***
Edith z cudownej krainy snu wyrwało szybkie i niepozostawiające złudzeń
potarmoszenie na ramię. Usiadła na łóżku wyprostowana niczym struna, rzucając
zestresowanym i jednocześnie zdziwionym wzrokiem wprost przed siebie, a przy
okazji również w rozemocjonowanego Martina, który minę miał co najmniej
zaaferowaną.
Van
der Terneuzen nie zdążyła wyczuć niepokoju bijącego z całej sylwetki sportowca,
bo ów tylko wcisnął jej do ręki słuchawkę przenośnego telefonu.
-
Dzwoni twoja mama.
Zrobił
sekundową pauzę, po czym dodał z wysiłkiem:
-
Chce z tobą rozmawiać. I płacze.
Artystka
mechanicznie, czując, jak jej serce zaczyna intensywniej pracować, przycisnęła
słuchawkę do ucha.
Najpierw
usłyszała zduszony szloch połączony z dojmującym jękiem.
Mimo
to wciąż się nie domyślała. Może było niedobudzona. A może nie chciała
uwierzyć. Dlatego musiała jakoś zareagować.
-
Mamo..? Mamo! Co się…
Nawet
nie skończyła zdania, kiedy Katarzyna powiedziała coś, co ponownie wstrząsnęło
światem biednej Reżyserki:
-
Edith, kochanie, przyjedź najszybciej jak możesz do szpitala świętego Rafała.
Johannes..dostał ataku serca.
****
Van der Terneuzen biegła szpitalnym korytarzem walcząc z łzami zdenerwowania i
szoku cisnącymi się jej do wymiętych oczu i starała się nie myśleć, że oto
niechybnie otoczenie medyczne staje się głównym miejscem jej działań. Wpadła na
Oddział Intensywnej Opieki Kardiologicznej niczym tajfun. Nie musiała pytać
pielęgniarki, w którym miejscu został ulokowany jej ojciec, bo na miejsce
bezbłędnie naprowadziły dziewczynę zduszone łkania, które słyszała wcześniej w
telefonie.
Weszła
z impetem za parawan.
Pierwszym,
co zobaczyła, wcale nie była rozpaczająca matka, tylko ojciec.
Ojciec
przypominający cyborga.
Podłączony
do kilku urządzeń monitorujących pracę jego serca, do kroplówek i z ramieniem
owiniętym ciśnieniomierzem, który właśnie zacisnął się z sykiem.
Z
tego wszystkiego Edith zupełnie nie zarejestrowała, kiedy Katarzyna podeszła
bliżej, obejmując córkę mocno.
Najmocniej,
jak umiała.
Artystka
odpowiedziała na uścisk. Płacząc cicho.
-
To moja wina, Edith. Jeśli on… jeśli… ja chyba tego nie przeżyję.
Reżyserka
zignorowała odpowiedź, która cisnęła się jej na wargi. W zamian odsunęła się od
mamy i spojrzała w jej wymizerowaną twarz rozżalonym wzrokiem.
-
Wiem, mamo. Wiem, że Johannes nie jest moim prawdziwym ojcem.
Powiedziała
to tonem zdławionym szlochem, urazą i żalem. Katarzyna wyglądała, jakby ktoś
przyłożył jej w twarz.
-
Wiem, że wiesz. Alex do mnie dzwonił i powiedział mi…
-
A ty nic. Jak zwykle. Fajnie było milczeć przez te wszystkie lata?
Kamerzystka
szybko sprowadziła samą siebie na ziemię.
Nie
ty jesteś teraz najważniejsza, idiotko. Zostaw. Możesz pożreć się z Katarzynką
kiedy indziej. Teraz najważniejszy jest Johannes, przygłupie.
-
Był to argument nie do zbicia, ale nie trafił do Edith w należyty sposób.
Trudno
się zresztą dziwić.
-
Dlaczego mi nie powiedziałaś? Wszyscy pewnie wiedzieli. Cały Innsbruck, no nie?
Kurwa, nawet Pointner wiedział wcześniej! Jego się jakoś nie bałaś.
Powiedziałaś mu. Chyba jakoś przed moim przyjazdem do miasta, no nie? Dobrze
kombinuję? Bo gdyby Pointner wiedział, to może by się ze mną próbował
skontaktować wcześniej… Albo nie. Ten palant też nic nie wyznał, chociaż miał
miliard pieprzonych okazji!... A mnie?
Bałaś się mnie? Bo co bym mogła zrobić? Chcieć się skontaktować z trenerem? I
co, czy nie miałabym do tego prawa?
-
Edith, proszę…
Nic
to. Panna z Kamerą dalej dokładała matce, nie bacząc na jej rozpaczliwe
spojrzenie i trzęsącą się sylwetkę, nagle skuloną.
-
Jak by to zmieniło nasze życie, gdybyśmy wszyscy wiedzieli, gdyby prawda wyszła
na jaw? Najprawdopodobniej w ogóle, rozumiesz? W ogóle. Tak myślę. Mimo
wszystko byliśmy… silnie związani… Miałabym tylko jeszcze jednego… Miałabym
jeszcze… O, Boże! Johannes zawsze będzie moim ojcem i nic tego nie zmieni.
Powinnaś mi powiedzieć, mamoo…. Mamo, dlaczego mi nie powiedziałaś?
Rozpłakała
się głośno, ostatnie zdanie wypowiadając z dojmującym zawodzeniem.
Katarzyna
ponownie uścisnęła córkę. Przez chwilę obie nic nie mówiły, aż w końcu matka
postanowiła przerwać ciszę, przetykaną jedynie pikaniem aparatów i szumem za
kotarą dającą namiastkę prywatności.
Jakiej
prywatności?
-
Dostałam za swoje – wyznała cicho.
-
Nie – odrzekła zdecydowanie Edith. – Nie dostałaś. To, że Johannes…
-
To moja wina.
-
Nie.
-
Tak. Johannes znalazł… Pamiętasz, jak miałaś siedem lat i tę paskudną chorobę
wirusową, na którą nie działały żadne leki…?
Pauza
dla nabrania urywanego powietrza do płuc.
-
Zrobiliśmy ci badanie DNA, żeby lekarze dobrali ci lek do genomu. I do genotypu
wirusa. Badaliśmy się wszyscy, nie wiem, po co, ale taka była procedura….
Reżyserkę
zmroziło. Poderwała szybko głowę.
-
Od siódmego roku mojego życia wiedziałaś…?
-
Czy to teraz ważne…? Johannes dziś rano znalazł ten wynik, kiedy szukał jakichś
papierów przygotowujących do rozprawy rozwodowej…
Matka
mówiła coraz ciszej. Opowiadała, jak znalazła męża skulonego na fotelu z
przerażeniem wymalowanym na twarzy. Opowiadała, jak trzymał się za serce i
ciężko oddychał. Opowiadała o niepojęcie szczupłej diagnozie lekarzy, którzy
nakazywali czekać. Opowiadała, ale Edith nie słuchała. Nie wiedziała, na czym
dokładnie ma się skoncentrować. Wiedziała jedynie, że matka w swym
nieskończonym egoizmie najpierw zrujnowała życie córce, a teraz także o mało
nie zabiła męża. Reżyserka nie miała żadnych skrupułów przed przyznaniem tego
faktu. Nie miała siły na dalsze mocowanie się z rzeczywistością; musiała zacząć
nazywać rzeczy po imieniu.
