***
Tego było już za wiele.
Tego było już za wiele.
Zbyt wiele rzeczy miało miejsce, zbyt doniosła była
skala ich znaczeń, zbyt bolesne okazały się ich zmasowane, skupione wokół
jednego rdzenia osobowego skutki.
Jak szarańcza, zjadały wszystko, co napotkały na
swojej drodze, wypluwając niejadalne resztki na nieregularnej wielkości stosy.
Należało się jakoś z nimi uporać.
Należało je przegonić albo zgnieść; udać, że nie
nigdy ich nie było, albo jak najdotkliwiej uświadomić sobie ich obecność.
Co będzie lepsze?
Zgniecenie ich, oczywiście.
Edith kroczyła szybko w butach na obcasach po
oblodzonym chodniku, zupełnie nie patrząc na to, gdzie stawia stopy. Szła
pewnie, może zbyt nerwowo, trzymając przy ciele zarówno zdrową dłoń, jak i tę
drugą, rozwaloną szklanką, teraz już owiniętą bandażem.
Pęd jej chodu podwiewał krótką, szarą spódnicę,
prawie w całości zasłoniętą czarnym płaszczem, skrywającym czarny półgolf i
eksponujący wściekle zielony szal dookoła szyi.
Nogi w czarnych legginsach wyglądały jak smukłe,
prężne odnóża energicznego, elegancko poruszającego się pająka, rozwieszającego
sieć w ogarniętych zmrokiem podejrzanych uliczkach Innsbrucka.
Reżyserka skręciła w lewo, obrzucając pochmurnym
wzrokiem nagle wyodrębniony z horyzontu budynek.
Światła wieczornych latarń oświetlały mgliście zbyt
dawno nierestaurowane fasady, wgryzały się świetlistymi promieniami w ułamek
ponurych klatek schodowych, skrywających się za obłupanymi drzwiami. Chowały w
zbawiennym półmroku jeszcze ciemniejsze niż korytarze typy, mieszkające w
brudnych, zimnych mieszkaniach, opłacanych za pieniądze niewiadomego
pochodzenia i jeżdżących zdezelowanymi samochodami dla niepoznaki.
Reżyserka pewnie wkroczyła w jedną ze wspomnianych
klatek, szybko wskoczyła po schodach na drugie piętro, ani razu nie zatrzymując
się choćby dla złapania oddechu czy wymacania w ciemności właściwej drogi, po
czym stanęła przed najbliższymi jej drzwiami i zapukała zdecydowanie w ich
brudnawe drewno. Olcha wypluła kilka zduszonych stuków, wpadających w ciemność
i ciszę korytarza jak w bezdenną studnię, a później znowu zamieniła się tylko w
zbyt często dotykane drzwi.
Asystentka nerwowo przestąpiła z nogi na nogę, kiedy
poczuła, że ktoś lustruje ją dokładnie przez wizjer.
Rozmyślnie nie zapaliła światła na korytarzu,
narażając się na połamanie nóg na przedpotopowych schodach.
Nie chciała być widziana, a w miejscach takich jak
te każdy wszystko skrupulatnie obserwował.
- Kto tam? – dobiegł Artystkę śpiewny baryton zza
obklepanej olchy.
- Swój – burknęła nieuprzejmie, przecinając drzwi
mrożącym spojrzeniem. Potrząsnęła głową, strosząc włosy.
Jako zbuntowana, na wskroś zniesmaczona światem
czuła się bardziej pewna siebie.
Dobiegł ją metaliczny trzask odryglowywanego zamka,
a później korytarz zasiliła zduszona, przygwożdżona papierosowym dymem jasność
powoli dogorywającej żarówki, zwisającej smętnie z sufitu.
- Edith! – ucieszył się brodaty mężczyzna,
otworzywszy drzwi i ujrzawszy na podeście ubraną jak suchotnicza modelka
Asystentkę.
Skinęła mu czachą. Włosy zalały jej twarz.
- Wejdź, proszę. No, no, no, co się stało, że do
mnie przyszłaś, kochana? Czyżby z zapytaniem o swojego brata? Mylisz się, skarbie,
to raczej ja powinienem ciebie spytać, co też ten Gerard odpierdala, powiedz
mi?
Didi stanęła w zasyfionym korytarzu jak wryta.
- Czego chcesz ode mnie? – spytała dobitnie
uściślającym tonem, mierząc znajomego spojrzeniem ciskającym nieprzyjazne
gromy. Zaraz jednak się zmitygowała.
W końcu przyszła tu z misją.
- No, jak to, ty nic nie wiesz? – zdziwił się
kurtuazyjnie El Brodato. Wybuchnął żabim rechotem. – Przecież Gerard uciekł z Drogenambulanzu.
Przed oczami Edith przeleciał szereg kolorowych
punkcików. Swobodnie mogłaby połączyć je w jakiś egzotyczny kwiat o jeszcze
bardziej orientalnej nazwie albo dowolną bryłę.
Najlepiej wielki trójkąt, którym mogłaby rozbić
sobie głowę.
- Ach, tak –
skwitowała tylko. Wypuściła szybko powietrze z płuc, a następnie spytała w
miarę neutralnym głosem: - Jak to się stało?
- Aaa, tego już nikt nie wie – Franzi wzruszył
ramionami. – Przechodzenie przez ściany, rozumiesz, może jakaś magia,
przekupstwo, zbrodnia..? Nic nie wiem, nie mam pojęcia, skarbie.
Na moment zapadła cisza, wypełniając sobą szczelnie
zatęchłe powietrze nieuprzątniętego przedpokoju. W końcu przerwał ją piskliwy,
kobiecy śmiech dobiegający zza zamkniętych, lakierowanych dziadowską białą
farbą drzwi. Po chwili zawtórowało mu kilka innych, równie zalanych. Ktoś
krzyknął: „Przestańcie, wy wariatki!”, coś upadło. Albo ktoś.
Mimo iż Asystentka w żaden sposób nie zareagowała,
Brodaty poczuł się w obowiązku wyjaśnienia meandrów pokojowych gierek.
- Urządzamy małą imprezkę w kameralnym gronie.
Będzie dużo wina, dużo wódki, dużo seksu, seks i seks. Wbijesz?
- Nie,
dzięki, może innym razem – bąknęła Edith, błądząc myślami za swoim bratem. - Przyszłam
po dwie ćwiartki. I dwa LSD. Byleby działały.
El Brodaty byłby mniej zdziwiony, gdyby ktoś mu
powiedział, że Marsjanie właśnie oddelegowali na Ziemię pakiet zmutowanych
rosiczek, wyczyniających przeróżne dziwy na rolkach.
- Ho, ho, ho! – roześmiał się jak święty od
prezentów dla dzieci. – A cóż się stało, że akurat dziś chcesz polecieć?
Braciszek?
- Nie twoja sprawa. Po prostu zrealizuj zamówienie.
Didi wzruszyła ramionami, wchodząc za Franzim do
plugawej w wystroju i upadłej w utrzymaniu kuchni.
- Swoją drogą.. Ciekawa ta twoja bajka.
Brodaty gmerał dłonią w wielkiej szufladzie.
- Nawet bardzo – parsknęła Edith, chwytając w dłoń
butelkę koniaku, którą zauważyła obok akwarium. A raczej tego, co kiedyś było
akwarium. – Nie wiedziałam, że hodujesz rybki.
