarz van der Terneuzen, wchodzącą niepewnie w progi dusznego, przesyconego zapachem leków pomieszczenia, energicznie zerwał się na równe nogi.
Niestety, zrobił to zbyt gwałtownie, bo już po chwili jego wargi wykrzywiła łamana bólu.
Asystentka podeszła do narwanego Andreasa i pomogła mu usiąść na materacu.
- Spokojnie, spokojnie – powiedziała do Austriaka cicho, nachylając się nad nim i całując delikatnie w rozpalone czoło. Prychnęła z czułością, owiewając gorącym powietrzem jego twarz, a później wymieniła z Koflerem zamglone spojrzenia.
Brawo, pierwszy rozdział wyśmienitego harlequina już za nami.
- Tak się cieszę, że.. że cię widzę – tchnęła Kamerzystka z nieznacznym wysiłkiem i przebiegłym uśmiechem. Pocałowała Andreasa w usta mocno, zdecydowanie.
Po jej ciele rozlała się fala namiętności, jakiej od dawno do nikogo nie czuła.
Kurna, ledwo się powstrzymała przed głośnym, niemal ekstatycznym jęknięciem.
Niedźwiedź najwyraźniej w swym wnętrzu falował podobnie, bo przyciągnął Asystentkę bliżej siebie i mocno objął. Ta zaczęła delikatnie przeczesywać palcami jego włosy, później gładzić go po szyi, aż wreszcie zdecydowała się zakończyć to tętniące przywitanie nagłym odsunięciem się od trochę zdezorientowanego Koflera.
Ów spojrzał na nią błędnie, a później na jego odętych od całowania wargach rozlał się leniwy uśmiech najedzonego baribala.
Mmm.
Edith z prychnięciem pełnym samozadowolenia cmoknęła Andreasa w policzek. Zanim zdążyła się zorientować, już siedziała na jego kolanach, otoczona przez silne ramiona. Zaczęła gładzić chłopaka po zabandażowanej dłoni, aż w końcu postanowiła przerwać panującą dokoła ich brzęczącą ciszę.
- Jak się czujesz? – zapytała lekko, zamierzając swoim pytaniem odgonić usta Baribala od swojej szyi.
- Całkiem nieźle. A teraz to wręcz fantastycznie – szepnął dziewczynie do ucha sportowiec.
Najlepszy z najlepszych. Ach.
Po karku Pani Reżyser przebiegł dreszcz.
Zamruczała, a później szybko odchyliła się w lewo.
Zaraz, po co ona tutaj właściwie przyszła..?
Och.
Austriak posłał jej szybkie, urażone spojrzenie.
- Dlaczego to robisz? – zapytał tonem nadąsanego dziesięciolatka.
- Chciałabym się dowiedzieć, jak się czujesz. Co czytałeś, kiedy weszłam. I dlaczego siedzisz tutaj w takim stroju, jakbyś był na wczasach, a nie na rekonwalescencji po wypadku – zarzuciła Niedźwiedzia gradem słów Polko-Holenderka.
Skoczek tylko westchnął, po czym poddańczym gestem wycisnął na policzku swojej ukochanej delikatnego buziaka.
- Ślicznie wyglądasz – poinformował ją z łobuzerskim uśmiechem. – Wiesz, że jesteś zarumieniona? Popatrz, jak dobrze na ciebie działam.
Edith wzniosła z cyrkiem oczy do nieba, mrucząc jak rozeźlona kotka.
Podniosła opatrzoną dłoń Koflera w górę i pocałowała delikatnie każdy palec osobno, podczas gdy Andreas produkował się z wyjaśnieniami na postawione wcześniej zagadnienia:
- Tak, jak już wspominałem, czuję się bardzo dobrze. Palce mnie, co prawda jeszcze bolą.. – popatrzył na Artystkę porozumiewawczo - .. ale sądzę, że po zastosowanej przez ciebie kuracji szybko przestaną. Czytałem jakiś głupawy magazyn przyrodniczy o kostkomeduzach, a siedzę tak przygotowany, bo hmm.. Niedługo mam wyjść. To znaczy, mają mnie wypisać do domu.
- To cudownie! – skwitowała ekspresywnie Reżyserka i  pocałowała Koflera w policzek uważając przy tym, żeby czasem nie szarpnąć zbyt gwałtownie trzymaną w rękach jego uszkodzoną dłonią. Pogładziła chłopaka lekko po twarzy. – Świetna wiadomość!
Skoczek uśmiechnął się słabo.
- Edith.. – zaczął nagle poważnym tonem, pochylając głowę, żeby głębiej zajrzeć dziewczynie w oczy. Ta siedziała na jego kolanach jak sparaliżowana, zdolna tylko do płytkiego oddychania i bezmyślnego mrugania. Sama się sobie dziwiła. Pewnie, gdyby w tamtej chwili posiadała jasność myślenia, zadałaby sobie szereg pytań, dlaczego Kofler zaczął na nią nagle tak intensywnie działać.
- Kochanie..
Ach, tak, prawda!
- Słucham? – miauknęła bez werwy, opierając wyciągniętym ramieniu Austriaka.
- Wiem, że przez cały czas byłaś blisko mnie..
O, nie. Nie, on chyba nie zamierzał..
- Nawet nie wiesz, jak.. Jak.. O, Boże, najdroższa, nawet nie potrafię powiedzieć, jak bardzo.. mnie.. to ucieszyło..
Jego wargi były coraz bliżej.
Mmmm.
Z Pani Reżyser znowu uciekły wszelkie odruchy ludzkie. Mogła tylko się wgapiać w wargi Andreasa, formułujące jakby z przymusem te wszystkie, rozliczne wyrazy, o których celowości świadczyła delikatność ich wypowiadania.
- To, że mnie nie zostawiłaś..
- Spodziewałeś się czegoś innego? – zdążyła wtrącić cicho, muskając swoimi ustami jego wargi.
Poczuła się odrętwiała. Mogłaby tak siedzieć na tych austriackich kolanach, otoczona przez austriackie ramiona, gładząc austriacką dłoń i całować austriackie usta aż do końca świata.
Wszystko austriackie.
I co z tego? Jej wystarczy.
- Nie – zaprzeczył Kofler. – Było ostatnio między nami różnie, ale..
- O, mój niedźwiedziu.. – bąknęła z nutą błagalności Asystentka całkiem wbrew sobie. Odchyliła się w tył, ogarniając spojrzeniem całą twarz Baribala. Popatrzyła na niego somnambulicznie, niemal omdlewająco, ale kiedy zaczęła mówić, głos miała zadziwiająco pewny. Przymknęła trochę oczy, wpatrując się w jeden punkt na piersi Andreasa.
- Wtedy, kiedy wróciłam.. – zaczęła. - Kiedy rozmawialiśmy w twoim samochodzie.. Nie, nie powstrzymuj mnie. Muszę to wyprostować. Powiedziałam ci wtedy.. Wyznałam ci miłość. Przy czym okoliczności zdarzenia nie były zbyt fortunne. Dlatego.. Nie chcę, żebyś myślał, że powiedziałam to wtedy tylko dlatego, żeby się obronić przed twoją złością.. czy coś podobnego – przerwała na moment, aby zwiększyć efekt. Otworzyła oczy, mrugając zielonym spojrzeniem, już nie sennym, tylko zdeterminowanym, od którego biła jak jasność pewność siebie. – Ja naprawdę tak myślałam. I dalej tak myślę – zakończyła z mocą.
- Kocham cię – dodała trochę ciszej, pochylając głowę jakby chciała oddać Koflerowi hołd.
Hołd pruski.
Nie, van der Terneuzen nie było teraz do śmiechu.
Andreas przez chwilę nic nie mówił. Widocznie potrzebował czasu, aby przetrawić w sobie zapomnianą, zasłoniętą ostatnimi wydarzeniami oczywistość. Jednak po kilkunastu sekundach, które dla Edith ciągnęły się jak melasa albo miód, delikatnie wyswobodził obandażowaną dłoń z rąk Asystentki, ujął dziewczynę za brodę i skierował w górę.
Reżyserka za wszelką cenę próbowała uciec wzrokiem w bok, ale zmroziły ją pełne jakiegoś dziwnego zduszenia słowa Austriaka:
- Popatrz na mnie.
Wykonała polecenie z ociąganiem się niczym złapana na gorącym uczynku złodziejka.
To, co zobaczyła w oczach Andreasa bardzo ją przeraziło. Czuła, jak źrenice rozszerzają się jej ze strachu, kiedy spostrzegła miłość, tak silną, obezwładniającą miłość, jaką jeszcze nigdy nie widziała w niczyich oczach. W każdym razie na pewno Mathias nie wwiercał się w nią w żadnym wypadku TAKIM wzrokiem.
Było w nim wszystko.
Jaskrawe uczucie, siła, niebieska otchłań szarpiących się wątpliwości, które stopniowo odchodziły w nieznane gdzieś, wyrzucane poza obręb rzeczywistości przez tajemniczy błysk, dochodzący chyba z wnętrza Niedźwiedzia. Całość była tak intensywna, pełna elektrycznego wręcz natężenia jakby skumulowała się w niej jakaś nieodgadniona potęga, wypływająca poza wszystko, co można było kiedykolwiek zdefiniować i nazwać słowami.
Edith nie mogła już wytrzymać.
Czuła się tak, jakby tonęła.
Zacisnęła oczy, próbując się ratować przed bombardującymi ją doznaniami, kiedy Andreas oznajmił jej pewnie:
- Ja też cię kocham, moja malutka.
A później pocałował ją w usta z taką delikatnością jakby całował porcelanową lalkę.
Pani Reżyser skapitulowała.
Zaczęła jęczeć, obejmując Baribala za szyję i przyciągając go bliżej siebie. Gdzieś w umyśle kołatała się dziewczynie myśl, że wreszcie ma idealną okazję, żeby zapewnić ujście wszystkim emocjom, które kłębiły się w niej od kilku kurewskich, napiętych stresem do ostateczności dni. Całowała Andreasa tak, jakby chciała mu przez to okazać, że wszystkie zadry, które zdążyli sobie w ostatnim czasie zadać i tak są niczym w porównaniu z ich miłością, która będzie trwała wiecznie. Skumulowane uczucia, pewność co do własnej nieskazitelnej, szczęśliwej przyszłości z Koflerem oraz świadomość bycia we właściwym miejscu, najwłaściwszym na świecie sprawiły, że Edith nie mogła się oderwać od Andreasa, a Andreas od niej. Reżyserka mogła tylko podejrzewać, iż w chwili obecnej Austriak czuje to samo, co ona. Musiało tak być. Inaczej nie całowałby jej niczym na chwilę przed końcem świata!
Och, Polko-Holenderko, jaka ty się zrobiłaś ostatnio sentymentalna.
Kiedy wreszcie ani van der Terneuzen, ani Kofler nie mieli już nic więcej do dodania w kwestii własnej namiętności, a perfekcyjna chwila zdawała się ciążyć przesytem jakby żywcem wyciągniętym z baroku, Asystentka oparła czoło o brodę Austriaka, oddychając szybko i płytko.
Skoczek tylko mocniej przytulił swoją lubą. Przez chwilę kołysał ją w ramionach, stabilizując oddech, aż w końcu zaprzestał i tego.
Edith nie potrafiła powiedzieć, jak długo tak siedzieli. Byli nieomal jak rzeźby przyspawane do siebie decyzją artysty-stwórcy, których nawet najsilniejszy wstrząs nie mógłby rozerwać. Ale było im dobrze. Lepiej niż kiedykolwiek wcześniej.
- Mam dla coś dla ciebie – obudził się raptownie z transu Kofler, odsuwając łagodnie głowę Reżyserki w bok. Sięgnął ręką do szpitalnej szafki, a później wydobył z jej wnętrza podłużny prostopadłościan, obwiązany wstążką.