-
Okłamałaś mnie. Okłamałaś ojca. Okłamałaś Gerarda. Wszystkich.
Stwierdzenie
niepozostawiające złudzeń.
Katarzyna
pokiwała głową. Ogarnęła ją pełna zadumy powaga, kiedy patrzyła na
nieprzytomnego męża jednocześnie trzymając swe młodsze dziecko za ramiona.
Pełna
zadumy powaga z niezrozumiałych względów wstrząsnęła Edith do głębi.
Znowu
przytuliła się do matki. Jak mała dziewczynka.
W
jednej chwili…. Nie, nie wybaczyła jej. Ale była niebezpiecznie blisko. Kurwa,
coś się musi wreszcie zmienić na lepsze! Reżyserka nie miała już siły na
dokopywanie matce i na kiełkującą nienawiść. Nie chciała taka być.
Przecież
nigdy taka nie była.
-
Nie zostawię cię. Zapomnij o tym, co mówiłam, mamo, mamusiu. Zmierzymy się z
tym potem, mamo, proszę cię. Trzymaj się mamo, bo jeśli i tobie coś się stanie,
to ja…
Jeszcze
jedna pauza.
-
Kocham cię, mamo. Pomimo wszystko… Mamo, mamusiu…
Edith
dziamgała do swetra Katarzyny, która tymczasem szeptała:
-
Kocham cię, Edith. Przepraszam. Nie wiem, czy mi wybaczysz, ale, proszę,
postaraj się. Nie wymagam tego od ciebie, ale, proszę, Edith… Nie zostawiaj
mnie.
Trudno
powiedzieć, czy słyszały się nawzajem.
Najprawdopodobniej
tak.
***Reżyserka drgnęła, gdy jedna z pielęgniarek delikatnie dotknęła jej
napiętego ramienia. Spojrzała na przybyłą zmęczonym, pytającym wzrokiem,
odwracając z wysiłkiem głowę w lewo. Kaskada blond włosów spadła jej na połowę
twarzy, drastycznie zawężając pole widzenia.
- Przepraszam, proszę pani – szepnęła siostra. – Ktoś do pani dzwoni.
Podała Didi telefon z życzliwym, pocieszającym uśmiechem. Odeszła z
dyskrecją, gdy Asystentka przyłożyła ciężkim ruchem telefon do ucha i spytała
głosem zanikającym z wyczerpania:
- Słucham? Mówi Edith van der
Terneuzen.
- Edith? Mówi Gerard.
Dziewczyna zastygła ze słuchawką w dłoni niczym ułożona w perfekcyjnej
pozie figura woskowa – z lekko rozchylonymi ustami, rozszerzonymi oczami,
włosami w nieładzie. Z drżącym sercem i tabunem myśli, przewalającym się przez umęczoną
głowę. Artystka nie miała ani siły, ani odwagi, żeby spojrzeć na podpiętego do
różnorakich urządzeń ojca. Zdawało się jej, że, gdy to zrobi, Holender otworzy
oczy, a później jednym szarpnięciem wyrwie jej telefon z dłoni, pragnąc
porozmawiać z marnotrawnym synem.
- Skąd dzwonisz? – wydusiła z siebie wreszcie.
- Z ośrodka. Wró-wróciłem tam jak się dowiedziałem, że, że o-ojciec..
Edith, on przecież tak bardzo by chciał, żebym ja-a się wyleczył.. Jaa.. Nie
mogę go z-zawieść, nie teraz, na pewno nie teraz… E-Edith.. Jak on się czuje?
- W zasadzie bez zmian – odparła słabo Asystentka, patrząc bez wyrazu na
podłogę. – Jego stan jest stabilny, ale niezbyt imponujący. Wszyscy… mamy
nadzieję, że wkrótce będzie lepiej.
- A-A ty jak się trzymasz? I jak mama?
Panna z Kamerą przełknęła ślinę.
- Znośnie. To znaczy… Ja czuwam, bo mama z przemęczenia i emocji zemdlała.
Aktualnie śpi w dyżurce pielęgniarek. Dostała.. jakieś leki
uspokajające.
Gerard odpowiedział trochę nieobecnie, zagłębiając się w fantazji:
- Taak.. Bo wiesz, kochana siostro, zdrowia nie można kupić nawet za te
wszystkie pieniądze i dobra, które już mamy. Nie można go kupić, bo o-o-ono nie
jest na sprzedaż.. A my mamy kasę. Dużo kasy. I nie mamy co z nią zrobić. W-W-W
zasadzie mo-możemy podcierać nią sobie tyłki. Albo myć nią-nią okna…
- Co ty chrzanisz? – nie wytrzymała Reżyserka. Czuła, że nerwy znowu ma
napięte do granic wytrzymałości. Krew huczała jej w żyłach głośnym bulgotem,
przewalając się przez naczynia krwionośne wprost do serca; krążyła po całym
ciele w nagle zbyt gwałtownym rytmie. Przed oczami zamigotało Edith kilka
kolorowych plam, a do gardła podeszła jej fala wymiotów, którą natychmiast
zdławiła.
- Nie-nie udawaj, że-że nie wiesz, kochana siostro. Matka musiała ci mówić
o tym, jakie udziały mamy w świecie bi-biznesu jako Habsburgowie. I szlachta
holen-derska. Mam wymieniać? Wymienię, bo chyba masz zbyt mało informacji. Oto,
o jakich rzeczach czło-człowiek musi się dowiad-ywać od kuzynek z Wiednia –
zaśmiał się złowieszczo.
Asystentka była tak dobita emocjonalnie, że nawet nie skomentowała
rewelacji brata. Zacisnęła tylko mocniej dłoń na słuchawce telefonu, w drugiej
ściskając skrawek kołdry, okrywającej Johannesa.
Na litość boską!
Gerard tymczasem sączył dziewczynie do ucha listę nieruchomościowych i
handlowych świetności:
- No, wiesz, przede wszystkim mamy znaczny procent udziałów w ThyssenKrupp,
Mercedes-Benz i czymś jeszcze, chyba AmeriGas. Później ja, zgodnie z tym, co
mówiły Agatha z Sophie, posiadam na wła-własność kilka hektarów winnic w
Pro-Prowansji i apartamentowiec w Nowym Jorku, a ty, moja dro-droga E-Edith,
masz penthouse w Amsterdamie, jakieś pomniejsze kamienice czy inne szajse, w
Rzymie, Ankarze i chyba.. Zaraz, zaraz.. W Belgradzie? Chyba jeszcze coś w
Czarnogórze. Nie pa-pamię-tam za dobrze. No i oboje mamy jakieś ziemie w
Terneuzen, po ojcu. Z jego strony też nam przypada..
- Przestań!