Wskazała palcem na wielgachnego glona,
przyczepionego do przedniej szyby,
- Nie hoduję. Skalary jednak nie wchrzaniają petów,
a szkoda. Wszystkim żyłoby się wtedy lżej. Ogryzków też nie jedzą. Skurwiele.
Wyciągnął wreszcie cztery woreczki ze staniolu. Dwie
zawierały biały proszek, a dwie niebieskie kapsułki.
- Zużytych prezerwatyw też nie jedzą.
Woreczki wylądowały na stole.
- Więc niech sobie gniją do usranego końca tego
nędznego, pierdolonego świata.
- Och, jaki weltschmerz – zakpiła Kamerzystka,
wyciągając z kieszeni płaszcza portfel. – Przydałaby ci się terapia motywująca…
Odliczyła sto pięćdziesiąt euro i podała Brodatemu.
- Mam nadzieję, że stawka nie wzrosła.
Franzi porwał pieniądze jak huragan lodówkę.
Uśmiechnął się, okazując światu pożółkłe od nikotyny zęby.
- Nie, nie. Jasne, że nie. Ale, wracając do tematu..
Ciekawa ta twoja bajka. Andreas Kofler, no, no, no..
Złapał w ręce gazetę, leżącą na blacie. Była
zwinięta w rulon i naznaczona kawą. Szybko rozwinął ją z szelestem, odnalazł
właściwą stronę i podetknął Asystentce pod nos jej własne zdjęcie. Ta akurat
wsuwała do płaszcza zakupione prochy. Uniosła brwi w uprzejmym ni to
zdziwieniu, ni to zaciekawieniu.
- Wyszłam jak blond-wamp – pochwaliła sama siebie.
Przeczytała napis pod swoją fotą, na której uchwycono
ją w momencie wychodzenia ze szpitala. Głowę miała odwróconą w lewo, a minę
cokolwiek nieobecną.
„Edith van der Terneuzen-Habsburg (20) opuszcza
szpital Sozialgemeinsam po wizycie u Andreasa Koflera i Luizy Stadnickiej”.
Van der Terneuzen…
Habsburg.
Pismaki już wiedzą, a więc wie już pewnie cała
Austria. Dziennik był ogólnokrajowy.
Z wczoraj.
Świetnie.
Katarzyna miała dzień obsuwy. Normalka.
Nie ma się czym przejmować. Kompletnie nie ma.
A ciekawe jeszcze, kiedy media dowiedzą się o ……….. Ok.,
spokój.
Reżyserka oddała Franziemu gazetę z uśmiechem
wyrażającym skrajne zadowolenie i świadomość przewagi.
- O twoich arystokratycznych korzeniach też nic nie
wiedziałem. Kurwa, dobrze się maskowaliście, ty i twój brat. Szczęśliwy
Mathias, spał z habsburżanką zanim umarł, o cholera, cholera!
- Potrafisz rozmawiać tylko o seksie?
Edith wycofywała się powoli w stronę korytarza.
Wykonała to, co miała wykonać. Teraz pora wyjść z
tej nory na światło zmierzchu, udać się do domu i…
Krzyknęła cicho, gdy Franzi brutalnie chwycił ją za
rękę, odwrócił twarzą do siebie, a później przygwoździł swoim wielkim cielskiem
do ściany.
Za drzwiami znowu ktoś się roześmiał. Dwa razy.
Znowu coś niebezpiecznie brzęknęło. Upadło i potoczyło się po podłodze, gdy
Didi poczuła na swoich policzkach rozpalony, przyspieszony i śmierdzący
papierosami oddech nimfomatycznego dilera-seksoholika. Jego broda łaskotała ją
w twarz. Chwycił ją za rękę jeszcze mocniej, ale Asystentka była szybsza.
Sprężyła się wewnętrznie, gwałtownie podrywając kolano i trafiając nim w
podbrzusze Franziego. Kiedy usłyszała słaby jęk, a facet odsunął się na kilkanaście
centymetrów, zginając się wpół, doprawiła mu kopniakiem w bark. El Brodato
odleciał na ścianę. Przywalił plecami o oklapnięte płaty oderwanej tapety.
Jedna spadła mu na głowę, łącząc się z jego wykrzywioną twarzą i splątanymi,
przetłuszczonymi włosami.
- Jeszcze się policzymy, suko – wyrzęził, nagle
zrezygnowany, gdy Edith skierowała się w stronę drzwi. – Powiem Onieginowi,
powiem mu wszystko…
- Jak będziesz z nim rozmawiał, nie zapomnij go
pozdrowić – walnęła ze złością Pani Reżyser, trzaskając olchowymi drzwiami na
„do widzenia” tak mocno, że aż pokruszony kawałek tynku z sufitu obsypał jej
głowę.
Pośpieszyła do domu, tym razem zapalając światło na
korytarzu.
I tym razem starając się skupić wyłącznie na sobie.
Brawo, Edith. Zdrowy egoizm górą.
****
Szelest
jednorazowej reklamówki wypełnił kuchnię swoim drażniącym dźwiękiem. Edith
wypakowywała zdecydowanymi, krótkimi ruchami na stół swoje najnowsze zakupy –
dwie strzykawki (kupione w aptece wraz z porcją witamin w ampułkach), trzy
cytryny (nad wyraz żółte i lśniące w dogorywającym świetle dnia) oraz kilka
jogurtów, trzy bułki i paluszki z sezamem. Odkładając na bok zakupione produkty
spożywcze, wydobyła z woreczka jedną z cytryn i umieściła nieopodal strzykawki.
Wolnym ruchem zatopiła w kieszeni płaszcza dłoń, wyciągając z niej dwa staniolowe,
przezroczyste opakowania. Pomachała jednym z nich przed swoimi oczami,
wzburzając znajdujący się wewnątrz biały proszek, po czym, przyjrzawszy się mu
z podziwu godną badawczością, odrzuciła go lekko, trafiając w cytrynę.
Starała
się o niczym nie myśleć. To w tej chwili było najrozsądniejsze posunięcie.
Tak się
jej przynajmniej zdawało.
Zaczęła
zabezpieczać mieszkanie. Zbyt wiele słyszała o dzieciakach, które w
narkotycznym szale, nabuzowane LSD i Bóg wie, czym jeszcze, pochlastały się
nożami do krojenia kurczaka albo powbijały sobie gwoździe w żołądek.
No i
przecież oglądała „Angel Dust”.
Jakkolwiek
paradoksalnie i niedorzecznie by to brzmiało, zamierzała się nagrzać z głową na
karku.
Obkleiła
szafki w kuchni przezroczystą taśmą izolacyjną.
Artystka
poczuła się dziwnie, nie będąc obserwowaną przez śpiącego Harpuna, którego
postanowiła oddać na kilkanaście najbliższych godzin do sąsiadki. Pies chyba
coś wyczuwał, bo ani mu było na myśli opuszczanie znanego, wygodnego legowiska,
ale Edith miała nad nim tę przewagę, że mogła go po prostu wziąć na ręce i,
zamykając mu pysk dłonią, gdy próbował kąsać ją w nos, zanieść na jakiś czas do
Lizy.
Co też
zrobiła.