- Proszę – podał Kamerzystce pakunek ze szczerym, prostodusznym uśmiechem.
Asystentka kuknęła na swego lubego baribala z lekką tępotą, w której już budziła się do życia uśpiona całowaniem przewrotność.
- Mam się bać?
- Ależ skądże – zapewnił blondynkę przebiegłym tonem sportowiec.
Czyli trzeba się bać.
Edith z westchnieniem, powolnymi ruchami zaczęła rozpakowywać ów kartonowy naskórek, dobierając się do jego środka.
Kiedy ujrzała to, co stanowiło esencję prezentu, jej twarz zalał leciutki niczym piórko rumieniec, a ona sama poczuła się dziwnie.
- Czy to ma być jakaś aluzja? – wydusiła z siebie, podtykając Andreasowi bryłę z darem pod nos.
Ten tylko wykrzywił się z udawaną obrazą.
- Dlaczego wszędzie węszysz podstęp? - zmarszczył surowo brwi. – To nie żadna aluzja. To tylko prezent. Nic wielkiego.
- Ach, tak. Nic wielkiego. I dlatego dajesz mi.. – urwała, przenosząc wzrok na to, co leżało w podłużnym kartonie.
- No, już – popędził Artystkę Kofler, przyoblekając twarz w łobuzerski uśmiech. – Przymierz.
Pani Reżyser spojrzała na niego ze zdziwieniem.
- Chyba zwariowałeś – prychnęła pogardliwie, zamykając pudełko wiekiem. – W szpitalu? Nie, nie. Na pewno nie.
- Po czymś takim na pewno w zupełności bym wyzdrowiał – podkręcał przemyślnie szpilę Andreas.
- Wobec tego będziesz skazany na mękę do końca życia – odparowała z prawie że rzeczywistą złością Asystentka, odkładając pudełko na materac.
- Jakaś ty nieczuła– wymruczał Kofler, cmokając dziewczynę w nos. – Ale chyba jestem w stanie ci wybaczyć. Popatrz, co jeszcze tu mam – ożywił się, znowu wybebeszając szafkę.
- Niech to będzie coś normalnego – poprosiła słabo van der Terneuzen, wczepiając się dłońmi w ramię Niedźwiedzia, żeby nie zlecieć z jego kolan na podłogę.
- Jest. Dostałem to od twoich rodziców.
Że co?
- Rozmawiałeś z moimi rodzicami? – zdziwiła się Artystka, biorąc do rąk to, co Kofler podał jej służalczym gestem.
Jej zdjęcia.
W liczbie dwóch.
Ooooo.
- Byli mnie odwiedzić – wyjaśnił prostolinijnie Austriak, wygodniej układając sobie Edith na nogach. Cmoknął ją w czoło. – Chcieli lepiej poznać chłopaka swojej córki – dorzucił i zaśmiał się cicho we włosy Pani Reżyser, podczas gdy ta badawczo lustrowała sprezentowane Niedźwiedziowi fotografie.
Na jednej z nich, utrzymanej w kolorze szarym, spoglądała w bok mocno umalowanymi oczami, ubrana jak ucywilizowana postać z jednego z malowideł Tima Burtona. Miała na sobie jakąś kraciastą kieckę z rozkloszowaną, czarną spódnicą, podpierała się pod boki, a minę miała skrajnie znudzoną.
- Pamiętam ów moment! – stwierdziła nagle, wskazując brodą na swoje schwytane, zblazowane ujęcie. – Tata mi zrobił to oto foto. Na wakacjach w Belgii.
- Trzy lata temu – dopowiedział za nią uciesznie Kofler. Pokiwał lekko głową. – Wiem, wiem. Twoja mama przedstawiła mi szczegółowo genezę każdego zdjęcia, które mi dała.
- Doskonale – mruknęła Edith, przenosząc wzrok na drugie zdjęcie.
Nawet jej nie zdziwiło, że Katarzyna zapamiętała jakiekolwiek detale związane ze swoją jedyną córką. A może Kamerzystka po prostu zbyt ostro ją oceniała?
Heh.
- Na tym też zjawiskowo wyszłaś – wymruczał do Pani Reżyser Andreas, cmokając ją czule w szyję.
- Hmmm..
Tutaj była roześmiana. Kolorowe paznokcie, wzniesione przez machającą przed obiektywem rękę, zlały się w barwną tęczę, przysłaniając ciało Asystentki od kawałka dekoltu do pępka, eksponując jej odsłonięty brzuch i jakąś brązowawą bluzkę, której już nie pamiętała. 
- Kiepska jakość – oceniła soczyście i ze znawstwem, podając skoczkowi zdjęcia z miłym uśmiechem.
Kofler odłożył zdjęcia na materac, w sąsiedztwo pudełko ze straszną zawartością, a później popatrzył na Edith z powagą.
- Ty nigdy nie jesteś kiepskiej jakości – powiedział z powagą.
Polko-Holenderka zmrużyła oczy, całując Andreasa w usta bez słowa.
Jego wypowiedź nie wymagała żadnego komentarza ponad to, co mogła mu zaprezentować w chwili obecnej, a co zamykało się w tym gorącym pocałunku wyzwolonych z pęt bieżących chwil kochanków.

****
Panna van der Terneuzen, nadal nie do końca ustabilizowana psychicznie po niedawnej wizycie u Andreasa, mimo wszystko odważyła się wstąpić na słówko (lub kilka słówek) do Luizy.
Kupiła więc w tak dobrze znanym sklepie szpitalnym wielką bombonierkę oraz bukiet orchidei i, uśmiechając się promiennie do całego świata na samą myśl o bliskim spotkaniu z niedawno przebudzoną koleżanką, energicznie zapukała w drzwi do sali Polki, uprzednio poprawiając zdecydowanym gestem wymykające się jej z kolorowej folii kwiaty.
Cóż, skoro nie zamierzała zaszczycić Stadnicką li i jedynie samą swoją osobą, to teraz musi walczyć z badylami, które już wyniuchały szansę na pylnięcie w dal.
W tym wypadku na podłogę.
Dobra, flora ułożona niczym przy pomocy poziomicy, bombonierka nienaruszona, pora wkroczyć.
Lu spojrzała na Reżyserkę ze zdziwieniem, które chwilę później ustąpiło miejsca radości, po czym powiedziała nad wyraz pewnie i głośno:
- No, wreszcie przyszłaś! A już myślałam, że nigdy mnie nie odwiedzisz!
Haha, już byś chciała, dziewczyno!
Asystentka podeszła do łóżka kumpeli, wręczając jej z poważną miną żołnierza Gwardii Szwajcarskiej zakupione prezenty, a następnie pochyliła się, cmokając koleżankę z niezmienną powagą w policzek.
Zamierzała zachowywać się bardzo profesjonalnie i nie płakać z ogarniającej ją głupawej wesołości, ale Luiza uściskała jej cielsko tak mocno, że Edith o mało nie udusiła się łykiem powietrza, które akurat wpompowała do płuc i, siłą rzeczy, musiała cisnąć swoją maskę estymy w daleki kąt pomieszczenia.
- Puść mnie, zaraz się udławię! – wysapała z udawanym przestrachem wprost do ucha Luizy. Ta zaśmiała się, jakby widmo trzymanej w objęciach sinej Asystentki było naprawdę przednim widokiem.
Hi, hi, hi.
Kiedy już była wolna, Reżyserka usadowiła się na krzesełku obok łóżka Polki, poprawiła sobie spódnicę i zdecydowała się rozpocząć rozmowę.
Luiza jednak była szybsza.
- Dzięki za prezenty – machnęła dłonią w stronę wielkiego pudła czekoladek oraz orchidei, walczących o życie w szklance z wodą. – Nie musiałaś się wykosztowywać.
- Cicho tam – mruknęła Artystka, a później posłała Polce kuse spojrzenie. – Nie ma sprawy. Naprawdę. Lubię.. Lubię obdarowywać innych.
- Wiem – Polka kiwnęła głową, wprawiając w ruch rurkę z tlenem, sterczącą jej z nosa. Uśmiechnęła się lekko, kiedy Reżyserka ścisnęła ją za dłoń, leżącą na wierzchu kołdry szpitalnej. – Gregor mówił mi, że bardzo się nim zajmowałaś. To znaczy, wiesz.. Przejmowałaś się tym, żeby jadł.. I tak dalej..
Asystentka zrobiła czachą niezdecydowany ruch, wyrażający ni to aprobatę, ni to sprzeciw.
Ach, tak. Gregor mówił.
Może wreszcie są znowu razem, skoro Lu zaczyna ich rozmowę od tematu Dzieciątka.
Pora trochę poprzestawiać jej szyki.
- Porzućmy na moment temat Pana Cudownego – rzuciła lekko, wykrzywiając usta w porozumiewawczym grymasie. – Przejdźmy raczej do czegoś innego, bardziej esencjonalnego. Zatem: Jak się czujesz?
Pytanie Edith zawisło w powietrzu.
- Całkiem nieźle – odpowiedziała zdecydowanie po kilku sekundach milczenia koleżanka. – Cieszę się, bo nie jestem już taka blada, jak byłam i nie straszę sobą ludzi. Poza tym.. Co prawda, jeszcze nie wstawałam, ale czuję, że z godziny na godzinę mam coraz więcej sił.
Uśmiechnęła się przyjaźnie.
Pani Reżyser wyraziła swoją radość z takiego obrotu sprawy, mówiąc coś w rodzaju: „Och, to cudownie! Naprawdę doskonała wiadomość!”, a później znowu gładząc Polkę po dłoni opiekuńczym ruchem.
Oczywiście, nie omieszkała wbić Luizie lekkiej szpili.
Nie mogła przecież wypaść z rytmu.
Hłe, hłe, hłe.
-  Widać, że ci się poprawiło... – zaczęła po polsku, wbijając w koleżankę twarde spojrzenie, stosowne do Poruszania Bardzo Ważnej Sprawy. - … ponieważ wspomniałaś o Gregorze już na początku naszej rozmowy.
Kumpela troszeczkę się zarumieniła, po czym zaczęła bawić się rurką z tlenem. Nie dało się też nie usłyszeć przyspieszonego pikania tego czegoś, co stało obok.
Edith kuknęła na piętrzące się linie zielonych kresek.
Zaśmiała się w duchu.
- To świetnie, że wreszcie przestałaś mu zawracać głowę Julią – dorzuciła jeszcze, wracając wzrokiem do Polki. Zamyśliła się na chwilę. – On cię bardzo kocha – walnęła w końcu stanowczo, prostując się na krześle i splatając dłonie na kolanach. – Zależy mu na tobie. Przez cały czas, kiedy byłaś nieprzytomna.. Cóż, on właściwie też był nieprzytomny. Wymagał jako takiego wsparcia, jak z resztą większość osób, którzy byli w jakiś sposób bezpośrednio związani z tym wypadkiem…
Zamilkła, wyrzucając sobie w duchu od tępych idiotek.
Kretynko, może Luiza nie czuje się jeszcze gotowa na rozmowę o Zdarzeniu?
Edith, sieroto..!
Polka okazała się znienacka być gotową, tak do rozmowy o Dzieciątku, jak o kolizji na drodze ekspresowej.
A to ci heca.
- Wiem, że tu był – weszła koleżance w słowo Luiza, patrząc na nią z mocą. Uśmiechnęła się z rozmarzeniem. – On… Gregor.. Był tutaj, wiesz? I .. pogodziliśmy się. Powiedział mi.. To znaczy… On powiedział..
- No, wyduśże wreszcie, że powiedział: „Kocham cię” – nacisnęła na interlokutorkę Edith, śmiejąc się z jej zaplątania.
No, proszę. A ona bała się, że jako jedyna ma takie problemy z wysławieniem się, kiedy przyjdzie co do czego.