Głos Didi przeraził nawet ją samą. To nie była radykalna, mężna prośba,
tylko pisk dziecka wołającego błagalnym głosem o zlitowanie w zadawaniu
najwymyślniejszych tortur.
Van der Terneuzen zakręciło się w głowie. Nie dała rady uwierzyć w to, co
słyszała.
Zdołała tylko wyjąkać:
- Je-jest jeszcze coś, o czym nie wiem?
Gerard jakby przez chwilę myślał, rozważając w swoim przećpanym mózgu nad
udzieleniem jak najbardziej rzetelnej odpowiedzi.
- Nie. O ni-niczym więcej nie wiem, ale w-wcale bym się nie zdziwił, gdyby
jakieś ciekawe wia-wiadomosći jeszcze wyszły na jaw. Jesteśmy w kontakcie,
o-ok.? Proszę, za-zadzwoń, gdy… będziesz miała… no, gdyby u ojca.. Zadzwoń, gdy
c-coś się zmieni. Cokolwiek. Ucałowania. Trzy-trzymaj się, Edith.
Połączenie zostało przerwane. Asystentka wolno powstała z taboretu,
lunatycznie przemaszerowała przez salę i powoli, stawiając niepewne kroki na
podłodze, skierowała się do dyżurki pielęgniarek.
Gdyby ktoś ją spytał, nie potrafiłaby powiedzieć, czy faktycznie odłożyła
słuchawkę na plastikowy statyw czy też spuściła ją w kiblu.
Jedna wielka niewiadoma.
Ale po co się przejmować.
*** - Jak to w końcu jest z Edith i Andreasem Koflerem?
- Widziałam, jak się spotkali na korytarzu. Sprzątaczka przybyła wypucować
podłogę na przypisanej do Johannesa przestrzeni OIOK-u, więc Didi wyszła, żeby
nie przeszkadzać. Ledwo jej kroki zadźwięczały na korytarzu…
Ledwo jej kroki zadźwięczały na korytarzu, opustoszałym i przerażająco
białym, kiedy Andreas podniósł się z krzesła i podszedł do swojej (ex)
dziewczyny. Zatrzymał się w stosownej odległości, dając jej szansę, aby na
niego spojrzała i oswoiła się z jego ponadprogramową obecnością. Jednak nie
zdobył się na żaden gest. Nie uważał, żeby było to konieczne.
Edith podniosła opuszczoną głowę, kiedy w jej pole widzenia wdarły się buty
Koflera i fragment jego nóg.
Wzrok Reżyserki wyrażał bezgraniczne zdumienie oraz lekką tępotę,
wynikającą ze znużenia oraz wszechogarniającej apatii. Austriak wciąż patrzył
na blondynkę bez słowa. Teraz jednak uśmiechnął się pocieszająco, niepewnie.
Nie wiedział, co ma zrobić – czy podejść i uściskać Asystentkę, która miała
minę, jakby za moment miała się rozpłakać, czy coś powiedzieć czy dalej tak
trwać niczym wbity w ziemię słup telegraficzny. W końcu otworzył usta i
powiedział po prostu, z namaszczeniem:
- Edith.
Wspomniana dziewczyna rozchyliła lekko usta, zamrugała ze zdziwieniem,
przywodząc na myśl człowieka, który właśnie budzi się z letargu, a później
pozwoliła łzom, które od kilku sekund zbierały się jej w kącikach oczu,
chlusnąć bezbarwną falą na policzki.
Rozpłakała się, osuwając na podłogę. Klapnęłaby płasko na zimnych płytkach,
gdyby Andreas, dysponujący podziwu godną, iście kocią zwinnością, jednym
szybkim ruchem nie podtrzymał jej za ramiona.
I nie przytulił mocno do siebie.
- … I nie przytulił mocno do siebie.
- Wzruszające. Co dalej?
- Didi płakała w jego kurtkę, siedząc mu na kolanach, a on ją głaskał po
plecach i włosach i wyglądał tak, jakby chciał zamordować każdego, kto tylko
ośmieli się do niego podejść choćby z prostym pytaniem o godzinę.
- A później? Wyjaśnili coś sobie?
- Zanim ona pozwoliła mu podprowadzić się do szeregu krzeseł, mamrotała
przez jakiś czas w jego ramię coś w rodzaju: „Tak się cieszę, że przyszedłeś,
kochanie, o, Boże, tak się cieszę, Andreas, tak się cieszę!”. A on miał minę
rozanieloną jak… najedzony baribal.
- Nic dziwnego. Ostatnio nie było między nimi zbyt dobrze, prawda?
- Przymknij się. Prawda, nie było, ale teraz wszystko gra. Nie należy
wspominać o tym epizodzie, który położył się cieniem na tym związku dwojga
młodych ludzi.
- Co ty chrzanisz?
- Ja tylko relacjonuję to, co usłyszałam. Zatem, jak już mówiłam, Edith
siedziała Koflerowi na kolanach i w jego ramionach szukała schronienia przed
paskudą i okrucieństwem świata, a Austriak niestrudzenie ją
pocieszał. Trwało to jakiś czas, który mnie, jak obserwatorowi,
bardzo się dłużył, ale dla nich chyba nie zawierał się w więcej niż kilku
sekundach. W końcu dziewczyna podniosła zapłakaną buzię, popatrzyła na Koflera
z wyrzutem i zapytała go..
I zapytała go:
- Skąd wiedziałeś, że tu jestem?
Otarła twarz chusteczką higieniczną, wydobytą z paczki.
- Od Martina – wyjaśnił prostolinijnie skoczek, całując Edith w czoło.
- No, tak – mruknęła Asystentka matowym od płaczu głosem. – Powinnam była
się domyślić.
Uśmiechnęła się krzywo. Zamachała nogami w powietrzu, kopiąc sąsiednie
krzesło, po czym znowu przeniosła spojrzenie na bacznie się jej przyglądającego
Andreasa. Przekrzywiła głowę.
- I co? – zaczęła znienacka zaczepnie, mrużąc oczy. – Nie przeszkadza ci, że
jestem nieślubnym dzieckiem twojego głównego trenera? Bo mnie osobiście bardzo
to nie w smak.
Wykrzywiła usta.
Skoczek przeczesał jej palcami splątane włosy.
- Nie interesuje mnie, kto jest twoim ojcem. Naprawdę. Bez względu na to,
jak bardzo będziesz z tego niezadowolona – nic z mojego stosunku do ciebie się
nie zmieniło, odkąd się dowiedziałem prawdy, jeśli taki był cel twojego
pytania.
Widocznie uznał temat za wyczerpany, bo zamierzał powiedzieć coś innego,
kiedy Edith położyła mu palec na ustach.
Przybliżyła twarz do jego twarzy. Wargi rozlały się jej w tajemniczym
uśmiechu, gdy mówiła cicho, jedną dłoń zanurzając w włosach Andreasa, a drugą
obejmując go za szyję:
- Cieszę się, że tu przyszedłeś. Jestem ci za to bardzo wdzięczna. Nie
wiem, jakbym sobie poradziła sama.. Prawdopodobnie wcale by mi to nie wyszło.