Zostawiła
dziewczynie pieniądze za opiekę, tonę psiego żarcia i opatrunki, po czym
wróciła do siebie, zamykając drzwi na wszystkie zamki, jakie posiadała.
Odcięła
ostatni kawałek taśmy kuchennymi nożyczkami, a następnie całość umieściła na
dnie kosza na brudną bieliznę w łazience.
Prawdopodobnie
van der Terneuzen będzie zbyt przymulona, żeby babrać się w gmeranie w kiblu za
nożyczkami, ale nigdy nic nie wiadomo. Lepiej mieć wszystko zapięte na ostatni
guzik bezpieczeństwa.
Ogarnęła
wzrokiem kuchnię, swoją sypialnię i fragment przedpokoju.
Jej wzrok
nie wyrażał niczego poza czysto stwierdzającym wyrazem, zwykłą konstatacją
uznania istniejącego stanu rzeczy. Był niespodziewanie neutralny, a przecież
powinny nią targać sprzeczne emocje, powinna tłuc głową o ścianę, krzyczeć i
posłać za swoją matką stado wygłodniałych chartów, a kilka greyhoundów (albo
lepiej: pocisków powietrze-ziemia) wysłać Temu Tam P. w „prezencie”.
Ona
tymczasem zamierza tylko wyjść z siebie w jakiś fantasmagoryczny, nieznany
wymiar, pełen czegoś nieokreślonego, wyodrębnionego z nicości i buzowania
trucizny w jej żyłach.
Może
będzie miała szczęście i kojfnie, choć, z drugiej strony, czy to nie byłoby
tchórzostwo?
Ach!
Reżyserka
westchnęła, wysypując działkę na łyżkę. Niemal mechanicznie wykonała szereg
czynności, które tak dobrze znała z widzenia. Podgrzała heroinę na łyżce,
później wciągnęła miksturę do strzykawki, podwiązała sobie przedramię i..
Jeszcze
raz się zastanowiła. Tracąc czucie w ręce patrzyła, jak bladożółty, mętny płyn
przelewa się we wzburzanej pompce.
No,
Edith. Tylko się nie spietraj.
Raptownie
jak bumerang walnął ją głos Mathiasa.
Mathiasa
roześmianego, pełnego jeszcze wtedy radości, z widmem śmierci równie realnym
jak perspektywa lotu w Kosmos:
„- No,
kochanie, ale ty chyba nigdy nie będziesz ćpać?”
I jej
równie optymistyczną, wywołaną na światło dzienne odpowiedź, świetlistą jak
tarcza słoneczna:
„- Jasne,
że nie.”
Fragment
luźnej rozmowy czy poważna konwersacja na życiowy temat?
Och, Mathiasie, Mathiasie! Ile w chwili obecnej są warte twoje zapewnienia? Ile warta jest twoja obietnica? I moja obietnica? Widzisz, znowu wszystko poszło się jebać. Nie warto planować. Nie warto obiecywać.
Choć może warto? Może warto zastanowić się...?
Och, Mathiasie, Mathiasie! Ile w chwili obecnej są warte twoje zapewnienia? Ile warta jest twoja obietnica? I moja obietnica? Widzisz, znowu wszystko poszło się jebać. Nie warto planować. Nie warto obiecywać.
Choć może warto? Może warto zastanowić się...?
A, tam.
Teraz to
już nieważne.
Teraz nie
było już o czym mówić.
Niewiele
myśląc, Edith wbiła sobie strzykawkę w żyłę i wpompowała heroinę w obieg.
Zaczęła
się zabawa.
***
Klatką wyrwaną z oparów tęczowej, rozszczepionej w pryzmacie narkotycznego
zamroczenia pamięci zdawała się być scena, w której Edith siedziała po turecku
na łóżku i z uradowaną miną dziecka szalejącego w Disneylandzie oglądała
wyciągnięte z żółtej koperty zdjęcia.
Wzrok Pani Reżyser prześlizgiwał się z chirurgiczną precyzją po polaroidowych
cudach fotografii, wyławiając z błyszczącej matrycy prostokątnego papieru
znajome twarze, fragmenty zdarzeń, uchwycone w błysku migawki chwile, które już
nigdy nie wrócą.
Na ślady przeszłości, tej dawnej i tej całkiem bliskiej, naprowadzały ją
skaczące przed rozedrganym wzrokiem słowa, nakreślone cienkopisem na odwrotach.
Edith i Diula Mokkokokamandis.
Edith i Mathias w Ajax Museum.
Edith i Mathias w Heineken
Experience.
Edith i Mathias na urodzinach Diuli.
Edith i tata.
Edith i mama (ale ma minę!).
Edith i Ge’.
Na plaży w Cannes, 1998.
Na stokach Isoli, 2000.
Rodziciele RODZICIELE TAK na Magere Brug, 2002.
Most Karola, 2001.
Monte Carlo, 2001.
Albert Cuypmarkt, Edith wybiera kalafiora do zupy, której i tak nie zje,
2002.
Ingolstadt, 1999.
Banja Luka, w parku. Gerard i Lisa Monterro, 2004.
Moskwa, Plac Czerwony 19??
Nowosybirsk, Edith i Ałła
Sidorkina, 1995.
Irkuck, Edith i ciotka Ingrid,
1998.
Terneuzen, Edith i Gerard z kuzynką Teresą, 2002.
Żywiec, 1994.
Cieszyn, 19??.
I tak dalej, i tak dalej, lista bez końca, wspomnienia bez katalogów, bez
sensu.
W umyśle naćpanej Asystentki daty zlewały się w jeden bezrozumny,
jaśniejący jak okrąg Księżyca ciąg, a słowa skakały z miejsca na miejsce.
Edith i Monte Carlo w Ajax
Museum.
Mama (ale ma Cannes!) w Moskwa.
Ge’, rodziciele na urodzinach Diuli.
Na stokach Isoli Edith wybiera kalafiora do zupy, której i tak nie zje.
Proza życia, pomieszana jak nektar w sokowirówce z momentami, które kiedyś
były czymś, a teraz są zbędnym balastem.
Ciekawe, jakie zdjęcia matka posłała Pointnerowi.. albo jakie mu pokazała,
żeby go oświecić, że Reżyserka to jego córka.
Jakieś z dzieciństwa? Jakieś z popierdolonego okresu matury? Jakieś z
porodówki?!
Okropne, okropne.
A może to, na którym ona, Didi, razem z Mathiasem, świeć Panie nad jego
duszą, stoją w jakimś korytarzu, obejmując się ramionami. Chłopak wygląda jak
ten koleś z Einsturzende Neubauten, ten, jak mu tam było…
Nieważne.
W każdym razie, to zdjęcie jest bardzo ładne.
Asystentka przysunęła je sobie bliżej do oczu. Wchłaniała w siebie
atmosferę, bijącą radością z fotografii, i usiłowała gorączkowo sobie
przypomnieć, w jakich okolicznościach owa fotka powstała.
Nagle wybuchnęła rechoczącym śmiechem, odsunęła od siebie kopertę i
powywalane na kapę zdjęcia (kilka z nich szurnęło na podłogę), a sama
Asystentka zgięła się wpół, po czym przewaliła niczym bezwładna kłoda na prawy
bok.
Kopała nogami, śmiejąc się do sufitu, dopóki nie rozbolał jej brzuch, pół
twarzy nie uległo sparaliżowaniu, a ona sama się nie uspokoiła.