- Zepsułaś niespodziankę! – wkurzyła się udatnie Polka. Chwyciła z werwą za poduszkę, chcąc niechybnie przedzwonić Asystentce w głowę, ale tylko skrzywiła się na przerażającą sekundę i z powrotem opadła na posłanie.
- Nie szalej – ustawiła Stadnicką poważnym tonem van der Terneuzen. – Ale, wracając do Dziecka.. – znowu uśmiechnęła się przebiegle. Postukała Luizę palcem po zewnętrznej stronie dłoni. – Musisz mi opowiedzieć, jak to było. Streścić wasze pierwsze spotkanie po twoim przebudzeniu. JUŻ.
Lu zrobiła zrezygnowany grymas, a następnie westchnęła, jakby zamierzała zanurkować bez akwalungu w Oceanie Arktycznym.
W kilku treściwych zdaniach opowiedziała Pani Reżyser o tym, jaki Cudowny był rozedrgany, nieomal płaczący, dogłębnie wzruszony i przestraszony.
- Powiedział mi, że cały czas był blisko mnie – mówiła, machając rurką z tlenem i wpatrując się z napięciem w kołdrę. – Hm.. Wyjaśniliśmy sobie kilka rzeczy.. Zrozumiałam już, że swoim zachowaniem tylko go zraniłam. Niepotrzebnie zerwałam, moja złość i unoszenie się honorem były niepotrzebne. Skupiałam się na folgowaniu zapędom Julii, nie myśląc o sobie ani o tym, co czuje Gregor. Ale teraz… - podniosła na Edith zdecydowany, pełen żaru wzrok. – Mam świadomość tego, czego chcę. Chcę.. być z Gregiem. Nawet, jeśli będzie nam ciężko, jeśli.. czasem będzie trudno, a na pewno będzie.. On mnie kocha. Ja kocham jego. Teraz znowu jesteśmy razem i tylko to się dla mnie liczy.
Uśmiechnęła się z wysiłkiem, po czym zamilkła. Kamerzystka mechanicznie podała chorej szklankę soku, stojącą na szafce, ale Polka przełknęła raptem kilka łyków i gestem podziękowała za resztę.
Pikające pikachu pikało niby z zamiarem pobicia jakiegoś rekordu świata we wkurzaniu ludzi. Ale Luiza w ogóle się tym nie przejmowała.
Patrzyła na Asystentkę Monstra z wyczekiwaniem, jakimś takim zupełnie nowym u niej nieomylnym przekonaniem o niezachwianej pewności własnych racji.
Edith rozciągnęła wargi celem zobrazowania swej radości, wynikającej z tak dogłębnej metamorfozy przyjaciółki, po czym powiedziała, kiwając lekko czachą:
- Nie powiem, bardzo spodobało mi się to, co mówiłaś. Cieszę się, że wreszcie zaczęłaś myśleć przede wszystkim o sobie, a nie o jakichś Pannach Koalach czy innych kretynkach – pogładziła Luizę po dłoni, pochylając się i zaglądając jej w oczy, by w ten sposób podkreślić wagę wypowiadanych zdań. – Ale nie mogę się zgodzić z tym, że wasze zerwanie WTEDY było bezsensowne. Ono miało sens, ale widzisz go dopiero teraz. Gregor pewnie też, choć zbytnio nie zdaje sobie z tego sprawy. A może po prostu o tym nie mówi, nie mam pojęcia. Lecz gdyby nie to, że postawiłaś wszystko na jedną kartę, pewnie nadal tylko bawilibyście się w podchody, niezdolni do stworzenia zdrowego związku. I.. Wiem, głupio to zabrzmi, ale ten wypadek.. Też wam pomógł. Dzieciątko uświadomiło sobie, ile dla niego znaczysz, a ty się przekonałaś, że zawsze możesz na niego liczyć. Bo.. Sądzę, że on chce, żebyś zawsze mogła na niego liczyć – oświadczyła z mocą, po czym uśmiechnęła się lisio. – Dlatego biedny Austriak tak potulnie papał to, co znosiłam mu ze stołówki i nie sprzeciwiał się, kiedy kazałam mu pójść spać, choć zgodził się na ten imperatyw tylko raz, i to na zaledwie godzinę. Chciał być świetny na każdej linii.
Lu tego już nie wytrzymała. Z jej oczu polały się łzy rzęsiste (i czyste), ale zdawała się tego nie zauważać aż do momentu, w której Asystentka usłużnie podała jej paczkę chusteczek higienicznych.
- Dzięki, Edith – wymamrotała, ściskając mocno dłoń koleżanki. – A ty przecież..
Jej wypowiedź przerwało nagłe wtargnięcie pielęgniarki-golema, znanej Reżyserce od poranka, kiedy to ta sama siostra zjawiła się na zdradzieckie wezwanie jeszcze bardziej zdradzieckiego Pointnera.
Na widok siąkającej Polki i będącej też na granicy skruszenia Pani Reżyser, pracownica lecznicy uderzyła w napominający, przypominający okładanie batem, wrzask, z którego wynikało, że Artystka została przysłana do szpitala w celu siania spustoszenia w odradzających się psychikach wypadkowiczów. Najpierw swoimi sztuczkami sprawiła, że biedny pan Andreas chodzi teraz jak rozkręcony, w dodatku naćpany ziołem, zegarek, a teraz pani Luiza..
- Niechże pani się uspokoi – sarknęła nagle wkurzona Asystentka. – Przecież ja nic takiego nie robię! Co to jest, nie mogę porozmawiać ze swoimi przyjaciółmi? I w ogóle jakim prawem pani mnie poucza? Od kiedy rozmawianie z pacjentami szpitala jest zabronione?
Golem zamilknął, dopuszczając do głosu nagle bardzo rozbawioną Polkę.
- Niech się pani nie denerwuje, pani Lobteg – poprosiła, tłumiąc w gardle śmiech, co w porównaniu ze łzami, płynącymi jej z oczu, wyglądało nadzwyczaj szczególnie. – I niech pani nie wyrzuca Edith. To jest.. moja przyjaciółka. Najlepsza, jaką miałam!
Uczucie, tkwiące w słowach Polki, okazało się chyba wyraźne także i dla krótkowzrocznej pielęgniarki, bo ta tylko wymruczała coś pod nosem, po czym wyszła z taką gracją, z jaką się pojawiła.
- Pięć minut? Czy ona żartuje? – żachnęła się Lu, wycierając zaczerwienione od płaczu policzki.
- Może pomóc ci z nosem? – zaoferowała się Edith, dodając po chwili: - Nic dziwnego, że baba mnie nie lubi. Ma trochę racji. Chyba w rozwalaniu pacjentów jestem lepsza niż pandemia.
- Przesadzasz – skwitowała Stadnicka, ponownie mocując się z rurką. Kiedy kilka prób jej wyciągnięcia spaliło na panewce, porzuciła wreszcie tę czasochłonną czynność i na nowo skupiła się na koleżance.
Z niewinnym uśmiechem zadała pytanie, którego Asystentka obawiała się tak bardzo, jak w dzieciństwie miała stracha przed Buką. Czyli BARDZO.
- A jak tam Andreas?
Pf.
Van der Terneuzen poczuła, jak teraz ona spala cegłę. Chrząknęła, pochyliła się i zaczęła gmerać w sznurówkach prawego buta, żeby jak najdłużej odwlekać czas wyartykułowania odpowiedzi.
Niepotrzebnie, bo Polka jej milczenie zrozumiała dość opacznie.
- Ty masz do mnie żal – stwierdziła ze smutkiem, wzdychając.
- Że co? – nie zrozumiała Edith, raptownie podnosząc głowę. – O czym Ty mówisz?
- Gdybym go nie poprosiła o to, żeby mnie podwiózł.. O, Didi! Przepraszam! To moja wina!
- Chyba się przesłyszałam – stwierdziła poważnie Panna z Kamerą lodowatym tonem. – Wybacz, ale zdawało mi się, że przez chwilą powiedziałaś coś zupełnie od czapy: że to przez ciebie zdarzył się wypadek.
- Edith..
- To bez sensu. Nonsensowne. Wybacz, nie mam kawy, a tu nie ma ceraty, więc nie mogę ci tego napisać – zaśmiała się cicho Reżyserka. – Ale mam nadzieję, że pojmiesz to mimo tego dotkliwego braku. Lu.. – westchnęła głęboko.
No, dalej.
- To nie twoja wina. Zapamiętaj to, wbij sobie do głowy, dobrze? Chociaż, jeżeli, jadąc z Andreasem autostradą, usilnie myślałaś: „Niech ktoś w nas walnie. Boże, niech ktoś tylko w nas przygrzmoci!”, to w tym wypadku wina jest Twoja, bo zaczęłaś się babrać z samospełniającym proroctwem. Ale skądinąd wiem, że tak nie było, więc.. CO TY, DO CHOLERY, SOBIE UBZDURAŁAŚ?
Polka zrobiła minę naburmuszonego dziecka.
- Ty też cierpiałaś. Podwójnie – dodała cicho. – Bboo ja.. Ale Andreas.. – urwała na chwilę. – Edith, ja wiem, że ty go kochasz, nawet, jeśli nie chcesz o tym mówić. A Gregor powiedział mi, jak zareagowałaś, gdy się dowiedziałaś o wypadku. Że przestałaś mówić po niemiecku.
- Zatem co? To też twoja wina? – nie wytrzymała Pani Reżyser.
Zdecydowanie nie podobał się jej kierunek, w jakim zmierzała ta rozmowa, i musiała pilnie coś z tym zrobić.
Już, zaraz, natychmiast.
- Dla ścisłości: Kofler uważa, że on nie dopatrzył – walnęła.
Luiza wytrzeszczyła oczy z centralnego zdumienia.
- Rzucił mi to jakoś tak szybko, gdy wychodziłam. Ale nie miałam czasu, żeby z nim o tym porozmawiać, bo wtargnął do niego lekarz, a później wzięto go na jakieś badania.. Ale on twierdzi, że gdyby wybrał inną drogę, nie doszłoby to wypadku. Ma to sens, ale on przypisuje swojemu zmysłowi do wybierania najprostszych rozwiązań jakieś ponadnaturalne proweniencje.. A teraz ty odbijasz piłeczkę twierdząc, że to wszystko przez ciebie. Co ja mam zrobić, żebyście się przestali obwiniać?
Edith ścisnęła Polkę za dłoń.
- Dobrze – wymruczała pewnym głosem w ramach nadciągającej ugody/ Kiwnęła głową. – Niech ci będzie. Ale.. Mam przeczucie, że to o mnie chodziło. Andreas.. Nie ma w tym jego winy, co on mówi?
- Mówi to samo, co ty. Czyli coś totalnie od rzeczy – doprecyzowała uprzejmie Asystentka, posyłając Luizie wąski półuśmiech.
- Ale układa się między wami? – zmieniła zręcznie temat Polka. – To znaczy.. Wiesz.. Wybaczył ci ten wyjazd za granicę i te inne sprawy…
Edith podziękowała Bogu, że to nie ona jest podpięta do pikachu, bo inaczej byłoby niewesoło.
- Rumienisz się?! – pisnęła zdziwiona Luiza. – Tak, rumienisz się! A więc jest w porządku, Didi, to świetnie!
Koleżanka uściskała Artystkę zanim ta zdołała powiedzieć choć słowo.
- Jest świetnie – przyznała wreszcie Edith z jawną niechęcią, czując, jak twarz jej płonie, a wzrok rozlewa się jak polewa czekoladowa na ciastku na samo wspomnienie pocałunków Andreasa.
Żeby tylko nie zaczęła wydymać warg!
Hi, hi, hi.