Dlatego dziękuję.
Cmoknęła go w usta, po czym wyszeptała mu w policzek:
- Wybaczam ci. Choć, jak twierdzisz, nie mam czego. I niech tak będzie.
Kofler drgnął niczym rażony prądem. Didi odsunęła się, śmiejąc bezgłośnie,
będąc zadowoloną z efektu, jaki wywołały jej słowa.
- Ale.. Ale.. – Austriak odchrząknął w zaciśniętą pięść.
- Nie, nic nie mów – poprosiła go grzecznie Asystentka, posyłając mu szybki
uśmiech.
- I jeszcze jedno – dodała, kiedy zdumiony Andreas nadal nie mógł wydusić z
siebie żadnego, choćby na wpół treściwego, słowa. Znowu się do niego
przybliżyła. Zaczynało się jej to od nowa podobać. – Nigdy więcej nie wracajmy
do dwóch tematów – zażądała przyciszonym głosem. Odliczyła na palcach. – Ani do
sprawy mojego wyjazdu do Niemiec, ani do tematu twojej sprawy, byłej czy też
niebyłej, tego już nie chcę wiedzieć. Ty wiesz, jak było, a ja ci zaufam. Ale
tak, jak mówię.. Nigdy więcej już o tym nie mówmy. Dobrze?
Austriak w odpowiedzi tylko pochylił się i pocałował van der Terneuzen
prosto w usta. Jak w starych, dobrych czasach, gdy między nimi panowała idealna
sielanka, a widmowe upiory podejrzanych wyjazdów i tlenionych blondynek zdawały
się tak namacalne jak dzikie palmy na odległym horyzoncie.
- Austriak w odpowiedzi tylko pochylił się i pocałował van der Terneuzen
prosto w usta. Jak w starych, dobrych czasach, gdy między nimi panowała idealna
sielanka, a widmowe upiory podejrzanych wyjazdów i tlenionych blondynek zdawały
się tak namacalne jak dzikie palmy na odległym horyzoncie.
- Słodko.
- Jasne. Bo wiecie, kłótnie kłótniami, ale i tak grunt, żeby w końcu
wszystko się dobrze kończyło. Prawda?
- I co, to już koniec tej historii? Halo?
- Miłość obroniła się sama. Czego więcej chcesz?
*** „Cafe Camera” okazało się być niedużym, w miarę kameralnym kinem,
usytuowanym na wspólnej przestrzeni z niewielką sceną, otoczoną półkolem
(zapewne niesamowicie wytartych) siedzisk oraz oddzieloną od ekranu i widowni
kinowej dość grubą ścianą. Owa z dawna zapomniana (sądząc po wyglądzie
zewnętrznym) ostoja niszowej kinematografii wyglądała jak kiepski rysunek
niewprawionej w rysowaniu ręki, która, zafascynowana jak najdokładniejszym
przedstawianiem szczegółów, gdzieś po drodze zagubiła ogólną koncepcję obrazu,
bynajmniej nie wyglądając jak jedna z prac Leonarda da Vinci.
Tak przynajmniej wynikało z typowo architektonicznego szkicu, który, krzywo
przywieszony, wisiał za szybą gabloty, będącej słabo oświetloną przez blask
dogorywających świetlówek. Ale niemały był również w owo dosadne ocenianie
wkład własny Pani Reżyser.
Brudną tablicę z dykty, oprócz szkicu, zasilały również mocno wyblakłe
zdjęcia, pochodzące z czasów świetności „Cafe Camera” oraz stary repertuar
kinowy, wraz z rozpiską występów dla „Małej Sceny”, przygwożdżone do tektury
pinezkami.
Było tam więc wspomnienie o lutowym koncercie zespołu Lali Puna, recitalu
jakiejś podstarzałej aktorki, której nazwisko nic Edith nie mówiło, wzmianka o
przedpremierowych pokazach jakiegoś porywającego, amerykańskiego kryminału oraz
zaproszenie na pokaz filmów z gatunku noir, połączony z występem
undergroundowego i zarazem lokalnego zespołu Madness of California.
Mimo iż Didi, zmęczona całodziennym czuwaniem przy łóżku Johannesa, nie
miała siły na śmiech i emanowanie miłością świata, somnambulicznie uśmiechnęła
się do własnego odbicia w gablocie.
Musiała jakoś dodać sobie otuchy przed szumnie brzmiącym spotkaniem z panem
O., nawet, jeśli dla osoby postronnej wyglądałoby to na wariackie śmianie się
do własnego odbicia.
Ale przecież nikogo nie było na tym wygwizdowie, nie licząc jej.
Edith zerknęła na ekran komórki.
Była dokładnie 22.
Nagle przypomniała jej się mina Andreasa, kiedy Asystentka powiedziała mu,
żeby poszedł do domu, odpocząć po tych niecnych godzinach, spędzonych na
czuwaniu w otoczeniu białego, połowicznie chromowanego korytarza OIOM-u.
Oczywiście, Kofler nie zamierzał się zgodzić na tak jawną niesubordynację
ze strony Artystki, ale dziewczynie, ostatecznie, udało się postawić na swoim.
I teraz Austriak grzał się w ciepełku swego domu, a ona przymarzała do płyt
chodnikowych, czekając na spotkanie z narwanym gangsterem, dysponującym
uśmiechem wnyk na niedźwiedzie i śmiechem psychopatycznego klowna.
Mróz panował urokliwy, a śnieg zalegał dawno nieusuwaną warstwą przed „Cafe
Camerą”, usytuowaną, notabene, w podejrzanej, mrocznej dzielnicy, więc
Reżyserka z powątpiewaniem oraz lekkim rozbawieniem zaczęła rozmyślać nad tym,
jakim cudem ona, cholera, wejdzie do środka.
Po lodowatej ulicy Tschiggefrey przejechał samochód. Światło z jego
reflektorów oślepiło przez moment śnieg na poboczu, po czym na nowo zapanowała
zimowa ciemnica.
Nawet porządnych lamp ulicznych tu nie było. Totalna degrengolada
komunalno-ludnościowa.
Słodko.
Edith podeszła do odrapanych drzwi i zastukała w nie energicznie, kumulując
w tym wysiłku niemal wszystkie swoje siły życiowe.
Bardzo chciało się jej spać, natomiast nie chciało się jej myśleć, a tu
musiała przebrnąć przez jakże fascynującą rozmowę z Gieniem, starając się
wykrzesać ze swego umysłu choćby element przebłysków człowieczego rozumowania.
Nie miała czasu się przestraszyć własnej lekkomyślności, spowodowanej
faktem, że nikt nie wie, dokąd się udała, bo oto niespodziewanie dobiegł do jej
uszu ciężki odgłos odryglowywanego zamka, który gracją i sylwetką przypominał
chyba fragment machiny oblężniczej. Chwilę później odrzwia skrzypnęły
rozdzierającym jękiem, a w półmroku, panującym na ulicy, zamajaczyła, niczym
szarawe widmo, twarz berlińskiego gangstera. Na widok Didi znajoma morda
nieomal rozpłynęła się w wampiryczno-sadystycznym uśmiechu.