Leżała, z wytrzeszczonymi, nieruchomymi oczami, oddychała szybko, niekiedy
chrapliwie, ślina skapywała jej na kołdrę, a ręce tkwiły rozrzucone po bokach,
co razem dawało bardziej przerażający niż groteskowy widok.
Podobny stan trwał kilka zamrożonych sekund, po czym przeszedł w chwilową
fazę nieodwołalną.
A później ze ściany wychynęło kreskówkowe Bóstwo Bez Twarzy i dźgnęło Edith
w bok metalowym kijem do golfa, drugą dłonią podając jej kawałek ciasta od
Yubaby.
**** Śnieg
znowu zaczął padać.
Okraszał
białym kołnierzem dywan na podłodze, dogorywające róże w pokojach, skupiał się
też zapewne na baldachimie, zdobiącym łóżko Edith, ale ta nie mogła być tego
pewna, ponieważ leżała na kołdrze zgoła bez czucia.
Spróbowała
skupić wzrok na pojedynczej rzeczy, wybierając jako pierwszy cel jeden z
obrazów na ścianie, ale imponująco uchwycony zachód słońca w Zatoce
Kalifornijskiej bardzo szybko rozbryzgnął się na milion kolorowych pasm, a
później na jeszcze mniejsze kółeczka o dzikich barwach.
No,
super.
Reżyserka
spróbowała poruszyć lewą nogą, ale mimo iż z całej siły napinała mięśnie,
kończyna nadal pozostawała nieruchoma.
Niezrażona,
lecz rozbawiona, blondynka uśmiechnęła się do sufitu i przewróciła na plecy.
Teraz ponowiła próbę zdynamizowania swej lewej ręki, ale udało się jej to z
podobnym skutkiem jak próba z lewą gitarą.
Choć nie,
poprawka.
Zdołała
lekko zgiąć palec wskazujący, ale namęczyła się przy tym tak, jakby wspinała
się na Elbrus. Obolałe płuca zaczęły pracować ze zdwojoną siłą, a na czoło
Asystentki wystąpiły kropelki potu.
Powoli
zaczynała ogarniać ją panika.
Chciała
zgrzytnąć zębami. Nie wyszło.
Podniosła
więc w miarę sprawną prawą dłoń i otarła sobie twarz jej drżącą powierzchnią.
Po głowie
Edith przewalało się tysiąc niespójnych myśli na sekundę, ale była zbyt
przymulona, aby poddać je jakiejkolwiek rozsądnej weryfikacji.
Wgapiła
się natomiast w niebezpiecznie pęczniejący od ilości śniegu baldachim.
Niespodziewanie
jej refleksje pomknęły usystematyzowaną dwutorowością, dzieląc się na dwa
katalogi najważniejszych aktualnie zagadnień.
Po
pierwsze, kiedy ta fioletowa płachta się rozwali w strzępy, a ciężka zaspa
wgniecie ją, czyli Didi, w materac, być może na zawsze.
Po
drugie, dlaczego ten pierdolony Pantera wcisnął jej trefny towar.
Bo na
pewno czysta hera to nie była. Nie ma takiej opcji.
Dziad
może zmieszał ją z amfetaminą lub jakimś sympatycznym opiatem, dlatego też
stawka była tak horrendalna jak zawsze u niego. No i jazdy Didi miała
niezgorsze.
Choć
zdążyła już przecież zapomnieć, ile kosztowało poszczególne dobro.
A może
nie.
Bla, bla,
bla.
Powinna
chyba dziękować Bogu, że poczciwy dilerek nie wsypał do staniolu strychniny, bo
inaczej korkowałaby aż miło.
W
samotności. W śniegu i znoju. W opustoszałym mieszkaniu.
Niemal
słabnąc z wysiłku, Reżyserka przewróciła się na prawy bok, zauważając
jednocześnie, że lewe oko ma nieczynne. Próbowała je otworzyć, ale ponownie
poniosła porażkę. Wobec powyższego usiłowała zmusić do reakcji lewy kącik ust.
Nadaremno.
Parsknęła
niewyraźnym śmiechem przez półgębek.
No,
cudownie, cudownie.
Ciekawie,
ile to wszystko się będzie ciągnąć i kiedy zacznie działać LSD.
Zaraz,
chyba już działa, bo inaczej skąd ten śnieg?
Opady w
mieszkaniu, a to dobre!
Znowu
wydobyła z gardła słaby chichot.
Zamknęła
zdrowe oko, kiedy nagle poczuła, jak coś stuka czymś w jej lewą łydkę.
Łypnęła
niechętnie na Bóstwo Bez Twarzy, patrzące na nią pytająco pustymi oczodołami i
trzymające ten sam stary jak świat kij do golfa.
- Czego?
– wycharczała Didi, opluwając się śliną.
Bóstwo
wskazało metalowym patykiem na czarny otwór w wirującej zielono – czarnymi
poziomymi paskami ścianie, którego do tej pory Reżyserka nie zauważyła.
Zmusiła
się teraz do przekręcenia głowy, po czym wymieniła spojrzenia z Onieginem.
Serce
zaczęło w jej piersi tańczyć czaczę, kiedy znajoma morda nieustabilizowanego
psychicznie gangstera wykrzywiła się w dobrotliwym uśmiechu pełnym pobłażania.
- Русская
девушка! О, мы встретимся снова! – ćwierknął, po czym nalał sobie do
lewitującej obok niego filiżanki z sewrskiej porcelany jakiś parujący napój
wprost z czajnika, notabene, też napędzanego jakąś kosmiczną mocą.
Pewnie
pneumą.
Moment,
jak to szło w tym języku?
Gdzieś z
przepastnych zakamarków mózgu Didi nagle zajaśniała przed nią jak na tablicy
żądana fraza. No, ad vocem.
- Вы бы
луч- заткнут- и пойт- уб-ит-, что вы спа- в гробу – wymamrotała Edith,
zjadając co drugą sylabę.
Mimo to
Gienio zrozumiał ogólny przekaz, bo wybuchnął serdecznym śmiechem, odsłaniając
białe ząbki rekina żarłacza.
- Будьте
добры ко мне, Вера – powiedział po prostu, gestem dłoni wskazując naczyniom,
żeby odleciały w siną dal.
Co też
uczyniły, zamieniając się w drobinki śniegu.
- Не
забывайте о нашем общем прошлом. Со своей стороны я обещаю вам, что не дам вам
мир. Я на это тоже настойчивый. Не пытайтесь бежать мне.
Bóstwo
znowu pogroziło Reżyserce kijem do golfa. Wzięło głęboki zamach i…
- Ач, не,
не! – powstrzymał je niespodziewanie gangster, wyrywając Czarnej Masie metalowy
przyrząd i odrzucając go wprost w drzwi. Kij wsiąkł w poprzecinane szkłem drewno
niczym moneta wrzucona do fontanny.
Asystentka
znalazła się na skraju wytrzymałości
psychicznej.
O, o!
BOŻEEE!
Boże,
niech ten koszmar wreszcie się skończy!
Oniegin
klasnął w dłonie.
Bóstwo
znikło, a w jego miejsce pojawiła się materiałowa chusteczka, wyginająca się
wdzięcznie na tle sypiącego z większą częstotliwością śniegu.