- Byłam u niego, zanim do ciebie przyszłam – dziamała dalej, świdrując spojrzeniem skraj materaca i nie widząc entuzjastycznego uśmiechu, malującego się na twarzy Lu. Odchrząknęła w zaciśniętą pięść.
- Może wody? – zygnęła do niej Polka dobrotliwie.
- Nie, obejdzie się – bąknęła Asystentka ze złością, choć z chęcią czegoś by się napiła.
Ale Polka raczej nie miała w szafce spirytusu.
- Rozmawialiśmy. Iiii…
- I co?
Edith przełknęła głośno ślinę.
Okej, raz kozie śmierć.
- Całowaliśmy się.. I… I.. On powiedział mi.. To znaczy.. Ech, do cholery! – zdenerwowała się raptownie własnym dukaniem Pani Reżyser. Podniosła na Lu rozeźlony wzrok, co, po dodaniu do tego jej zaczerwienionych policzków, wyglądało tak, jakby miała zamiar popełnić zbrodnię najcięższego kalibru bez ochronnych rękawiczek na dłoniach. – Wyznaliśmy sobie miłość. Tak, wiem, jak to brzmi. Idiotycznie. Rodem z taniego romansidła i co tam jeszcze. Ale tak było. Później dostałam od niego prezent…
Asystentka nie skończyła, bo Luiza, przezwyciężając ból, rzuciła się jej na szyję z ogłuszającym piskiem.
- Wspaniale, Edith! WSPANIALE!! Mój Boże, tak się cieszę!!
Asystentka nie wątpiła.
- Już, już! – poklepała Luizę po plecach i odsunęła się od niej zdecydowanie.
Na widok jej rozradowanej twarzy poczuła się cokolwiek nieswojo.
- Powiem ci coś – rzuciła znienacka z powagą godną gracza w pokera.
Rozbieranego.
- Zamieniam się w słuch – oświadczyła Polka, wciąż tkwiąc w stanie cokolwiek euforycznym.
- Jeszcze Koflerowi o tym nie mówiłam, ale.. chciałabym się zmienić – lapnęła Edith i przewróciła teatralnie oczami. Westchnęła. – Wiem, że ostatnio zachowywałam się karygodnie. Ten wyjazd.. No, nie mówmy o nim. Każda z nas wie, że mogłam odmówić w nim udziału, to przecież jasne. Ale postanowiłam sobie, iż po tym, jak właściwie tylko i wyłącznie cudem uszłam z życiem, nie będę więcej się tak głupio narażać. Powiedziałam już Andreasowi, że więcej nigdzie nie wyjadę bez jego zgody, ale teraz wiem, że to trochę za mało. Zatem.. Mam zamiar.. Jak wy to razem tak zgodnie mówicie.. Najpierw myśleć, a potem robić. Żeby już więcej nie stawiać się w takiej głupiej sytuacji, że najpierw diler narkotyków chce mnie zabić, bo przypominam mu żonę, którą trzeba ukarać za nieposłuszeństwo w ostatnim odruchu chorej miłości, a później ląduję na wikcie u dwóch lesbijek, z których jedna zaczyna mnie podrywać.. – urwała.
Luiza pokiwała głową w zamyśleniu.
- Cieszę się, że doszłaś do takich wniosków – rzekła wreszcie poważne, klepiąc blondynkę porozumiewawczo po ramieniu. – Naprawdę, ten wyjazd.. Lepiej, żeby nikt ci nie powiedział, jak się zachowywał wtedy Andreas; to przypominało zachowanie kogoś, kto czeka na wyrok skazujący – przerwała na moment, patrząc, jakie wrażenie jej słowa wywarły na Reżyserce.
Ta jednak zamaskowała się pełną samoświadomości miną skruszonego grzesznika.
- Wiedz, że jeżeli będziesz potrzebowała pomocy, to zawsze możesz na mnie liczyć.. Zawsze ci pomogę.
Uścisnęła dłoń Asystentki ze szczerym, przyjacielskim uśmiechem.
Edith już miała coś powiedzieć, kiedy do pokoju znowu wpadła jak wicher pielęgniarka-golem.
- A co to za porządki?! – zawyła jak monsun. – Niech pani już idzie! Pani Luiza musi odpoczywać!
Bla, bla, bla.
- Lepiej już pójdę – Reżyserka podniosła się zgrabnie, pocałowała Lu w policzek i skierowała się do wyjścia. Będąc w progu, pomachała jeszcze koleżance, posyłając jej buziaka na otwartej dłoni, a widząc zdziwioną minę Golema, dodała zaczepnie:
- Niech się pani tak nie unosi. Po co pani pęknięta żyłka?
Wyszła, zanim opiekunka chorych zdołała na nowo zmieszać ją z błotem.
Hi, hi, hi.


***
Reżyserka wstała dziś zadziwiająco wcześnie.
Pomimo tego, iż pracowała na drugą zmianę (co stanowiło niejaką nowość w jej w miarę ustabilizowanym rytmie pracy), Edith zerwała się z łóżka już przed ósmą rano.
Miała bowiem do wcielenia w życie tak omdlewająco romantyczny plan, że podczas spaceru z Harpunem kilkakrotnie zadała sobie w myślach pytanie, czy ona aby na pewno nie zwariowała już do końca. Rzucając psu kolejny raz śnieżkę stwierdziła, że coś jest na rzeczy.
No bo kto by kiedykolwiek pomyślał o Asystentce – „sentymentalna”?
A teraz oto zachrzania ona raniuchno, w ciemny, mglisty i mroźny dzień po niemalże wymiecionym z ludzi parku wespół z rozochoconym, podhalańskim bydlęciem, aby następnie odstawić owczarka do mieszkania z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, po czym piknąć się pierwszym lepszym autobusem do Thaur w celu zjedzenia z Andreasem wspólnego śniadania.
Niebywałe.
I chore.
Wiedziała z SMS-a, który wysłał jej wczorajszego wieczora Kofler, iż ten znajduje się już w domu, miała więc doskonałą wymówkę dla swego nagłego, niespodziewanego pomysłu.
„Och, kochanie, drogi mój ursusie, przyjechałam do ciebie ze STRAWĄ, abyśmy skonsumowali.. najważniejszy posiłek dnia! I przy okazji chciałabym skontrolować stań twych paluszków. I mózgu.”
Ciekawe, po którym słowie Austriak dostanie napadu obłąkańczego śmiechu.
Choć może nie będzie tak źle.
Edith westchnęła ciężko, wpuszczając Harpuna do przedpokoju. W mieszkaniu pokręciła się jeszcze jak wrzeciono, dwa razy zmieniając decyzję co do stroju, aż w końcu szarpnęła torebkę z kasą oraz dokumentami, pogładziła bydlę po łbie, nakazując mu perfekcyjne zachowanie, po czym opuściła swoje nieomal penthousowe lokum.


Będąc na miejscu, Pani Reżyser pocisnęła z werwą i ochotą do najbliższej piekarni, gdzie szybko oraz bez zbędnych problemów zaopatrzyła się w świeże, chrupiące drożdżówki oraz dwa wielkie kubki kawy.
Chciała, żeby wszystko wyszło bezbłędnie nawet za cenę popijania zimnej, zmrożonej latte.
Chrzęszczący pod butami śnieg towarzyszył jej niestrudzenie, gdy Artystka dreptała pod wzniesienie, wypatrując znajomego ogrodzenia i jeszcze bardziej znanego domu. Podobnie jak poprzednim razem, tak i teraz otworzyła sobie furtkę samodzielnie, choć nie obyło się bez żałosnego polewania zamka parującą lurą, a następnie, uśmiechając się do sopli na dachu, ciężkich chmur i całego wszechświata, wskoczyła na antypoślizgowe płytki na schodach.
W końcu stanęła przed dębowymi drzwiami.
Podniosła dłoń do dzwonka i już, już miała wcisnąć przycisk, ale coś ją powstrzymało.
Jak to? Skoro to miała być niespodzianka to może niech już pozostanie nią do końca?
Cóż, słuszna słuszność.
Van der Terneuzen zaśmiała się jak czarownica, cicho naciskając klamkę. Nie spodziewała się jej lekkiego ustąpienia, ale to tylko wybitniej podbudowało doskonały humor dziewczyny. Co prawda, Asystentce przebiegło przez głowę szybkie pytanie, po jakiegoż to czorta Kofler okazał tak krótkowzroczną dbałość o własne bezpieczeństwo, ale momentalnie zrzuciła powyższy zbieg okoliczności na karb własnego szczęścia.
Polko-Holenderka wkroczyła cicho do przedpokoju, jak zwykle wypełnionego czymś, co eufemistycznie można by nazwać „artystycznym nieładem”.
- Andreas? – krzyknęła względnie głośno, wychylając głowę do korytarza.
Zero odzewu.
Hmm.
No chyba nie będą się bawić w kotka i myszkę?
Na litość boską..
Okej, dobra, odrobina dziecinnych podchodów nikomu chyba nie zaszkodzi.
Pani Reżyser zaglądnęła kolejno do kuchni, salonu, łazienki i piwnicy, ale nigdzie nie znalazła najnowszych śladów bytności swojego ukochanego.
Trochę rozsierdzona, popatrzyła bystro na schody.
Aha!
Sypialnia!
Polko-Holenderka na samą myśl, że miałaby zaskoczyć Austriaka w łóżku, poczuła się nieswojo, ale zaraz jej minęło.
Wyszczerzyła zęby do balustrady, po czym rozpoczęła prawie bezszelestną wędrówkę w górę.
Będąc już na piętrze, skierowała się pewnie do najbliższych drzwi.
Otwarła je sprężystym, zdecydowanym ruchem, zanim zdążyła pomyśleć.
To, co ukazało się jej oczom, totalnie ją zamurowało.
Edith jęknęła, uchylając lekko usta w krańcowym niedowierzaniu, wypuszczając jednocześnie z dłoni pakunek z żarciem.
Elipsowatym ruchem złapała się futryny, żeby nie rysnąć w tył.
Na łóżku, ubrany jedynie w dresowe spodnie, siedział nie kto inny, tylko Kofler, teraz wpatrujący się w Reżyserkę jak w ducha, a przed nim…
Nie, źle.
Przed łóżkiem.
Stała na jednej nodze
Jakaś blond-tleniona
anorektyczka
w koronkowej bieliźnie i podwiązkach
aktualnie próbująca wyplątać się z rajstop czy czego tam
Gapiła się na Asystentkę jak sroka w gnat, po czym zamrugała pomalowanymi rzęsami i przejechała językiem po rozmazanej na wargach szmince.
Dla biednej Kamerzystki tego już było za wiele.
Czując chłód, szarpiący jej wnętrzności i łzy, które wzięły się skądś po jasną cholerę, dziewczyna targnęła sobą w stronę schodów i zaczęła szybko zbiegać w dół, o mało nie wywalając się na trzecim stopniu od parteru licząc.
- EDITH!!! – wrzasnął za swoją ukochaną (haha, dobry żart!) Kofler, kiedy ta dopadła drzwi wejściowych. Mocowała się z nimi przez dobrą chwilę, zagryzając wargi niemal do ogłuszającego bólu, aż w końcu pokonała nagły opór pierdolonego zamka.
Wypadła na zimę, przebierając nogami tak szybko, jak mogła.
Zatrzymała się dopiero kilkaset metrów dalej, przed przystankiem autobusowym, po czym błyskawicznie wtranżoliła się do mercedesa, jadącego do Innsbrucka.
Zajęła miejsce, przyłożyła czoło do zimnej szyby i w takiej pozycji, wypierając z umysłu wszelkie, nawet najbardziej prozaiczne myśli, wytrwała całą drogę powrotną.


Pointner o mało nie wypluł sobie szczęki, kiedy zobaczył swoją pomocnicę wparowującą bez uprzedzenia do jego gabinetu.