U,ła!
- Witam panią, pani Habsburg-Lothringen! – powiedział cicho Oniegin.
Szarpnął mocniej opornymi drzwiami, powiększając otwór, z którego wypadała na
chodnik dojmująca, głęboka czerń.
Jezu Chryste.
Asystentka uśmiechnęła się z zakłopotaniem, mrużąc oczy.
- Dobry wieczór, panie Eugeniuszu – rzekła lodowato, chcąc zetrzeć pełen
szczęśliwości wyraz warg Oniegina.
Na próżno jednak.
- Proszę, niech pani wejdzie!
Gienio zachowywał się zachwycająco gościnnie, jakby nie zamierzał rozmawiać
o podejrzanych sprawach, tylko zająć się odgrywaniem płaskiej roli usłużnego kelnera i szofera w jednym, nadskakującemu gościom w irytujący
sposób („Może jeszcze herbatki, milordzie? KAWY, Wasza Wysokość?!”).
Też coś. I kogo on właściwie zamierzał oszukać?
Edith, nadal z krępującym wygięciem ust przyspawanym do twarzy, pochyliła
się i szurnęła ciałem w smugę ciemności, wypełniającą, jak się okazało, cały
korytarz „Cafe Camera”. Jedyne źródło jasności – pojedyncze pasmo słabych
halogenów, umocowanych poniżej sufitu w pięknym rządku – było zdecydowanie
niewystarczające na dokładne zanalizowanie wnętrza pomieszczenia oraz na
idealne nawigowanie drogi w mroku.
Didi miała nadzieję, że nie zabije się na własnych nogach, wywalając się
cyrkowo na kałasznikowie, zawiniętym dywanie albo innym cudzie natury.
Choć coś czuła, że Oniegin raczej nie pozwoli na to, żeby coś sobie
zrobiła. Zaczynała powoli rozumieć, o co rozgrywa się stawka, w której zaczęła
brać (mimowolny) udział.
Czekając, aż Gienio zamknie odrzwia na zamek, zatupała butami, otrzepując
podeszwy ze skrawków lodowatej brei.
Nagle kolo zrobił coś kuriozalnego – niemal błyskawicznie odwrócił się do
van der Terneuzen i wyjął z kieszeni spodni czarny, stożkowaty przyrząd, po
czym przesunął nim bardzo blisko Edith. Urządzenie mrugało do niej zielono
błyskającym czujnikiem.
Aha, że kontrola?
Reżyserka przywołała na twarz znudzoną minę, którą po chwili podparła
zniecierpliwionym westchnieniem.
- Proszę, niech pani idzie dalej – poinstruował ją kurtuazyjnie złoczyńca,
kończąc skanowanie najnowszym cudem techniki szpiegowskiej. Wskazał jej dłonią
oznaczone odsłoniętą kotarą przejście w lewo. – Po schodach, w dół, a później
do pokoju po prawej stronie. Niech pani tylko pstryknie włącznikiem światła po
prawej stronie wejścia, za zasłoną. Przepraszam panią za ten nieprzyjemny,
aczkolwiek konieczny, przerywnik naszego powitania, jednak wolałem się upewnić,
że nie jest pani uzbrojona w nic, co mogłoby komukolwiek zagrozić.
Asystentka leniwie kiwnęła głową, ruszając wskazaną trasą na domniemane miejsce
kaźni. Idąc, cyknęła przeżartym liszajami brudu włącznikiem, po czym szybko
prześlizgnęła się wzrokiem po ścianach, ale nie znalazła tam żadnego
przedmiotu, którym mogłaby choć częściowo unieruchomić Oniegina.
Cham pewnie wszystko usprzątnął.
Dobrze się przygotował.
Niech go szlag.
- Niech pani nic nie kombinuje – Edith niemal czuła, że Gienek znowu
przedstawia ciemności swój rybi uśmiech. – Przecież spotkaliśmy się tutaj tylko
na przyjacielską rozmowę, czyż nie?
Didi nie mogła się powstrzymać przed zdecydowanym prychnięciem, słysząc
określenie „przyjacielska rozmowa”.
Jasne, jasne. Śnij dalej, mości Gieniu.
Oniegin tymczasem niestrudzenie deptał blondynce po piętach, zapewne
kontrolując swoim przymglonym wzrokiem każdy wykonywaną przez nią ruch niczym
jakiś cerber z włosami postawionymi na brylantynie.
Nie napawało to Edith zbytnim optymizmem, ale cóż..
Zszedłszy ze schodów, skręciła w lewo i wparowała do wskazanego pokoju
sprężystym krokiem. Jej oczom ukazało się proste biurko, ozdobione świecącą lampką
biurową, oraz dwa krzesła, znajdujące się po obu stronach drewnianego mebla.
Potoczyła wejrzeniem po reszcie mikroskopijnego pomieszczenia, ale nic więcej
ponad pierwotnie zauważone przedmioty nie znalazła.
Oniegin, widząc jej zdumione spojrzenie, wskazał Didi krzesło umieszczone
bliżej drzwi, po czym zasiadł na swoim, mówiąc:
- Widzę, że dziwi panią, pani Habsburg-Lothringen, minimalistyczne
wykończenie tego pokoju. Cóż, arcynowoczesny gabinet to nie jest, ale taki
ascetyczny wygląd lepiej sprawdza się przy omawianiu interesów, niech mi pani
wierzy. Zamiast skupiać się choćby na analizie fragmentów reprodukcji obrazu
albo wpatrywaniu się w bambusowy kij, podtrzymujący wymyślny fikus, obie strony
są zmuszone myśleć wyłącznie o warunkach właśnie omawianej umowy.
Didi pokiwała czerepem, uprzednio zająwszy miejsce vis-a-vis berlińskiego
przestępcy. Otworzyła usta, zamierzając coś powiedzieć, ale Gienio, nagle
ogarnięty nieprawdopodobnym słowotokiem, nie dał jej dojść do początku
planowanej wypowiedzi.
- Przepraszam, że pani przerwę, ale chciałbym podziękować za przybycie.
Cieszę się, iż potraktowała mnie pani poważnie.
- Nie dał mi pan wyboru, panie Oniegin – zawarczała Edith, kuląc się na
krześle. Przypominała zwiniętą kobrę, schowaną wewnątrz glinianego dzbana,
która gotowa jest ukąsić pierwszą lepszą rękę, jaka tylko zawita w dusznym
wnętrzu jej królestwa.
- Och, czyżby? – zdziwił się uprzejmie gangster, robiąc zszokowaną minę. –
Mogła pani nie przyjść. Oczywiście. Oczywiście. Zważywszy na to, co stało się
pani OJCU, wcale bym się nie zdziwił… W takim wypadku sam bym do pani dotarł.
To przecież jasne..
- Zaraz, zaraz – zastopowała faceta gestem dłoni Reżyserka. Starała się
zachować na twarzy wyraz Zimnego Profesjonalizmu®, ale czuła, jak ta maska
stopniowo zostaje przedziurawiona przez ostrza emocji i rozlicznych uczuć,
które zaczynają ogarniać całą jej osobę. – Skąd pan wie o tym, co stało się
tacie?