Eugeniusz
chwycił ją w swoje zwinne paliczki, podszedł do Edith, szurając butami w
zmarzniętych zwałach opadu, i otarł ślinę, która zaczynała skapywać z
półotwartych ust Panny z Kamerą na kołdrę.
-
Смотрите, кто пришел! – oznajmił radośnie, prostując się chowając chustkę za
klapę marynarki. Wykonał gest wodzireja na weselu, przedstawiającego gościom
zamówioną kapelę.
Wtedy ze
ściany wyszli Mathias, Lellona i Tori Amos.
Chłopak
Didi podszedł do niej ze służalczym uśmiechem na ustach. Dwie kobiety pozostały
z tyłu, uśmiechając się z niepewnością. Wyglądały zdumiewająco niewinnie.
Mathias z
kolei prezentował się zupełnie tak, jak Artystka go zapamiętała: wysoki,
smukły, w okularach, ze zmierzwionymi włosami i miłym spojrzeniem oraz
cokolwiek zmieszanym i wąskim uśmiechem na ustach.
Wyglądał
dokładnie tak, jak… jak on sprzed historii z dragami.
Serce
znowu zabiło mocniej w równomiernie opadającej piersi Didi.
- Hoe
gaat het, Edith? Leuk je weer te zien! Maar weet je, je moest bidden – zagaił
Mathias, mrugając do swojej ukochanej porozumiewawczo, po czym uśmiechnął się
tak, jak wcześniej Oniegin. Słodko, a jednocześnie bardzo przerażająco.
Reżyserka
poczuła się nieswojo.
- Jak to:
modlić? – wydukała, czując, jak zęby zapadają się jej do jamy ustnej.
A później
nie wiedziała, co dalej się działo.
Straciła
przytomność.
***
***
Van der
Terneuzen obudziła się w zaspie na ulicy skąpanej w wieczornym świetle latarni
ulicznych, z głową opartą o przepełniony kosz na śmieci. Sama nie wiedziała,
czy to, co się teraz dzieje, jest snem czy jawą, a bała się to w jakikolwiek
sposób sprawdzać, żeby jeszcze bardziej jej nie odbiło.
Poruszyła
kontrolnie kończynami. Ze zdziwieniem stwierdziła, że wszystkie są sprawne,
lewe oko działa bez zarzutów, a zęby pozostają na swoich miejscach w dziąsłach.
Wstała
szybko, odkrywając mimochodem i jakby na marginesie, że ma na stopach buty na
kosmicznych obcasach, a lewą stronę płaszcza zmoczoną od śniegu, w którym
leżała, oraz ubrudzoną osadem z okolicznej jezdni.
Aa!
Asystentka
o mało się nie wywaliła, zbyt gwałtownie podrywając ciało. Ratując się przed
upadkiem, chwyciła rozpaczliwym ruchem dłoni obręcz kosza, wywalając z jego
paszczy zieloną butelkę.
- Niech pani
uważa! – krzyknął na nią jakiś nieznajomy facet, stojący przed znajdującym nie
nieopodal barem.
Asystentka
popatrzyła na niego z przestrachem. Minę miała nieszczególną.
- O, rany
boskie, EDITH!!! – wrzasnął gromko Facet, wypadając z mroku.
Lampa
rzuciła na niego żółty blask. Reżyserka poznała Martina Kocha, który wyglądał
tak, jakby zobaczył ducha, a nie żywego człowieka.
Podbiegł
rączo do dziewczyny i zatrzymał się przed nią z nietęgim wyrazem twarzy, po
czym pomógł jej stabilnie stanąć na nogach.
- Gdzieś…
Gdzieś ty była? – wydyszał dźwięcznie.
Reżyserka
nie wiedziała, co odpowiedzieć, więc ograniczyła się do wzruszenia ramionami.
-
Wszyscy.. Wszyscy cię szukali…. Byliśmy w twoim mieszkaniu, ale… Mój Boże,
Andreas tak się o ciebie martwi!...Wtedy, kiedy wypadłaś z sali Luizy, on
chciał pobiec za tobą, tyle, że przeszkodziła mu w tym kotłowanina, jaka
powstała na korytarzu, gdy wpadłaś w ochroniarzy i kilku z nich powaliłaś na
ziemię… Wszyscy się martwili – powtórzył w ramach kulawego zakończenia. Didi
wciąż uśmiechała się niewyraźnie.
- Wszyscy!
– dodał po chwili pewniej Koch. – Andi, Luiza, Gregor, Thomas, ja, rodzice Liz,
twój tata… - urwał, po czym szybko się poprawił – No, pan Pointner…
Do
Reżyserki powoli zaczynały docierać wydarzenia z ostatnich kilkunastu godzin.
Poczuła, że za chwilę zwymiotuje.
W dodatku
nie wiedziała, czy faktycznie jakiś czas spędziła w swoim mieszkaniu, czy też
roiła o Onieginie i Bóstwie z resztą ludzi, unurzana w poczerniałą zaspę
śniegową.
Po
plecach przebiegł jej dreszcz. Nie zakonotowała momentu swego wyjścia z domu.
Cholera.
Musiała
wyglądać bardzo, bardzo żałośnie, coś jak zmartwiony, oscylujący na granicy
między szlochem a śmiechem Flapjack, bo Martin spojrzał na nią raptownie z
nieukrywaną troską. Mężnym ruchem ściągnął kurtkę, którą miał na sobie, i ubrał
ją na Didi, co, prawdę mówiąc, blondynkę niewiele obeszło.
Dziewczyna
dalej ryła w swoich szczątkowych wspomnieniach, kiedy Austriak chwycił ją za
rękę i pociągnął w stronę zaparkowanego przy krawężniku samochodu.
- Co ty
tutaj robisz? – zapytała ciekawie Asystentka z podziwu godnym pomyślunkiem.
Koch
zrobił zaskoczony grymas, odwracając się do Edith.
- Szukam
cię. Ponoć lubisz… no, wiesz… To znaczy…- dukał tak nieudolnie, że Asystentka
postanowiła przyjść mu z pomocą.
- Lubię
szlajać się po barach. Tak? – zmarszczyła brwi, po czym westchnęła
rozdzierająco. Ponownie wzruszyła ramionami wiedząc, że Martin bacznie
obserwuje każdą jej reakcję, o których bez wątpienia zda dokładny raport
Koflerowi. Czuła się pod ostrzałem, toteż zachowywała się nienaturalnie i była
tym cholernie skrępowana. – Cóż, dziś, jak widać, nie poszłam upić się w sztok.
Roześmiała
się cicho. Skoczek wyglądał na dość przekonanego, bo bez słowa otworzył przed
koleżanką drzwi do swojego rovera. Didi wskoczyła na siedzenie. Kiedy Martin
zajął miejsce kierowcy i zapalił silnik, Asystentka odważyła się przełknąć
ślinę i zapytać, co się stało, kiedy efektownym wyjściem opuściła pomieszczenie
wracającej do zdrowia Polki.
- W
zasadzie… - Koch wyjechał na drogę. – Jakby to powiedzieć..
-
Najlepiej prosto z mostu – zachęciła go Reżyserka, patrząc z namaszczeniem
przez przednią szybę.
Austriak
westchnął, zmieniając pas ruchu. Edith pojęła, że kolega zamierza zawieść ją do
mieszkania i aż ciary ją przeszły, kiedy zorientowała się, dokąd zawędrowała w
swej ćpalniczej nieświadomości.