-     O, ho, ho, Edith, witam! Co się stało? Łóżko ci się zapaliło?
Pani Reżyser skomentowała ową syczącą ironię krótkim, sztyletowatym wzrokiem, który w ciągu sekundy zmiótł szyderczy uśmiech z twarzy trenera.
Szkoda, że łóżko niejakiego K. nie poszło z dymem… O, zaraz, nie myśleć o tym, nie myśleć…
- Żeby pan wiedział – warknęła nieuprzejmie Artystka, siadając na fotelu i ekspresywnie zakładając nogę na nogę, jakby tym działaniem próbowała raz na zawsze odgrodzić się od niechcianych refleksji. – Skoro już jestem wcześniej, to może mogę się na coś przydać?
Alexandrus zlustrował kontrolnie blondynkę sondującym spojrzeniem, zanim zagaił uprzejmie i już bez uprzedniej zjadliwości, czy wszystko w porządku.
- Nie – wycedziła złowróżbnie Asystentka, wbijając sobie paznokcie w uda, żeby nie wybuchnąć płaczem. – Ale niech pan lepiej nie pyta, co się stało. To.. teraz już nieważne.
Nagle podniosła głowę kategorycznym napięciem mięśni szyi.
- Proszę – powiedziała błagalnie. – Niech mnie pan nie odsyła do domu. Niech mi pan da coś do roboty. Cokolwiek!
Odpowiedź selekcjonera wytłumiło energiczne stukanie w szybę okienną.
Edith potoczyła błędnym wzrokiem w lewo i zamarła.
Po raz drugi dzisiaj.
Zamrugała oczami, wydając z siebie jakieś trudne do przełożenia na jakikolwiek język „ymmmyy”.
Potwór wyraźnie się zaniepokoił. Obrócił się na fotelu, również zerkając na parapet. Raptownie zerwał się na równe nogi, podpadł do okna i z hukiem je otworzył.
- Uciekaj stąd! – krzyknął tonem imperatora, machając rękoma jak ożywiony strach na wróble. Zapatrzył się w dół, na parking, nagle opuszczając ramiona jakby uciekła z niego para.
Artystka bała się odezwać, ale musiała jakoś zareagować.
Wstała więc chwiejnie i także podeszła do nagle zamulonego jak bagno Pointnera, który patrzył nieprzytomnie na swój samochód.
O, kurwa.
Alexander odchrząknął z wyraźnym trudem, przenosząc wejrzenie na Asystentkę.
Ta jednak tego nie zauważyła, lampiąc się udatnie na Anarchię i Konstytucję, siedzące na relingach terenowego, służbowego citroena Czapka oraz koszące wzrokiem ludzi przesuwających się przed ich oczyma.
Zassała powietrze w płuca z charkotem astmatyka.
Dopiero wtedy zdecydowała się spojrzeć na Bossa. Szef patrzył na nią bez słowa. Widząc minę Edith, rozszerzył tylko szeroko gały. Później przejechał sobie dłonią po twarzy ruchem pełnym rezygnacji, westchnął z rozedrganiem, po czym powiedział słabo:
- Ty chyba nie chcesz powiedzieć..
Urwał.
Reżyserka kiwnęła tylko dłonią jak zmachana chabeta.
- Tak – potwierdziła niedokończone pytanie. – To moje sowy. Większa .. – wykonała ręką nieokreślone salto w stronę okupowanego auta – to.. Ko-Ko-Konstytucja, a mniejsza A-A-Anarchia..
Przełknęła głośno ślinę, łapiąc parapet.
Nagle poczuła, że ma dość życia.
Kolejny raz tego dnia. Trzeba coś z tym zrobić.
- Aha – skomentował elokwentnie Alexander, obserwując nieufnie jak sowy, zauważywszy swoją właścicielkę, wzbijają się w powietrze i, kołując, siadają na zewnętrznym, wystającym kawałku betonu, przepychając się skrzydłami. Zagruchały radośnie, mrużąc jednocześnie ślepia.
Edith przytuliła je znienacka, wtulając rozpaloną twarz w zimne, oszronione pióra. Jeden z ptaków serdecznie dziubnął ją w ucho.
- Wobec tego jesteś mi winna pieniądze za dokarmianie tych białawych straszydeł – żachnął się niekulturalnie trener, gdy Reżyserka wypuściła Ana’ i Ko’ z uścisku.
- Co pan mówi – wydusiła z autentycznym zdumieniem, klepiąc Konstytucję po łbie. Anarchia zasyczała zazdrośnie, po czym wychyliła dziób i skubnęła Pointnera w dłoń. Ten odskoczył jak oparzony.
- Prawdę – świsnął strachliwie, rozcierając dłoń z zapałem jakby sowy roznosiły bakcyle dżumy samą swą postacią. Popatrzył na Edith twardo. – Te dwie tutaj… Kilka dni temu przyleciały do mojego domu. Angela próbowała odgonić je miotłą, ale wtedy.. ta większa..
- Konstytucja – przyszła szefowi z pomocą van der Terneuzen, uśmiechając się życzliwie.
- Konstytucja – uzupełnił zjadliwie Potwór, błyskając złowrogimi iskierkami w oczach. – Wyrwała mojej żonie miotłę z ręki i odrzuciła ją w największą zaspę śniegu, jaka akurat się jej narzuciła w pole widzenia.
O, cholera jasna.
Asystentka gwizdnęła, kontrolując sowy gospodarskim wzrokiem. Nie zauważyła, by jakakolwiek z nich poniosła uszczerbek zdrowotny po konfrontacji z żoną Czapka.
To dobrze. To bardzo dobrze.
- Później Nina chciała je dokarmiać, biorąc je za wyrośnięte gołąbki – kontynuował Pointner, nadal pozostając poza bezpiecznym zasięgiem sowich dziobów. – Musiałem ją skrzyczeć, żeby przestała wysypywać im przez okno kawałki chleba.
- One nie jedzą chleba – szurnęła niepewnie Pani Reżyser.
- Wiem – skwitował Alexander i uśmiechnął się cynicznie. – Zadowoliły się kośćmi z kurczaka, które miał dostać nasz pies.
Zapadła cisza.
- Później schowały się na konarach dębu. Nie chciały odlecieć nawet, gdy zaczęłam strzelać w nie wiatrówką.
- COO?! – wrzasnęła Edith.
- Strzelałem obok nich – doprecyzował szybko Pointner.
- Inaczej pan to ujął.
- Przejęzyczyłem się, do cholery – zdenerwował się Czapek. Westchnął. – Chciałem zadzwonić do jakiegoś Towarzystwa Opieki Nad Zwierzętami albo do ZOO, ale później zdarzył się ten wypadek i… - urwał. Kuknął na Asystentkę. – A później, w szpitalu, twoja matka jakoś tak między wierszami poinformowała mnie, że wysłała do Ośrodka Ornitologicznego ptaki, którymi przestałaś się zajmować po wyprowadzce z domu. Nie dodałem dwa do dwóch.
Pacnął się w czoło.
Zaraz, yyyyy…
- Jak to.. J-J-J-Jak to.. chciała oddać? – zapytała Edith lękliwie.
- Nie na zawsze, nie bój się – Pointner klepnął dziewczynę w ramię, ledwo cofając rękę przed atakiem zawsze czujnej Konstytucji. – Zamówiła by je z powrotem w chwili, gdy wróciłabyś, aby się nimi zajmować. A tak.. Twój ojciec wyjechał na kilka dni do Anglii, brat jest.. na leczeniu, a Katarzyna ma pilne sprawy w firmie w Innsbrucku..
- A Marge? – pisnęła Pani Reżyser.
- Ach, ta wasza służąca… Boi się tych wielgachnych potworów.
Jasne, jasne.
Artystka wypuściła powoli powietrze z płuc.
- Uciekły z transportu – wymamrotała, klepiąc zwierzęta równocześnie po opierzonych łbach. Sowy wyprostowały się z uciechą. – Są po prostu bezbłędne.
Parsknęła śmiechem. Po raz pierwszy od rana nie chciało się jej płakać.
Nagle ptaki zerwały się do odlotu, wzniecając w powietrze kawałki śniegu i pęd powietrza.
W tej samej chwili, gdy zniknęły Pointnerowi i Reżyserce z pola widzenia, do drzwi gabinetu Czapka ktoś zapukał.
Edith szybko odwróciła się do okna, gdy do pomieszczenia ktoś wszedł.
- Alex..
Pauza.
Dziewczyna rozpoznała po głosie dyrektora OESV, który najwyraźniej zatrzymał się jak wryty w progu na widok swego podwładnego, klepiącego po plecach swoją podwładną.
- Oddychaj głęboko  – zakomenderował autorytatywnie Czapek. – Przepraszam, panie dyrektorze  – zwrócił się kurtuazyjnie do Faceta. – Ale Edith miała atak duszności. Musiałem się nią zająć…
- Czy to coś poważnego? – zaniepokoił się Schroecksnadel czy jakiś taki, podchodząc do biurka.
- Nie, nie – wymamrotała słabo Kamerzystka, odwracając się do Szefa Szefów z wątłym uśmiechem. – Przepraszam.. – zwróciła się do Szefa Sch. i Czapka. – Pójdę do Anny napić się wody. Przepraszam.
Kiwnęła głową, lekko dygnęła i wyszła przytrzymanym krokiem zanim ktokolwiek zdołał ją powstrzymać.
Niech to szlag.


***
Mętna woda, brudna woda.
Zdrowia doda, zdrowia doda.
Albo całe odejmie.
Edith stuknęła czubkiem buta w skraj wielkiej, śniegowej zaspy znajdującej się na do niedawna zielonym trawniku i patrzyła ze zmarszczonym czołem, jak kawałki zmrożonej masy topią się leniwie w przydrożnej brei.
Najpierw bledły, tracąc kolor, a później tonęły jak zmrożone Titanici w zimnej, bynajmniej nie zachęcającej barwy cieczy, zasilającej korytko.
- Przestań kopać, Didi. Zmoczysz tylko swoje piękne, skórzane buty.
Reżyserka wykrzywiła usta w polubownym, na poły pogardliwym uśmiechu i podniosła wzrok na stojącego przed nią Wolfganga.
Loitzl jak zwykle wyglądał na kogoś, kto właśnie wygrał pięć milionów baksów, więc i tym razem jego lico jaśniało jak latarnia uliczna, zasilając Asystentkę pozytywnym nastawieniem do świata oraz życia.
Minus Andreasa.
Jego w ogóle należy usunąć ze wszystkich zbiorów z nośnikiem „+”.
- Nie martw się o moje obuwie – sapnęła z pozorną zaczepnością, a później przywitała się ze skoczkiem, wymieniając z nim naprędce szybki uścisk dłoni.
Nie czuła się w nastroju do zbyt wylewnego bratania ze społeczeństwem.
Nie, nie, nie.
Niet, niet, niet.
- Jak się miewa Andi? – zagaił samobójczo Wolfgang, podpalając van der Terneuzen roześmianymi, tańczącymi salsę iskrami dobrotliwości, które nagle wyskoczyły mu z oczu z prędkością rozpędzonego ferrari.
Dziewczyna zachowała pełną pobłażania minę. Uniosła tylko w uprzejmym zdziwieniu brwi, by podtrzymać przyjacielski charakter rozmowy i zainteresowanie sprawą.
- Słyszałem, że wczoraj wyszedł do domu.
Tak, to prawda. I z tej radości przeleciał chudą jak szczapa farbowaną blondynkę, z różową szminką na japie.
Okropny kolor.
- Masz dobre informacje – stwierdziła dość beznamiętnie Asystentka i pokiwała głową z aprobatą. Zaśmiała się sztucznie. Jej głos wybrzmiał krzywo, a później pękł jak bańka mydlana.
Banialuki, banialuki, nieważne rzeczy….