Zacisnęła pięści, piorunując siedzącego naprzeciwko niej faceta morderczym
spojrzeniem.
Grrrr.
- Pani Habsburg-Lothringen, całe miasto mówi o niespodziewanej chorobie
jego najbogatszego mieszkańca. I do tego szlachcica! Choć, jeżeli mogę coś
zauważyć, chyba nazywa go pani tatą trochę na wyrost…
Asystentka poczuła, jak zalewa ją ślepa furia. Ledwo się powstrzymała, żeby
nie splunąć pierdolonemu Eugeniuszowi prosto w jego zadowolony, wyrachowany
uśmieszek najedzonego skorupiakami jenota, patrzącego, jak reszta stada gania
za gryzoniami z szalejącym głodem oraz zaciętością w ślepiach.
- Proszę, niech mnie pan nie dręczy ponad niezbędną konieczność –
powiedziała drżącym z gniewu głosem i zaraz pomyślała o tym, że teraz ona
bardzo ładnie się podkłada.
Przecież jej słowa zabrzmiały jak prośba, a ona o nic nie zamierzała błagać
tego skończonego idiotę!
Uśmiechnęła się jak modelka w sesji dla „Elle”.
Może Gienio pójdzie innym tropem.
- Nie zamierzałem – zaczął krygować się tymczasem on, rozkładając dłonie w
geście wiernopoddaństwa. – Przepraszam, jeśli panią uraziłem, nie pomyślałem,
że ten temat może być dla pani TAK bolesny…
Do cholery.
- Może przejdźmy do meritum naszego spotkania, co? Panie Oniegin?
- Z wielką przyjemnością. Zatem, pani Habsburg-Lothringen, jak pani zapewne
pamięta, do Berlina przysłały panią ważkie zobowiązania pani brata, Gerarda,
dotyczące dostarczenia konkretnej sumy pieniędzy. Jako Wiera Czelabinowa
wywiązała się pani bezbłędnie z powierzonego jej zadania, aczkolwiek
niepotrzebnie ukrywała pani swoją tożsamość, bo i tak wiedzieliśmy, jakie jest
pani prawdziwe nazwisko..
Tyle pracy na nic!
-… Mimo wszystko, nie daliśmy pani odczuć, że została pani rozpoznana.
Jednak, w związku z tym, że bardzo szybko udało nam się..
- Przepraszam, panie Eugeniuszu, że przerywam pana jakże intrygujący
monolog, ale chciałam zapytać, DLACZEGO mówi pan o sobie w liczbie mnogiej?
Zaczął się pan interesować socjalizmem?
Gienio parsknął śmiechem, składając dłonie w piramidkę i opierając łokcie
na blacie biurka.
- Przepraszam, ale myślałem, że w lot zorientuje się pani, o kim mówię.
Cóż.. Pewnie pamięta pani, że wtedy, w Gropiusstadt, należność odbierała od
pani, oprócz mnie, dwójka mężczyzn, prawda? To właśnie ich mam na myśli. Ich
nazwiska, póki co, nie są nam potrzebne. Dobrze, przechodząc dalej – ponieważ
bardzo szybko udało nam się ustalić pani związki z Johannesem van der
Terneuzen, uznaliśmy, że, z całej pani rodziny, jest pani najbardziej
kompetentną osobą, z którą możemy się skontaktować w związku z pewną sprawą.
Wybór ułatwił nam fakt, że, było nie było, już nas pani zna.
- A pana to nawet lepiej niż pozostałych – szurnęła Didi głosem lekkim jak
piórko. Skopiowała pozę Oniegina, po czym, marszcząc brwi, spytała poważnie:
- To czego panowie ode mnie chcą?
Gienio raptownie się wyprostował i klasnął głośno w dłonie. Wówczas drzwi
do przesiąkniętego mrozem pomieszczenia zostały otwarte, a na progu stanął
kolejny facet, którego Asystentka miała „przyjemność” widzieć w Berlinie.
- Proszę, Max, połóż dokumenty na biurku – rzekł władczo wyższy w
hierarchii gangster, a następnie, kiedy pomagier z miną świętego męczennika
wykonał jego polecenie, odprawił go skinięciem głowy oraz krótkim: „Dziękuję,
nie będziesz mi już potrzebny”. Wziął licho wyglądający skoroszyt w dłonie i
podsunął go w stronę Edith, bacznie obserwując jej reakcję na wypowiedziane
przez siebie w następnej kolejności słowa.
Mina Gienka już nie była ujmująco czarująca i magiczna.
Teraz tchnęła występnym, nieustępliwym mrokiem.
Didi poczuła, jak sztylety śmiertelnego przerażenia wbijają się jej w
skórę.
Chciała natychmiast wstać i wyjść, ale nie mogła.
Nie była fizycznie w stanie tego zrobić, gdyż raptownie wzmożony niepokój
przykuł ją do krzesła, na którym siedziała oraz wbił jej mętny wzrok w
pierwszy, gęsto zadrukowany papier w skoroszycie.
Słowa Oniegina zdawały się do niej docierać zza jakiejś gęstej mgły, oparów
bezsensu, bo taki, jej zdaniem, był ich główny rdzeń:
- Leżą przed panią dokumenty dotyczące przestępstw przeciwko ustawie
antynarkotykowej, uchwalonej przez Sejm Republiki Austrii w dniu 21.03.1998 r.
Owych wykroczeń dopuścił się nie tylko pani brat, lecz także pani ojciec.
Jednak, jako iż prawo nie działa wstecz, czyny Johannesa zostały oznaczone jako
wykroczenia przeciw kilku artykułom kodeksu karnego, związanych nie tylko z
nielegalnym nabywaniem prawa do wydawania kilku określonych serii książkowych,
ale również z handlem prawami autorskimi oraz zmanipulowanymi sporami z pewnymi
osobami publicznymi. Natomiast pani brat zostanie oskarżony o szkodliwe
działania wobec ustawy zabraniającej posiadania i rozpowszechniania narkotyków.
Nie mówiąc, oczywiście, o karalnym czynie ich użytkowania.
Edith poczuła się kompletnie osłabiona.
Miała wrażenie bycia przekłutym balonem, z którego wyleciało już wszelkie
powietrze, choć zapewne jest to niewystarczające porównanie.
Nie wiedziała, jak zareagować: czy rzucić w bezczelnego gangstera leżącymi
przed nią papierami, a później skopać go z krzesła na podłogę i tam zadusić
sznurkiem od płaszcza, czy może w ogóle przyłożyć sobie w ciemię lampką
biurową, wyjąc z bólu, rozpaczy i nienawiści na cały regulator.
Ostatecznie, z powodu nadmiaru możliwości, nie zrobiła nic, tylko wbiła w
Gienia bezbronne, nieświadome zła świata spojrzenie zahukanego dziecka.
Nie miała nawet tyle odwagi, żeby go spoliczkować, o sile nawet nie mówiąc.