Kurwa.
Skoczek
tymczasem rozwijał swoją wypowiedź:
-
Najpierw nikt nie mógł dojść do ładu z tym, co się stało. A później.. Później
Luiza zmartwiła się tym, gdzie się zapodziałaś i.. co możesz zrobić ze złości,
zatem my, czyli goście, wyszliśmy i naradziliśmy się mniej więcej do tego, co
mamy robić.. Znaczy, gdzie cię szukać – odchrząknął. – Andreas pojechał do twojego
mieszkania, a Thomas wybrał się razem z nim. Gregor pojechał wraz z Pointerem
do domu twoich rodziców, a rodzice Luizy mieli zająć się.. No, już nie
pamiętam, czym. Mnie zostały.. bary.
Ciekawe,
komu przypadły w zanadrzu areszty.
- No i?
Coś jeszcze warte wzmianki?
- Nic.
Nikt cię nie mógł znaleźć. Dopiero mnie się udało.
Martin
uśmiechnął się do tylnego zderzaka jadącego przed nimi audi. Nagle zmienił minę
z przyjemnej na despotyczną.
O, o.
- A ty
gdzie się podziewałaś, Edith? Co?
Zapytana
wymruczała coś pod nosem, wyłamując sobie dwa palce lewej ręki.
- Byłam..
W swoim mieszkaniu. Później siedzenie w samotności mi się znudziło, więc
wypuściłam się na miasto.
Koch
zatrzymał się przed blokiem Didi podczas, gdy ta kończyła swoją odpowiedź.
Rzuciła
mu kontrolne spojrzenie. Wyglądał, jakby to kupił.
Dobrze,
może nie będzie chciał iść z nią do mieszkania! Asystentka nie mogła ręczyć za
to, co tam znajdzie.
O ile w
ogóle ma jeszcze jakieś mieszkanie…
- Okej,
dziękuję za podwiezienie. – uśmiechnęła się z wdzięcznością do Martina. Wyszła
powoli z samochodu, trzasnęła drzwiami i już miała wejść do klatki schodowej,
kiedy usłyszała odgłos zaskakującego alarmu.
-
Zaczekaj, pójdę z Tobą! Muszę zadzwonić do Andiego, powiedzieć mu, że jesteś
cała i zdrowa, a moja komórka się wyładowała! – krzyknął za nią Austriak.
O, kurna.
Merde
alors.
Didi
odwróciła się i posłała skoczkowi olśniewający uśmiech pełen galopującego
fałszu.
Już po
niej.
***
Edith niepomiernie się zdumiała, gdy odkryła, że drzwi do jej mieszkania
zamknięte są na klucz, a stosowny, metalowy przyrząd do odryglowywania zamka
spoczywa w kieszeni płaszcza. Nadal uśmiechając się z pozorowaną pogodą ducha i
spokojem, otworzyła drzwi przed czekającym na schodach Martinem. Reżyserka jako
pierwsza wryła się w głąb swego mieszkania, obrzucając badawczym, gospodarskim
okiem stan lokum, w którym przyszło jej żyć. Na pierwszy ogień poszła kuchnia.
Cyknął włącznik światła i…
O, cholera..!
Pani Reżyser przetarła oczy wierzchem dłoni.
Chyba śni.
A może dalej ma haluny?
Niewykluczone, bo.. o, Boże…
Przecież ona NA PEWNO…
Była tak zmieszana, zdezorientowana, przejechana (metaforycznie) przez
ciągnik i walec drogowy, gdy zobaczyła uwolnione z taśmy izolacyjnej meble, że
dopiero solidny kuksaniec od Kocha wrócił ją światu.
- Gdzie masz telefon? – spytał Austriak, spoglądając na Didi z nieukrywanym
zainteresowaniem.
Asystentka natychmiast zmieniła mimikę na Obraz Natężonego Myślenia™. Zmarszczyła
czoło, podparła dolną wargę palcem wskazującym i zaczęła przeczesywać swój
umysł w poszukiwaniu odpowiedzi na zadane pytanie.
Niestety, nie doszła do żadnego konsensusu.
W akcie desperacji, włożyła z pątniczą miną dłoń do kieszeni płaszcza…
Łapnęła palcami komórkę i podała ją skoczkowi, maskując coraz bardziej
ogarniającą ją panikę profesjonalnym uśmiechem pracownika domu pogrzebowego.
Koch przystąpił do flegmatycznego wybierania numeru.
Hmm.
W zasadzie, mógłby sobie iść porozmawiać gdzieś indziej.
Edith wtedy miałaby czas na znalezienie (i wyrzucenie) strzykawki or so.
- Podejdź pod okno, mój miły! – szarpnęła Austriaka za ramię i przemocą
podprowadziła go do kuchennej tafli na świat. – Tam jest lepszy zasięg!
A ty będziesz do mnie odwrócony tyłem i będę mogła przeszukać worek na śmieci,
kilka szafek i może jeszcze zdążę się zabić.
Martin podziękował koleżance gestem za szeroko pojętą uprzejmość, po czym
rozpoczął entuzjastyczną rozmowę z Koflerem.
Didi jednak nie miała czasu podsłuchiwać.
Podeszła do stołu i dopiero wtedy zauważyła stojący na jego blacie flakon
pełen sosnowych gałązek, gdzieniegdzie poprzetykanych tulipanami i gałązkami
wawrzynka wilcze łyko.
Po plecach przebiegł jej szybko, lodowaty impuls,
Asystentka rzuciła przerażone spojrzenie na Martina, ale ten był tak
pochłonięty konwersacją z Andreasem oraz wyglądaniem przez okno na układający
się do snu Innsbruck, że kompletnie negował istnienie czegokolwiek poza samym
sobą.
I dobrze.
Edith przeniosła wejrzenie na ów bardzo oryginalny bukiet niewiadomego
pochodzenia i zaczęła krok po kroku analizować jego części składowe, jakby
spodziewała się znaleźć w sinozielonych igłach zalążki malarii. Później
przyjrzała się wazonowi. U jego podstawy znalazła malutką karteczkę, złożoną we
czworo, ledwo wetkniętą w mikroskopijną przestrzeń między blatem na podstawą
flakonu. Delikatnie ją wyjęła, rozprostowała i przeczytała, co następuje:
Грудь. Пятый из нижнего ящика.
Никому не говори.
Reżyserka z trudem przełknęła ślinę, chowając świstek do kieszeni spodni.
Zdjęła płaszcz w sposób, który bardzo przypominał filmy odtwarzane w
maksymalnie zwolnionym tempie, powiesiła go w przedpokoju na wieszaku i, wciąż
zakutana w pewien rodzaj paraliżu mięśniowo-intelektualnego, wróciła w progi
swej złowieszczej kuchni.
Koch nadal zdawał Koflerowi relację z poszukiwań (oraz zapewne z całego
swego życia), a następnie zgrabnie przystąpił do indagacji:
- To co, przyjedziesz tutaj? Ale dlaczego? Halo, mów głośniej! HALO!
PRZYJEDZIESZ DO MIESZKANIA EDITH?