- Prawdę mówiąc, nie mam o nim zbyt wielu nowych danych. Byłam dziś u niego, fakt, ale nie mieliśmy czasu, żeby porozmawiać – dopełniła wypowiedź, uśmiechając się lekko. Wbiła dłonie w kieszenie kurtki, a jej wargi dygnęły w przepraszającym wykrzywieniu. – Spieszyłam się do pracy, więc nie dowiedziałam się niczego konkretnego. Sam rozumiesz.. – mrugnęła do Loitzla porozumiewawczo – Nie było czasu.
Kłamstwo. Kłamstwo, panie i panowie.
Ale co tam - grunt, że dobrze wybrzmiało.
Cóż, właściwie, to, jakby tak się przypatrzeć, nie mija się za bardzo z prawdą..
Przecież ona z Andreasem nie rozmawiała. Nie miała siły; nie miała ochoty nawet patrzeć na jego twarz.
Tamten zarechotał jak upity tanim bimbrem. Też puścił Reżyserce perskie oko, a później rzekł konspiracyjnie, że on rozumie, co Kamerzystka ma na myśli.
- Twoje słowa chyba świadczą najlepiej o tym, że wybitnie się mu poprawiło!
Och, i to jak!
Ale chyba o to należałoby spytać sukowatą dziwę.
- Komu się poprawiło?
Asystentka przeniosła nagle mętne, niewyraźne spojrzenie na Bossa, który wychynął ze swojej rzeczywistości tak, jak to tylko on umie, czyli niepotrzebnie.
- Andreasowi – pośpieszył z wyjaśnieniem uczynny jak zawsze Loitzl, czym wzbudził niemałą ciekawość Czerwonego Potwora.
- Właśnie, Edith, zapomniałem spytać, jak on się czuje. I jak się miewa Luiza. Ale to wszystko.. – przekrzywił czerep - .. przez twoje sowy.
Wolfgangowi najwyraźniej coś nie grało.
- Jakie sowy? – spytał niepewnie, patrząc to na Czapka, to na Asystentkę.
Reżyserka nagle jednak straciła wszelkie zainteresowanie rozmową, więc Pointner wziął na swoje ramiona trud opowiedzenia mu o ucieczce z drogi do pierdla, jaką niedawno przeprowadziły z przerażająco celującym skutkiem Anarchia i Konstytucja, a następnie rzucił do swojej podwładnej szybkie pytanie na temat miejsca ich obecnego pobytu.
- Niech się pan nie obawia – powiedziała do niego Didi głosem jak zza grobu. - Zawiozłam je z powrotem do Instytutu Ornitologicznego. Będą tam przebywać, dopóki taki będzie mój kaprys. To znaczy, dopóki będę za to płacić.
Roześmiała się, tym razem szczerze.
Albo i nie.
Och, co się dzieje? Co się z nią działo?
Temat sów został ucięty nożem z powodu swego raptownego wyczerpania, dlatego ucieszni rozmówcy z ochotą powrócili do rozprawiania o ofiarach niedawnego wypadku samochodowego.
Z ochotą..
Też coś.
Okej, o Luizie mogli sobie pogawędzić, czemu nie.
Ale Kofler?
Pfff.
Reżyserkę walnęło jak bumerang znienacka wspomnienie jego, dzisiaj, w dresie, patrzącego na nią ze skrajnym przerażeniem..
I ta chudzina, wyplątująca się z podwiązek rodem z najgorszego sex shopu, czy co ona tam miała oplecione dokoła nóg..
Może były to jakieś odpady atomowe, ubrania przywiezione spod Czarnobyla albo ciuchy z paczek dla bezdomnych.
- Edith?
Mrugu-mrugu ślepkami.
- Hę?
Mina Pointnera wyrażała skrajne zdegustowanie.
- Słyszałaś, co Wolfgang przed chwilą powiedział?
Polko-Holenderka pokiwała przecząco głową z przeproszeniem na końcach rzęs.
- Zamyśliłam się, wybaczcie mi. Co mówiłeś? – zwróciła się do Loitzla z kuszącym, przyjaznym uśmiechem, co na chwilę wybiło go z rytmu.
- Mówiłem.. Mówiłem o tym, że Luiza i Gregor znowu są razem.
Ach, tak.
Reżyserka machnęła ręką.
- Wiem o tym od samej zainteresowanej – przyznała się z brutalną szczerością. Skoczek w odpowiedzi łypnął na koleżankę, jakby zamierzał wytarzać ją w smole.
- I nic nie powiedziałaś! – uniósł się. – Dlaczego ja o wszystkim muszę dowiadywać się na końcu? Tylko dlatego, że na dwa dni wyjechałem z Innsbrucka, wszystkie najlepsze newsy przechodzą mi koło nosa!
Edith już miała powiedzieć: „Nie do końca wszystkie. Jeden nastąpił, kiedy już wróciłeś.”, ale w porę ugryzła się w język.
Lepiej, żeby Pointner nie wiedział za wiele. Co go obchodzą jej problemy sercowe? Choć ostatnio, prawda, zachował się, prawda, zawiózł ją do Thaur.. to znaczy, tak jakby zawiózł, no, okej, prawda, raczej tak jakby podwiózł, ale..
Krzyknęła, gdy kula śniegowa przydzwoniła jej w głowę.
Otrzepała się, spojrzała gniewnie na Potwora i zagryzła boleśnie wargę.
Kurwa, doskonale.
Z której strony jeszcze dziś nadejdzie jakaś porażka, niepowodzenie, kopas w dupas?
- Obudź się, Didi – mruknął Loitzl.
- Chodzisz dziś całkowicie nieprzytomna.– dorzucił wrednie swoje trzy grosze Monster. – Co ci się stało?
Chłopak mnie zdradził. To o czym mówiliśmy?
- To przez nowe leki na astmę, które biorę. Jestem po nich z lekka nieobecna, więc z góry przepraszam za przyszłe zamuły – palnęła Reżyserka byle co.
- Masz astmę? – zmartwił się Wolfgang.
- Masz astmę.. – zaczął złowróżbnie Czapek. – I palisz papierosy… Gratulacje.
Dziękuję, dziękuję.
Ale minus jest taki, że teraz będzie musiała ukrywać się z dymkiem. Cóż, coś za coś.
Chociaż zyska spokój.
- Czy to zaawansowane stadium?
- Spokojnie, trumny sobie jeszcze nie strugam – zakpiła półgębkiem Artystka. – Nie, nie jest zaawansowane… To znaczy, bywa.. Jak to w chorobie.
Brawa za inteligencję. A raczej jej brak.
Fenomenalnie po prostu, co ona w ogóle mówi? Co się z nią dzieje? NO CO?
Cholerny Andreas, cholerny świat.
Loitzl nie wyglądał na przekonanego.
- Mam nadzieję, że jednak ogólnie czujesz się dobrze – rzekł prostolinijnie i uśmiechnął się z sympatią.
Asystentka odpowiedziała uśmiechem modląc się w duchu, żeby ten temat już się skończył.
Niech w ogóle się rozejdą po miłym pożegnaniu, żeby Edith mogła wrócić do domu i się zabić.
O, Boże..
- Ale, ale – postanowiła ratować sytuację w jakimś ostatnim, spazmatycznym ruchu. – Mieliśmy rozmawiać o Luizie, czyż nie? Więc… - przeszła szybko do sedna zanim ktokolwiek zdołał jej przerwać. – Czuje się już lepiej – powiedziała wyjaśniająco, patrząc na Pointnera jasnym i przejrzystym wzrokiem. – Co prawda, to i owo jeszcze ją boli, ale generalnie Lu oswaja się już z myślą o niedalekim wyjściu do domu.
Polała wiadomość wyszczerzeniem godnym najwytrawniejszego rekina.
Monster pokiwał głową, trawiąc newsy.
- To doskonale! Bardzo się cieszę, że z nią już lepiej. Mam nadzieję, że wróci wkrótce do pracy – podsumował trochę sztywno, po czym przestąpił z nogi na nogę.
Nagle wpatrzył się w coś za plecami Edith i zrobił zmieszaną, niepewną minę.
Van der Terneuzen momentalnie ścierpła skóra, tym bardziej, że takie same oznaki pokopania zdradził też i Wolfgang, tyle, że on dodał do swojego zszokowania pełen politowania uśmiech.
- To.. ktoś do ciebie – wykrztusił Loitzl, dławiąc się od chowanego w gardle śmiechu.
Pointner też nie wyglądał lepiej. Parsknął tylko treściwie, posyłając swojej podwładnej pytająco-kpiące spojrzenie.
Cholercia.
Reżyserka miała tylko nadzieję, iż, odwracając się, nie stanie oko w oko z Koflerem, dźwigającym choćby wielkie serce z piernika, z wypisanym na nim lukrem napisem: „Wybacz mi, bo zgrzeszyłem.”
W zasadzie, samo „Wybacz mi” byłoby już trochę kompromitujące.
Samo serce!!
Z piernika.
Toruńskiego.
Boże, niech to nie będzie Andreas.
Mmmm.
Dziewczyna rzuciła swoim znajomym bystre spojrzenie, przełknęła szybko ślinę, odliczyła błyskawicznie do trzech i odwróciła się.
To, co zobaczyła, cofnęło ją jeszcze bardziej niż cofnąłby ją kajający się z ciastem niewierny skoczek.
Przed oczami Asystentki ukazał się wielki, potworny, biały niedźwiedź polarny, stojący na dwóch nogach, mający nieproporcjonalnie dużą głowę, i trzymający..
No, właśnie.
Trzymający kawałek kartonowego pudła, głoszący, jak następuje:
SZUKAM EDITH VAN DER TERNEUZEN. PRZYJACIEL.
Reżyserka zamrugała powiekami, odganiając kolorowe plamki skażające jej przed oczami w rytmie dzikiego pogo, po czym podeszła chwiejnie do człowieko-niedźwiedzia.
- Czego chcesz, palancie? – sarknęła przyjaźnie, wyszarpując stworowi z łap szkodliwy jej ogólnemu wizerunkowi i samopoczuciu transparent.
- Mam dla ciebie przesyłkę – wyznał Polarny głosem pełnym zafrapowania, jakby jego misja miała przynieść pokój Niebu i Ziemi.
- Jaką, na Boga? – pisnęła Edith, odwracając się i posyłając zdębiałemu Wolfgangowi i Alexandrowi szybki uśmiech, przesiąknięty paniką.
„Tak, wszystko w porządku”.
Nie, nic nie jest w porządku! Ten dzień jest całkowicie popierdolony!
- Eeeej! – krzyknęła nagle Reżyserka, gdy Niedźwiedź chwycił ją boleśnie za nadgarstek i ścisnął jak cytrynę. Karton wypadł Reżyserce z dłoni, wpadając w zaspę, w której niedawno ryła butem.
Kątem oka zauważyła podjeżdżający do krawężnika samochód.
W żołądku zaczęły latać jej nocne motyle strachu.
Kurwa, jeszcze tego jej brakowało. Filmu sensacyjnego i parodii w jednym.
Kopnęła Polarnego w kolano, lecz ten nawet nie zareagował, dalej miamląc: „Musisz pójść z nami, żeby ją odebrać. MUSISZ.”
Z nami? Jakimi nami?!
O, Boże!
Reżyserka pisnęła, czując, jak opuszczają ją wszystkie siły, ale jeszcze raz wierzgnęła, jakby w krańcowej próbie wyrwania się z uścisku przeciwnika.
Nagle doskoczył do niej Loitzl, chwytając ją za lewą rękę, a Pointner rzucił się na Niedźwiedzia, ale było już za późno.
Z auta wyskoczyła dwójka facetów, ubranych tak, jakby wracali z czyjegoś pogrzebu i, zanim Edith zdążyła wrzasnąć: „Pomocy!”, skoczek wylądował w zaspie, a Alexander na koszu na śmieci.