Wszak nie od dziś wiadomo, że Eugeniusz z łatwością mógłby wysłać ją na
tamten świat, używając nawet papierowego ręcznika albo kapsla od butelki.
Cholera.
Kiepsko.
- Widzę, że moje rewelacje zrobiły na pani ogromne wrażenie – wyznał sucho
Gangster, ledwo panując na kapiącą z całego jego wizerunku dumą. – Niestety,
pani Habsburg-Lothringen, to, co powiedziałem, to prawda. Gorzka, ale
nieodzowna, by wzięła pani udział w pewnym przedsięwzięciu, o którym zaraz pani
opowiem. Najpierw jednak… Może chce pani zapoznać się z przyniesioną
dokumentacją?
Nie trzeba jej było tego dwa razy powtarzać.
Didi błyskawicznie otworzyła skoroszyt na losowo wybranym dokumencie licząc
w duchu na to, że wszystkie wyrazy, jakie wyskoczyły z buzi Oniegina, okażą się
tylko czczymi marzeniami, jedną wielką pomyłką i niedopatrzeniem, ale
katastrofalnie się rozczarowała.
Pierdolony kolo miał stuprocentową rację.
Dziewczyna powiodła leniwym wzrokiem po literach, których sens zaczął nagle
do niej docierać ze zdwojoną mocą. Miała wrażenie dryfowania w przestrzeni
słów, które jej nie obchodziły, ale którym musiała poświęcić maksimum uwagi. I
to wszystkim.
Bez wyjątku.
Powoli dochodząc do siebie, przeczytała pół oskarżenia, kierowanego na ręce
takiego to a takiego pracownika Wydziału do Walki z Korupcją i Uzależnieniami,
mieszczącego się bla bla bla w Wiedniu, a dotyczącego pana Johannesa Francisa
van der Terneuzen, księcia Toskanii (Habsburg-Lothringen), oskarżonego, co
następuje: litania przewinień. Uprasza się o wymierzenie najsurowszej kary,
przewidzianej w artykule ABC Kodeksu Karnego, dopuszczonej do wykonywania w
dniu oznaczonym w : Dziennik Ustaw Republiki Austrii, data.
Nie chciała wierzyć w prawdziwość zawartych w ramach kartek oskarżeń, ale
nie miała możliwości ich pełnego zweryfikowania, więc musiała dać im wiarę,
choćby w minimalnym stopniu.
Dla rodziny.
Dla dobra samej siebie.
Edith przełknęła ślinę myśląc nad tym, co będzie musiała zrobić w zamian za
wieczne ukrycie tych dokumentów, i ze strachu aż poczuła, jak robi się jej
niedobrze.
Mimo to zamknęła teczkę powolnym, spokojnym gestem, po czym, z pokerową
miną, oddała ją Gieniowi wielkopańskim gestem. Oniegin nadal uważnie jej się
przyglądał, teraz już z jawną pogardą wypisaną na facjacie.
Choć równie dobrze mogło to być i bezgraniczne rozbawienie.
- Czego pan chce? Dlaczego pan mnie dręczy? I co panu zrobiła moja rodzina,
że tak bezwzględnie ją pan niszczy?
Głos Didi brzmiał tak, jakby za moment miał się załamać. Był niczym targane
wichrem sędziwe, pokiereszowane drzewo, które lada chwila runie z łoskotem na
trakcję kolejową, powodując zniszczenia na dużą skalę.
Gangster popatrzył na nią z litością, za co bez mała należał mu się co
najmniej strzał z kija do golfa między oczy.
- Pani Habsburg-Lothringen, nasze żądania są bardzo proste: Te dokumenty
nigdy nie ujrzą światła dziennego, a co więcej, za co ręczę swoją głową,
zostaną zniszczone, jeśli zapłaci nam pani jednorazowo sto milionów euro,
wydanych w różnych banknotach, z numerami z kilku banków i zabezpieczonymi
polisą. Ma pani na to tydzień. Dokładnie za 7 dni stawi się pani w tym samym
miejscu wraz z pieniędzmi zapakowanymi do skórzanej torby z metalową rączką,
będzie więc to 21 listopada, o godzinie.. – spojrzał na zegarek. – dokładnie
22: 45. W przeciwnym razie, gdyby spóźniła się pani choćby o minutę, 22
listopada o godzinie 1:30 te dokumenty trafią nie tylko do wspomnianego w
każdym pojedynczym papierze wydziału, ale zostaną także przesłane do wszystkich
opiniotwórczych oraz głównych dzienników w kraju i za granicą, niezależnie od
tego, jak bardzo chciałaby pani zablokować wysyłkę. Czy rozumiemy się jasno?
- Ale.. Ale…
Edith już kompletnie zgłupiała. Mogła tylko siedzieć i patrzeć wytrzeszczonymi
z przerażenia oczami na Oniegina, który tymczasem w ogóle nie wyglądał na
poruszonego. Przypominał raczej sumiennego urzędnika, komornika, dokonującego
egzekucji na biednej rodzinie w asyście wielkich ochroniarzy i profesjonalnej
miny znudzonego premiera kraju, którego już męczy ta ciągła harówka o
polityczne dobra i laury zaszczytu.
- Jaaaa.. – ledwo wyjąkała Asystentka. – Nie zdążę.. Jaaa.. Skąd mam..
Skąd… Jaaa..
- Pani Habsburg-Lothringen, niech pani nie przesadza – usadził blondynkę
niecierpliwie Oniegin. - Wie pani, ile dóbr posiada pani arystokratyczna
rodzina, choćby niedawne mieszczaństwo wywodzące się z Terneuzen? A pani
udziały, które otrzymała pani dziś rano, w najbardziej znaczących i najbardziej
prominentnych firmach Europy? Udziały w Porsche, Mercedesie-Benz, Thyssen
Krupp? Muszę to pani wyliczać na palcach? Niech mi pani uwierzy, niejeden
człowiek, będący w takiej samej sytuacji moralnej, lecz nie finansowej, dałby
sobie rękę uciąć za możliwość skorzystania choć jednej dziesiątej pani
dochodów. Niech więc pani nie rozpacza, tylko solidnie przejrzy własne konto
bankowe. Chyba, że woli pani znowu oglądać pokiereszowane buzie swojego
chłopaka i najlepszej przyjaciółki. Bo to, co się im przydarzyło, to chyba coś
więcej niż zwykły wypadek samochodowy, prawda?
Skurwysyn wiedział wszystko!
W Reżyserce zawrzała od dawna kumulowana złość.
Krzyknęła dziko, chwyciła w prawą dłoń lampkę i, chcąc przyłożyć nią
Onieginowi prosto w czoło, poderwała się na równe nogi. W tej samej chwili
Gienio zablokował jej cios jedną dłonią, drugą chwytając dziewczynę za szyję i
lekko ściskając. Zrobił to prawie identycznie, jak wtedy, w kiblu na stacji benzynowej
pod Berlinem.
Zmroził ją swoim nieludzkim, lodowatym spojrzeniem.
- Niech pani to puści, Edith – powiedział do niej cicho.
Didi poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła, kiedy gangster wzmocnił
uścisk pod jej brodą.