Wzmiankowana wiele by dała, żeby Andreas nie przyjechał. W ogóle, nie
miałaby nic naprzeciwko, gdyby także i Martin raczył się wynieść do diabła,
zostawiając ją samą z karteczką (aż bała się pomyśleć, od kogo) oraz piątą
szufladą w szafie, od dołu licząc.
Ciekawe, co tam znajdzie.
Pewnie kolejną bombę. Albo coś bardziej wyrafinowanego, na przykład
odrąbany koński łeb.
I to „Nie mów nikomu”…
Może powinna już pożegnać się ze światem? Skoro Ten Tam tutaj był i jeszcze
jej nie zadźgał…
Nie wiadomo, co kombinuje.
Żołądek ścisnął się Artystce w nagłym napadzie mdłości.
Didi porzuciła zatem swoje rozmyślania, szybko podeszła do zlewu i
otworzyła szafkę, skrywającą kosz na śmieci. Rzut oka na jego zawartość
pozwolił jej skonstatować, że nie ma w aluminiowym worku ani strzykawki, ani
staniolowych folii.
Były tylko kłęby posklejanej taśmy izolacyjnej, zakrwawiona gaza z łapy
Harpuna i jednorazowa reklamówka. Oraz puste opakowanie po jogurcie
truskawkowym.
Kurna chata.
Reżyserka zdążyła jeszcze sprawdzić, czy głupi Ten, O Którym Wolała Nie
Myśleć, Że Tu Był nie walnął czasem jej narkotyków na krzesła albo między
talerze, suszące się na ociekaczu, zanim Martin wreszcie się rozłączył.
Odwrócił się do dziewczyny z miną wyrażającą idiotyczne samozadowolenie.
- Okej, zdałem raport! – roześmiał się żabio. Didi zmusiła się do
wyprodukowania mętnego uśmiechu. – Niestety, mama Andreasa źle się czuje i w
związku z tym Andi nie da rady do ciebie dziś przyjechać..
Chwała Ci, Panie Boże!
-.. ale poprosił mnie, żebym przy tobie został.
Shit.
- Nie musisz się fatygować – ćwierknęła van der Terneuzen. – I tak już dużo
dla mnie zrobiłeś.. Idź do siebie, odpocznij, wyśpij się należycie..
Resztę mogła sobie darować, bo Koch dyktatorskim ruchem odsunął krzesło od
stołu, zasiadł na nim z miną Ryszarda II i oświadczył przymilnie:
- Nie, nie, nie. To co będziemy jeść na kolację?
***
Kolacja, przyrządzona wspólnymi siłami przez Didi i Martina, nie była zbyt
imponująca. Składała się z tostów z serem, ptasiego mleczka oraz herbaty z
mlekiem.
O ile jednak Koch z zapałem i jawnie manifestowanym zaangażowaniem
wchłaniał jadło, ciesząc się przy tym niczym jakiś Miś Uszatek na gazie, Pani
Reżyser ograniczyła się do ledwo zauważalnego dziubnięcia podgrzanego chleba z
nabiałem. Wlewała natomiast do siebie hektolitry bawarskiego napoju, próbując
nie patrzeć na talerzyk z sewrskiej porcelany, który chwilowo służył skoczkowi
za podstawkę na jedzenie.
Wzięła w dłoń znaną jej już wcześniej filiżankę z tej samej serii, ale
kiedy pomyślała, że być może z owego naczynia pił Oniegin, od razu pragnienie
od niej odstąpiło. Z brzękiem odłożyła kawałek porcelany na spodek, wzbudzając
tym w Martinie pytające spojrzenie.
- Dlaczego nie jesz? – wymamrotał kulturalnie, przełykając kawałek tosta. -
Przecież serwujemy same pyszności!
Na poparcie swych słów Austriak wpakował sobie do ust trzy
prostopadłościany ptasiego mleczka.
- Nie wtrajaj tyle słodyczy – machnęła radą Edith trochę nieprzytomnie. –
Nie zdążysz tego spalić przed zawodami.
- Nie martw się. Muszę nadrobić to, co zostało spożytkowane na ganienie za
tobą po całym mieście – roześmiał się Koch, a później puścił do Panny z Kamerą
perskie oko. Wskazał łyżeczką wazon z wiechciami. – Bardzo ładny bukiet! Skąd
wytrzasnęłaś tulipany w październiku? I to różowe coś?
Z prywatnej szklarni na Florydzie.
- Tata mi podarował ten bukiet – zasłoniła się udanie kłamstwem Pani
Reżyser. - W ramach przedwczesnego prezentu urodzinowego.
- Aha – stwierdził skoczek, wgapiając się w opadającą gałązkę sosny. – A
kiedy masz urodziny?
- Dziewiętnastego grudnia.
- To faktycznie się pośpieszył.
Być może pamiętasz, Martinie, że mój tata jest śmiertelnie chory. Obawia
się, że nie dożyje połowy listopada, o grudniu nie mówiąc. Jakieś pytania?
Jakieś wątpliwości?
- Wręczył mi jeszcze wypchaną panterę.
Austriak zakrztusił się kawałkiem sera. Prychał, poczerwieniał na twarzy i
rozpaczliwie łapał powietrze w płuca, aż wreszcie Didi dopiero sążnistym
rąbnieciem w plecy oswobodziła jego krtań z kawałku kolacji.
- Dzięki – wysapał Koch. Opróżnił swój kubek z herbatą, westchnął, przetarł
sobie twarz, po czym poprosił o powtórzenie poprzedniego zdania.
Pomijając fakt, że Edith od początku ucztowania siedziała jak na szpilkach,
chcąc rzucić wszystko i polecieć do szafy, to teraz dodatkowo miała ochotę
zasadzić sobie kopa prosto w dupsko. Chciała być miła dla Martina, bo dzięki niemu
nie zapodziała się w mrokach Innsbrucka, bez grosza przy duszy i tak dalej, ale
naprawdę..
A jak w szufladzie tyka bomba?
Co prawda, przez ten czas mogłaby spokojnie wybuchnąć…
Więc może to nie to.
Daj Boże.
- Zaraz wrócę. Muszę skoczyć przypudrować nosek – powiedziała głośno,
udając, że nie usłyszała pytania skoczka.
Popędziła do swej sypialni. Walnęła drzwiami może zbyt głośno, ale nie
dbała już o dobre wychowanie. Stanęła przed wzmiankowaną szafą z ciemnego
drewna. Pochyliła się i bacznie przyjrzała piątej szufladzie od dołu licząc.
Sama nie wiedziała, czego szuka. Uszkodzeń mechanicznych? Błyskającego neonu,
obwieszczającego migotliwie: „TU BYŁEM. ONIEGIN”? Jakiejś zapowiedzi, że oto
znajduje się blisko przedsionka śmierci?
Może to właśnie wewnątrz dowcipny Gienio zapakował strzykawkę z resztką
hery i skrawki folii.
Delikatnie, czując, jak jej serce wzmaga bicie, a dłonie pokrywają się
lodowatością, Edith wysunęła szufladę.
Aż sobie odetchnęła z ulgi i własnej głupoty, gdy zobaczyło, co kryły
bebechy fragmentu szafy.
Pusta przedtem pozioma szafka teraz emanowała pluszową poduszeczką w
kolorze karmazynu, na której spoczywała zapomniana przez Didi jej własna
kamera.
Ach, tak.
Więc teraz pan Eugeniusz chwycił się także za reżyserię.