Niedźwiedź chwycił Reżyserkę za brzuch i podniósł, jakby nie ważyła te swoje xx kilo, tylko raptem 2 dekagramy, a następnie wtarabanił się z nią do samochodu bez żadnego pardonu i bez dbałości o dobre wychowanie.
Faceci patrzyli za odjeżdżającym samochodem nieznanej marki, a w jego wnętrzu Asystentka usiłowała krzyczeć, licząc w duchu na Cud, który ją wyrwie z tej nowej, niespodziewanej farsy.
Myślała o tym, że dzisiejszy dzień jest jednak naprawdę popierdolony, ale co ją to będzie obchodzić już za kilka chwil, skoro…
Przestała produkować zapętlone odgłosy, gdy futrzasta łapa niedźwiedzia zakneblowała jej usta, a w zupełne pomieszanie odczuć wprawiła ją nagle ujrzana twarz Johannesa, uśmiechającego się do niej z przedniego siedzenia.
- Tata?!! – walnęła Edith, co przypominało szur rozcinanego jedwabiu.
Głowa jej raptownie opadła.
O, ireno. Ironio.


***
Edith nie do końca przyswoiła moment, w którym jej ojciec powiedział do niej: „Przepraszam, że spotykamy się w takich irracjonalnych warunkach, ale znając ciebie, kochanie, nie zdecydowałabyś się na rozmowę ze mną w normalnym, typowo biurowym otoczeniu. Musiałem jakoś innowacyjnie zadziałać.”
Dziewczyna spojrzała z ukosa na spoważniałego Johannesa, patrzącego na nią z wyczekiwaniem, jakby tuż przed nim ustawiono maszynę do totolotka, a on był odpowiedzialny za podanie zwycięskich liczb.
Dosyć kiepskie było wyżej wymienione porównanie, ale ze względu na to, co się przed chwilą stało, ostatecznie można przemilczeć ów fakt.
- I co? Mam ci się rzucić na szyję, bo jakiś wielki niedźwiedź z liszajami zamiast futra o mało nie przyprawił mnie o zawał na środku ulicy? Czy za to, że nie potrafisz do mnie zadzwonić jak zwykły, szary obywatel, tylko realizujesz swoje pożałowania godne pomysły, porywając mnie prosto z chodnika? - zawarczała groźnie, po czym zacisnęła zęby.
- Tylko nie liszajami – fuknął Przebieraniec, ściągając głowę. Ślepiom Pani Reżyser ukazał się śniadawy Latynos, teraz jawnie obruszony jej galopującą impertynencją.
- Nie bądź nieuprzejma, złotko – upomniał Edith czule ojciec, puszczając do niej perskie oko. – Naprawdę.. – zawahał się na chwilę. - .. Przykro mi, że wyglądało jak raptus puellae. Mam nadzieję, że twoi przyjaciele nie zaalarmują policji.
O tym Asystentka nie pomyślała.
Zareagowała natomiast żywo na określenie „przyjaciele”, które, jej zdaniem, w odniesieniu do Pointnera i Loitzla, było co najmniej nie na miejscu.
Pointner-przyjaciel..
- Zaczekaj, sprawdzę, czy mi czasem tyłek nie odpadł ze śmiechu na dźwięk słowa „przyjaciele” – zironizowała naprędce van der Terneuzen macając się dyskretnie po tyle spódnicy, a następnie wyjąc radośnie: - Nieee, jednak jest! Ale na przyszłość uprzedzaj, zanim będziesz chciał walnąć taki kawał. Nie zamierzam popieprzać po świecie bez dupy.
Latynos zaczął się śmiać tak, jak ktoś, komu udało się przebić dętkę od roweru wyjątkowo zardzewiałym gwoździem. Łapał gwałtownie powietrze do płuc i prychał niczym kot, którego przez przypadek wrzucono do sadzawki, dopóki jego wybuch nie zakończył się tak raptownie, jak się zaczął.
- Nie musisz być taka wulgarna, Edith – ustawił córkę Johannes, przedtem lustrując lodowatym spojrzeniem Polarnego. Jego wzrok zdawał się mówić: „Nie waż się jej podjudzać do dalszych inwektyw, skretyniały idioto, albo już jutro pojedziesz do republiki bananowej”. – I nie wiem, co jest takiego złego w słowie „przyjaciele”.. Przecież spędzasz z Alexandrem oraz innymi sportowcami wiele czasu, prawda? Więc o co chodzi?
- O to, że mam ich już dość – wycedziła Kamerzystka mrożąco, krzyżując dłonie i wygodniej sadowiąc się na siedzeniu. Lewy bok nadal ją bolał po tam, jak latynoski kawalarz ścisnął ją przy wrzucaniu po samochodu.
Ach, ci dżentelmeni. Czymże byłby bez nich świat?
- Przykro mi to słyszeć – stwierdził papa van der Terneuzen, co nie zabrzmiało zbyt szczerze.
- Skoro już się spotkaliśmy.. Hmm. Miałem zamiar zabrać cię w jedno dość specyficzne miejsce..
- Wytwórnię pasztetów? Hodowlę drobiu? Przyjęcie odpustowe?
- .. ale najpierw musimy odwieźć do domu pana Alvareza – ojciec skinął głową w stronę Polarnego Latynosa, na co ów wyszczerzył zęby jak pirania na widok mięcha.
Edith pomyślała, że pan A. wygląda całkiem spoko.
Miała zamiar zacząć z nim lekko flirtować, ale w porę przypomniała sobie, że jest inna, ważniejsza sprawa do natychmiastowego załatwienia.
- Lepiej zadzwoń do Pot… Pointnera i mu powiedz, że żyję. Jeszcze będzie się niepotrzebnie cieszył z tego, że się mnie pozbył.
Johannes tylko kuknął na swą niepokorną latorośl z dezaprobatą, ale posłusznie wyciągnął z kieszeni aktówki komórkę. Podał ją córce bez słowa, po czym wymienił kilka słów z kierowcą, każąc mu się zatrzymać za następną przecznicą.
Cóż, najwyraźniej będzie musiała odłożyć romans z ognistym niedźwiedziem polarnym na lepsze czasy.
Panna z Kamerą przepisała ze swojego telefonu numer Bossa do wypasionego fona tatulka, po czym nacisnęła odpowiedni guzik i przycisnęła urządzonko do ucha. Przez chwilę wsłuchiwała się w Spice Girls, śpiewające do niej z werwą i ochotą refren piosenki „Who Do You Think You Are”, aż w końcu, po milionie (monet) lat, w słuchawce odezwał się chrapliwy, niepewny głos Czapka:
- Słucham, kto tam?
Victoria Bekcham!
- To ja, Edith. Panie Pointner? Od kiedy słucha pan Spice Girls? Ale, w zasadzie, dzwonię w innej sprawie. Chciałam powiedzieć, iż..
Nie zdążyła nawet w pełni rozwinąć tego zdania, bo Potwór przerwał jej wrzaskliwie:
- EDITH! Na litość boską! Co się z tobą dzieje? Nic ci nie jest?
Och, KIM PAN JEST, żeby zadawać jej takie pytania?
- Żyję, żyję. I mam się dobrze. To po prostu.. mój ojciec. Chciał się ze mną zobaczyć, a że on lubi tanie sensacje, to postanowił mnie porwać. Niezłe, co? Niech pan sobie wyobrazi, ten źle uprany niedźwiedź z kartonem to tylko preludium. Jedziemy właśnie zwiedzać fabrykę płynów do spryskiwaczy.
Pointner milczał przez kilka chwil.
Kierowca tymczasem zatrzymał samochód przy krawężniku. Latynos chwycił Reżyserkę za prawą dłoń i wycisnął na jej wierzchu gorący pocałunek, patrząc jej w oczy, a później rzucił hiszpańskie pożegnanie jej ojcu i wyszedł, zanim Edith zdążyła krzyknąć: ZACZEKAJ! WEŻ MNIE ZE SOBĄ!
Trzasnął drzwiami, wszedł szybko do klatki schodowej znajdującego się naprzeciwko domu i już go nie było.
Dziewczyna zapatrzyła się w mokry ślad po wargach dopiero co poznanego, odrobinę podejrzanego Amerykanina (jak mniemała), po czym stwierdziła, że nie będzie przesadzać. Wycierając łapkę w chusteczkę wysłuchiwała, jak Potwór powoli stabilizuje swoje czerwone wnętrze, wlewając jej do ucha potok pytań i słów. Zawierało się to, najogólniej mówiąc, w wyrazach: „Johannes zawsze lubił robić z ludzi idiotów, najwyraźniej do dziś nie wyleczył się z tej przypadłości, biedna jesteś, żeś jego córuchną!”.
Bla, bla, bla.
- Panie Pointner? Przepraszam, że przerywam pana szalenie interesującą wypowiedź, ale muszę kończyć. Niech pan się trzyma i odwoła wszystkie służby porządkowe, które miały mnie szukać.
- Jeszcze żadnych nie wezwałem. Ile upłynęło od czasu, jak zniknęłaś? Trzy minuty?
Jakie to typowe.
- Mimo wszystko.. Do zobaczenia!
Rozłączyła się kulturalnie w połowie pożegnania Czapka.
Podała telefon ojcu.
- Kazał cię pozdrowić i powiedzieć, że jesteś szalony.
Johannes z niezrozumiałego powodu bardzo się ucieszył.
Edith wydawało się, że mruknął coś jak „sztywniak”, ale równie dobrze mógł to być omam słuchowy, spowodowany zbyt dużą dawką stresu.
Asystentka rozwaliła się na fotelu jakby zamierzała wydać się na pożarcie nudzie buduaru, a później, po kilkunastu sekundach bezmyślnego wyglądania za okno, spytała:
- To dokąd jedziemy?
- Właśnie, skarbie. Dokąd chciałabyś pojechać?
Reżyserka posłała ojcu pytające spojrzenie.
- Przecież w planach była fabryka płynów. A może konserw? Co to było?
- Jeszcze nic ci nie powiedziałem na ten temat.
- Dlatego zgaduję. Moja wyobraźnia musi przecież w czymś znaleźć oparcie.
Johannes nie odpowiedział, ponowił tylko indagację o plan podróży.
- Jedźmy wobec tego ulicami, które zaczynają się na samogłoskę z prędkością 50 km/h – walnęła w końcu odrobinę bezmyślnie.
Z przerażeniem skonstatowała, że kierowca gwałtownie skręcił autem w ulicę, której nazwa zaczynała się na „E”.
Rany boskie.
- Tatusiu?
- Tak, kochanie?
- Miałeś być w Wielkiej Brytanii, Szkocji czy gdzieś tam. Już nie pamiętam. W każdym razie byłeś poza granicami tego pięknego kraju. Kiedy więc wróciłeś?
Papa van der Terneuzen udał, że nie słyszy pytania Artystki.
Nieładnie, proszę pana.
- Halo, tato? Byłeś u tych Szkotów.. prawda?
- Nie byłem za granicą, Edito. To była taka.. przykrywka. Chytry wybieg strategiczny, żeby wywieść w pole otaczających cię ludzi. Rozumiesz już?
Że co?
- Szczerze mówiąc, nie do końca. Możesz mówić jaśniej?
Auto zatrzymało się przed czymś, co wyglądało jak wielki hangar na samoloty wojskowe.
- Tato..
- Wysiadamy, Edith. Jesteśmy na miejscu.
- Co ty chcesz zrobić? Zabrać mnie w lot na Marsa?
- Blisko, kochanie.
Bombowo. To co będzie? Torpedowanie?
Super, może „przez przypadek” puszczą z dymem dom Koflera!