Bosko, bombowo.
O, matko, tak, BOMBOWO…
Dziewczyna drżącymi rękoma wyciągnęła swą, do niedawna najlepszą,
przyjaciółkę i przyciągnęła ją bliżej twarzy.
Nic nie błyskało na jej powierzchni.
Nic w niej nie trzeszczało.
Nic nie zdawało się żyć własnym życiem, chyba, że…
Tajemnica śpi wewnątrz kamiennym snem, czekając na odtworzenie
zamieszczonej w niej puszki Pandory.
Czego Asystentka mogła się spodziewać?
A czego by chciała?
Sama już nie była pewna, w głowie bowiem miała fenomenalny mętlik.
Z mieszanymi uczuciami wyszła z sypialni i cichaczem przeszła do łazienki.
Zanim zamknęła drzwi, posłyszała szum ustawianych fal radiowych. Uśmiechnęła
się do futryny.
Najwyraźniej Koch, niesiony nudą i oczekiwaniem na powrót swojej
podopiecznej, postanowił uprzyjemnić sobie czas gmeraniem w przedpotopowym
radyjku, które ostatnią audycję wychwyciło chyba w 1962 r.
Reżyserka parsknęła cichym śmiechem, ryglując się w kiblu.
Zasiadła na opuszczonej desce od klopa, otworzyła kamerę i włączyła
ostatnio dodane nagranie.
Nawet nie przestraszyła się za bardzo, gdy na ekraniku zamajczyła gęba
Gienia.
Gangster przez chwilę uśmiechał się złowieszczo i odrobinę pogardliwie,
jakby patrzył z wyższością oraz wyrachowaniem na czyjeś powolne konanie, po
czym otworzył usta, z których wytoczył się następujący potok kamieni-słów:
- Witam panią, pani Wiero! Choć może powinienem powiedzieć: Witam panią,
pani Edith van der Terneuzen! Czy też może woli pani tytułować się nazwiskiem
Habsburg? Dobrze, skoro zatem załatwiliśmy sprawę wstępnych formalności
tytularnych, przejdźmy do sedna problemu, który nas dotyczy. Jak pani zapewne
pamięta, nie dane nam było porozmawiać podczas naszego ostatniego spotkania,
nad czym w duchu ubolewam. Fakt, że moje zachowanie było poniżej wszelkiej
krytyki tym bardziej mnie nie usprawiedliwia. Ale, dzięki pomocy moich
wpływowych znajomych, udało mi się nareszcie panią namierzyć. Zdziwiona?
[pauza] Niestety, nie mam dla pani dobrych wieści. Ze względu na swojego brata,
którego, jak pani zapewne pamięta, spotkała pani dzisiejszego popołudnia…
Didi zatrzymała nagranie. Oniegin zamarł z otwartymi ustami, gotowy do
wznowienia swojego porywającego jak strużka rozlanego mleka monologu, ale
Asystentka potrzebowała chwili, żeby w miarę się uspokoić.
Zaraz, czy to, co właśnie powiedział Pan Szanowny Gangster..
Zatrzymała myśl. Cofnęła film o kilka sekund.
- Niestety, nie mam dla pani dobrych wieści. Ze względu na swojego brata,
którego, jak pani zapewne pamięta, spotkała pani dzisiejszego popołudnia..
Znowu zastopowała odtwarzanie.
Zrobiło się jej raptownie bardzo, bardzo gorąco.
Cholerny Oniegin.
Cholerny, pierdolony Oniegin.
Przecież on jest świadomy tego, że…
Moment, może to jest zwyczajny blef?
Może po prostu Gienio dowiedział się o ucieczce Gerarda z Drogenambulanzu,
wykminił sobie w główce jakiś szałowy, obłędny plan i teraz podaje go Edith jak
uliczny sprzedawca lizaki na patyku?
Nie miała jak tego sprawdzić.
Kliknęła „Odtwórz”.
- .. radziłbym pani spotkać się ze mną jutro, o 22, w „Cafe Camera”, na
Tschiggfreystrasse 21. [pauza] Chyba nie muszę dodawać, że nikt nie może się
dowiedzieć o wznowieniu naszej znajomości. Liczę na to, że potraktuje mnie pani
poważnie. Przecież pani wie, że potrafię być bardzo przekonujący i, prędzej czy
później, i tak zapukam w drzwi pani mieszkania, jak choćby dziś w południe...
Zatem: do zobaczenia jutro, pani van der Terneuzen!
Koniec nagrania.
Reżyserkę ogarnęła spektakularna wręcz panika, idealnie zmiksowana z
ogarniającą każdą jej komórkę i tkankę gniewną bezsilnością.
Miała ochotę od razu pojechać do tego śmiesznego klubu i rozwalić
Onieginowi kamerę na łbie, ale wiedziała, że Koch za żadne skarby świata nie
wypuściłby swojej pomylonej koleżanki z mieszkania.
No i pewnie Eugeniusz siedzi sobie teraz w jakimś wygodnym, zakichanym
fotelu, śmiejąc się z własnej przebiegłości.
Nadęty sukinsyn.
Jeszcze kiedyś skończy jak Lew Tołstoj.
Z czekanem w głowie.
Albo jak bohater, którego imię przybrał na swe plugawe cielsko.
Dowolny wybór zakończenia losów tytułowej postaci poematu
dygresyjnego Edith weźmie na swe barki, wysyłając go w cholerę.
Najlepiej do piachu. Albo na Jowisza.
Okej, do zobaczenia w piekle, lamerze. Tylko się nie spóźnij.
Zacisnęła pięści, wcześniej umieszczając kamerę w bębnie pralki i podnosząc
się ociężale na równe nogi.
Zaczynały ją napadać chore, niekontrolowane myśli o fatalistycznym
zabarwieniu, ale nie mogła ich opanować.
W jakiś paradoksalny sposób czuła się zatruta ponowną interwencją Oniegina
w jej życie.
I nie zamierzała tym razem dać się wystrychnąć na dudka.
Z ciężkim sercem oraz uśmiechem nr 1245 („Jakże się cieszę, że nadal
zabierasz mi mój cenny czas! Ale nie przejmuj się, to NIC TAKIEGO!”)
przyklejonym do twarzy wróciła do kuchni i do Martina, który, podczas jej
nieobecności, zdążył wtrząchnąć całe opakowanie ptasiego mleczka i przesłuchać
pół audycji o zanieczyszczeniu środowiska w Górnym Tyrolu.
Ani jednego cukierka.
O, radości.
_______________________
Drodzy Czytelnicy!
Okej, wiem, ta część nie jest najwyższych lotów. Z kolejnym rozdziałem się poprawię, aj promis. Poza tym, nowy odcinek postaram się dodać o wiele szybciej niż miało to miejsce przy okazji aktualnej części...
No, ale czasem warto czasem zwolnić, no nie? ;)
Serdecznie pozdrawiam i życzę wesołych świąt,
_______________________
Drodzy Czytelnicy!
Okej, wiem, ta część nie jest najwyższych lotów. Z kolejnym rozdziałem się poprawię, aj promis. Poza tym, nowy odcinek postaram się dodać o wiele szybciej niż miało to miejsce przy okazji aktualnej części...
No, ale czasem warto czasem zwolnić, no nie? ;)
Serdecznie pozdrawiam i życzę wesołych świąt,