Trzasnęły zamykane drzwi. Asystentka z westchnieniem wyszła z samochodu, kierując się za ojcem w stronę otwartej bramy wielkiego budynku. Stary kiwnął głową jakiemuś umundurowanemu człowiekowi, co jednak nie wzbudziło w dziewczynie żadnego podejrzenia. Pomyślała tylko, że zna tego gościa. Ale skąd?
Okej, czy to w chwili bieżącej rzeczywiście jest istotne? Nie powinno być istotniejsze kłamstwo ojca? Tak intensywne, że nawet nie był przy niej, przy Edith, gdy ona.. w szpitalu…
Kamerzystka zdusiła w sobie kalumnie, które już zaczynały przewalać się przez jej mózg. Zdecydowanie wkroczyła w mrok, oświetlany słabym blaskiem chylących się ku przepaleniu jarzeniówek, i nadal dreptała posłusznie za Johannesem zamierzając przy pierwszej stosownej okazji przyprzeć starego do muru i powiedzieć mu parę gorzkich słów prawdy o tym, co ona myśli o podobnie niecnym ukrywaniu się. Mogłaby to zrobić teraz, ale.. z jakiejś dziwnej przyczyny miejsce pełnych urazy zdań zajęło wspomnienie. Całkiem wyraźne. Wspomnienie czasów, kiedy Johannes odprowadzał swoją jedyną córkę do szkoły na drugą zmianę. Czasem, kiedy w drodze pożarli się o coś związanego z Eredivisie bądź niechęcią Edith do uczęszczania na zobligowane przez matkę zajęcia dodatkowe z niemieckiego, panna van der Terneuzen, na znak pełnoprawnej obrazy i imponującego focha, właśnie tak, jak teraz dreptała za ojcem po amsterdamskich ulicach, myśląc o tym, czy Johannes zdążyłby zareagować na jej próbę rzucenia się z rozpaczy do pierwszego lepszego kanału. Wtedy musiałby przyznać jej rację w toczonym moment wcześniej sporze. O, dobra myśl!
Albo Edith po prostu truchtała za tatą, który od czasu do czasu odwracał się i sprawdzał, czy jego niepokorna córka nie zgubiła się w tłumie, a wówczas Asystentka zawsze wykorzystywała okazję, aby pokazać papie język.
Do momentu, w którym znacznie przyspieszała kroku, by znaleźć się bliżej ojca i przytulić się do jego boku na znak panującej już zgody.
Tak, tato, rzeczywiście, ta decyzja transferowa była zła. Tak, tato, dobrze, zrobię to dla mamy, nauczę się czasu Imperfekt.
Dość intrygujące porównanie, zważywszy na to, że Kamerzystka już nie chodziła do budy, a jej stary nie spacerował z nią od jakichś trzech lat…
Kiedyś pewnie wzbudziłoby to w Polko-Holenderce wszechpanujący żal. Ale teraz… Było tylko reliktem dawnych czasów. Wspaniałych czasów.
No, cóż.
Teraz szli pomiędzy regałami rodem z hali maszyn, wyłożonymi puszkami, pędzlami, folią i innymi, równie fantazyjnymi przedmiotami, zagracającymi przestrzeń w sposób iście perfekcyjny.
Artystyczny nieład? Chyba nie bardzo.
Nagle znaleźli się obok oświetlonej, kwadratowej platformy, na której było umieszczone coś o nieregularnym kształcie, przykryte granatową narzutą.
Johannes odwrócił się do Edith z tysiącwatowym uśmiechem na ustach, po czym nakazał jej ściągnąć kapę z „prezentu”.
- Prezentu? – nie zrozumiała Asystentka. – Tato, wybacz, ale coś ci się pokopało. Urodziny mam dopiero 19 grudnia.
- Nie szkodzi – machnął ręką ojciec. – Może mnie wtedy nie być w Innsbrucku, a bardzo zależy mi na tym, żeby zobaczyć twoją reakcję na ów przedmiot.
- Co to jest?
Johannes jeszcze bardziej się wyszczerzył.
Edith zaczęła się bać, ale posłusznie, choć odrobinę chwiejnie, podeszła do amorficznego czegoś. Chwyciła mocno rąbek kapy i szurnęła nią w powietrzu, wzbijając tumany kurzu. Zakaszlała, odchodząc na bezpieczną odległość. Przez chwilę, z powodu słabego światła i wirujących drobin, nie widziała kompletnie nic, aż w końcu z tła powoli zaczęła wyodrębniać się jakaś figura.
Reżyserka zamrugała dwukrotnie, pochylając głowę i mrużąc oczy.
O, Boże.
- Tato..?
- Podoba ci się? – doskoczył do blondynki ojciec. – To prawdziwa pantera. Lampart. Nie bój się, on  już nie żyje. Jest wypchany. Przyleciał do ciebie z Afryki.
Kurwa.
Edith pomyślała, że zaraz zemdleje.
- Kupiłeś mmmi. Mi. Na urodziny… wypchane zwierzę? – wydukała, łapiąc Johannesa za przedramię, żeby nie szurnąć ciałem prosto w ułożoną stertę puszek z farbami.
Stary podprowadził dziewczynę do zwierzęcia, a później położył jej dłoń na futrze dzikiego kota. Asystentka machinalnie przesunęła palcami po miękkiej sierści istoty, która jeszcze niedawno polowała na inne małe ssaki, wdrapywała się na drzewa i goniła po sawannie.
A teraz skończyła jako jej prezent.
Duchota i nadmiar emocji spowodowały, że Reżyserce zatchnęło w gardle. Równocześnie do przełyku podeszła jej fala wymiotna. Szybko przełknęła ślinę. Czuwający Johannes błyskawicznie podał córce butelkę wody mineralnej, wziętej chyba z powietrza.
Choć mogła ona być dołączona do zwierzęcia.
Niewykluczone, że zawierała jakieś zalążki malarii.
Super, Didi umrze i nie będzie musiała się martwić, że kiedyś w nocy wstanie do kibla i dostania ataku serca na widok lamparta, szczerzącego kły i patrzącego na nią niewidzącym, ale wciąż groźnym wzrokiem.
Zaraz, jak to .. to on miał być w jej mieszkaniu?
- Wiesz.. – sapnęła cicho, wycofując się panicznie w stronę wyjścia z hangaru. – Doceniam twój wysiłek, naprawdę. Kotek z kontrabandy, w dodatku tak elegancko zapakowany, z wielkimi zębiskami, które kiedyś ćwiartowały mięso na kawałki… Wymarzony prezent. Ale chyba innym razem. Ja.. Ja go nie chcę. Boję się go.
I zaraz się porzygam.
Chcę wyjść.
Już.
Ojciec zmarszczył brwi, jakby się nie spodziewał, że jego dziecko to taki mięczak, który nie reaguje ekstatycznie na wizję posiadania wypchanego lamparta.
- To dość niekonwencjonalny podarunek. Mam tego świadomość – zaczął powoli, patrząc na dziecko z powagą. – Ale pomyślałem, że sprawię ci nim przyjemność. Pamiętasz? Jako mała dziewczynka zawsze chciałaś mieć panterę..
- Ale nie zasuszoną – weszła mu w słowo Edith, przytrzymując się regału. Ścisnęła mocniej butelkę z wodą. Plastik zachrzęścił jak deptany żwir.
- Dostałaś sowy śnieżne, którymi się nie zajmujesz – wytknął jej bezlitośnie Johannes. – Z tego, co wiem, masz też psa. Dbasz o niego? Ta pantera przynajmniej jest tania w utrzymaniu. Musisz tylko ją odkurzyć od czasu do czasu..
- Nie chcę jej – wycedziła ponownie Edith. Popatrzyła z przestrachem na wielkiego, cętkowanego kota, uchwyconego zapewne w momencie polowania na przyczajoną w buszu ofiarę. Dostojny chód, wysunięty łeb, podkręcony ogon..
Coś było w niej takiego… takiego nieuchwytnego..
Asystentka podała ojcu butelkę i podeszła do lamparta. Przyklęknęła przed nim i zajrzała mu w puste, jasne oczy. Przejechała dłonią po nastroszonych wibrysach, a później po zakurzonej sierści. Na boki posypał się kurz.
Zabiedzione zwierzę. Nikt o niego nie dbał.
- Jak długo ona tutaj siedzi? – zapytała, gładząc kota po nieruchomym łbie.
- Około dwóch tygodni – pośpieszył z wyjaśnieniem Johannes. – Nie musisz się martwić tym, że ktoś ją zabił na moje zlecenie; to nieprawda. Z resztą, nigdy bym się nie posunął do czegoś takiego. Ten lampart mieszkał w Zoo w Rwandzie, ale zdechnął na jakąś dziwną gorączkę. Władze przekazały go jakiejś organizacji, która miała zabić w nim te niepokojące zarazki, aby nie zagroziły innym zwierzętom i ludziom. Później zamierzano ją odstawić do domu jakiegoś bogatego nuworysza z Kataru, ale wszedłem mu w paradę. Kiedy tylko ją zobaczyłem wiedziałem, że ona MUSI być twoja. Odkupiłem ją od niego.
Edith rzuciła papie kontrolne spojrzenie.
Dziwna gorączka? Nuworysz z Kataru?
Niezła historia.
- Pewnie to dziwnie zabrzmi… - zaczął poważnie stary. – Ale.. Nie kupiłem jej bezcelowo.
Pani Reżyser wzruszyła ramionami.
- To zrozumiałe. W końcu to prezent.
- Nie taki zwykły prezent – uzupełnił ojciec. Urwał na kilka chwil. – Ten lampart będzie cię chronić. Zobaczysz. Przy niej.. Nic złego ci się nie stanie.
Zaskoczona Asystentka spojrzała na Johannesa ze zdumieniem.
- Tato..?
I wtedy pan van der Terneuzen powiedział coś, co przewróciło życie Edith do góry nogami:
- Ja i matka się rozwodzimy, Edito. A ja.. Mam chore serce. Byłem ostatnio na badaniach. Nie jest dobrze. Rozwija się u mnie ostre zapalenie osierdzia. W połączeniu z wadą zastawki, którą mam, rokuje mi to wręcz .. rozpaczliwie.
Głos ojca się załamał. On sam nagle jakby sklęsnął, zapadł się w sobie jak przekłuty balon. Upuścił butelkę z wodą, która potoczyła się po podłodze magazynu, wylewając akwę na zakurzone kartony.
Artystka była autentycznie przerażona. I niezdolna do stworzenia jakiejkolwiek złożonej myśli.
Była niczym złapana w pułapkę. Śmiertelną. Tak, właśnie!
Rozwód? Pomimo choroby? I zaraz, jaka wada? Jaka. Kurwa. Wada.
To chyba jakieś wolne, makabryczne żarty. Żarty. Kurwa.
O, cholera. O, Boże…! Jej tata? Zawsze taki silny, odważny.. Jej tata..
NIE. NIE. NIE. NIE. Nie, nie zgadzała się! NIEEEEEEEEEEEEEEEE.
Didi, zanim zdążyła pomyśleć, podbiegła do ojca, trącając panterę w łeb. Mocno się do niego przytuliła czując, że za chwilę wybuchnie płaczem.
- Tato, tato…- międliła pod nosem bezładnie.
Nie wiedziała, co powiedzieć. Minęły już te czasy, kiedy ona i ojciec mogli sobie powiedzieć wszystko. Teraz Edith musiała zastanawiać się nad każdym słowem.
Wiele by dała, żeby cofnąć czas.
Pantera patrzyła na córkę przytulającą się do ojca, łyskając w mroku nieruchomymi oczami.

______________________________________________
Drodzy Czytelnicy!

Nie przejmujcie się. Będzie gorzej. Już wkrótce. 
Z tym przesłaniem rodem z ksiąg Arthura Schopenhauera 

serdecznie pozdrawiam,