Do oczy napłynęły jej łzy upokorzenia.
- A jak pana żona, panie Eugeniuszu? – sarknęła przez zaciśnięte zęby zanim
zdążyła pomyśleć. – Miała to nieszczęście i wróciła do pana siłą? Czy może po
dobroci, w co wątpię?
Stłumiła chęć ponownego ogłuszenia przestępcy swoim pełnym bólu wyciem, gdy
gangster wzmocnił uścisk. Zacisk miał jak imadło i Edith przez straszliwą
chwilę zdawało się, że pierdolony kolo pogruchotał jej kości szyi, wydzierając
jej z gardła ostatnie tchnienie powietrza.
Nie miała wyjścia. Musiała się poddać.
Lampka spadła z hukiem na podłogę, łamiąc się na kilka kawałków, Asystentka
jednak nadal stała przed Onieginem ze spuszczoną głową, próbując ułożyć sobie
wydarzenia tej nocy w jeden, w miarę logiczny ciąg.
- Rozumiem pani wściekłość, ale, niech mi pani wierzy, na nic się ona nie
zda.
Edith zauważyła, jak Gienio bierze dokumenty do ręki i chowa je za
marynarkę.
- Może pani już odejść, pani Habsburg-Lothringen. Mam nadzieję, że spotkamy
się za tydzień, już w zdecydowanie lepszych humorach.
- Ty sukinsynu – Didi podniosła energicznie głowę, wrzynając w przestępcę
mordercze spojrzenie, od którego, gdyby działało, już dawno powinien był leżeć
martwy na podłodze tej wilgotnej, brudnej kanciapy. – Zobaczysz, wyżelowany
skurwysynu, że jeszcze kiedyś się z tobą policzę..
- Takie słowa? W pani ustach? Och, zdumiała mnie pani, Edith! – Oniegin
pokiwał z niedowierzaniem głową. Zaraz jednak roześmiał się lisio. – Może pani
mówić o mnie, co się pani żywnie podoba, ale to i tak nie zmieni pani sytuacji.
A teraz.. Pozwoli pani, że odprowadzę ją do drzwi wyjściowych, prosząc
jednocześnie o całkowitą dyskrecję. Spotkanie dobiegło końca.
*** Po spotkaniu z Onieginem Edith czuła się głęboko i akredytowanie
przybita. Nie chciało się jej żyć, za to nie miała nic przeciwko solidnemu
drinkowi z dużą dozą alkoholu, który niezawodnie odpędziłby od niej mgły
senności, przywrócił jasność myślenia i może nawet otworzył wrota do
Kreatywnych Rozwiązań w Sytuacjach Bez Wyjścia.
Dlatego też, czując, jak ogarnia ją coraz większa chandra, a wszechobecny
pesymizm jej życia nie daje za wygraną, weszła do pierwszego lepszego baru,
jaki tylko się nawinął w tej podejrzanej dzielnicy wywrotowców i
niezrównoważonych przestępców.
Przybytek nazywał się „Ruski Car”.
Oryginalna nazwa, swoją drogą. Powinno być ciekawie. No, to hop!
Didi pewnym krokiem weszła do środka, konfrontując się z wystrojem
przedstawiającym czasy Iwana Groźnego, okrągłymi stolikami z dębu i takimiż
krzesłami oraz podstarzałą, siwą kobietą, zaopatrzoną w doskonałej jakości kok
na dość kwadratowej głowie. Kelnerka obrzuciła przybyłą niechętnym spojrzeniem,
ale równie szybko, jak z jej oczu wyskoczyła niechęć, na usta wypłynął
zapraszający uśmiech polującego w mętnych wodach bagna aligatora.
Reżyserka odpowiedziała pomrukiem, zawierającym w sobie i powitanie, i
odpowiedź na tak naglą atencję spragnionej szmalu baby.
Podeszła do kontuaru, przejrzała menu i zamówiła cointreau z colą, ponieważ
był to pierwszy napój alkoholowy na jaki padł jej zmęczony wzrok.
Odebrała napój z miłym uśmiechem, a następnie odeszła na koniec
restauracji, z przyjemnością konstatując, że oprócz śpiącego z głową na blacie
jednego ze stolików człowieka, dzierżącego na czerepie czapkę-uszankę, a w
dodatku chrapiącego w niebogłosy, w „Ruskim Carze” nie ma nikogo. Nawet Siwa
wycofała się do swojej pakamery, pogrążając się w oparach papierosowego dymu i
refleksu bijącego z włączonego telewizora.
Doskonale.
Edith klapnęła na najbardziej oddalonym od reszty siedzisku, oparła głowę
na dłoniach i pogrążyła się w apatii, która ani chybi doprowadziłaby ją do
powtórzenia losu jedynego, oprócz niej, klienta knajpy, gdyby znienacka nie
otrzeźwił jej przyjemny głos:
- Dobry wieczór, pani van der Terneuzen!
Dziewczyna machnęła głową, wracając do życia. Uśmiechnęła się
nieprzytomnie, podnosząc wzrok.
Skrzyżowała spojrzenia z panem Alvarezem, który stał przed nią, odziany w
czarny garnitur, białą koszulę, czarny krawat i rozpiętą, skórzaną kurtkę.
Facet również przyjaźnie wykrzywiał twarz. Prawdę mówiąc, wyglądał straszliwie
wesoło, jakby nagle nadział się na rogu ulicy na worek złota albo sprzedał
nerkę po korzystnej cenie.
Albo był zwyczajnie uradowany widokiem Edith, co w pewien irracjonalny
sposób tylko pobudziło niepokój Asystentki.
Tak, brakuje jej jeszcze na karku szalonego elegancika rodem od Armaniego.
Może Top Model handluje nielegalnie tandetą? Sprzedaje podróbki perfum? Kto
wie?
Obok oczu potworzyły mu się od ściągnięcia mięśni ledwo zauważalne
zmarszczki, co było lepiej widoczne, gdy Latynos, po uprzednim zapytaniu o
pozwolenie („Czy mogę się dosiąść?”) i uzyskaniu gestykularnej zgody, klapnął
cielskiem na zorientowanym rosyjsko krześle.
- Dobry wieczór, panie Alvarez – przywitała się Reżyserka, niespodziewanie
budząc się do życia. Chwyciła drinka i wypiła łyk. – Mogę wiedzieć.. Zaraz.. Co
pan tutaj robi? Śledzi mnie pan? A może to przypadek, że spotykamy się akurat w
owej wspaniałej knajpie?
Latynoski model nagle spoważniał. Brzęknął łyżeczką o brzeg szklanki, w
której pływała mu gorąca herbata oraz pestki i włókna cytryny.
- Nie, to nie przypadek, pani van der Terneuzen. Ale zanim przejdę do
wyjaśnień.. Proszę, niech mi pani powie, jak się czuje pani ojciec?
Edith drgnęła niespokojnie. Od tych wszystkich określeń, jakimi ją
tytułowali ostatnio rozliczni ludzie, pomału dostawała szwungu. „Pani Habsburg-Lothringen”,
wypowiadane z ironiczną powagą przez Oniegina, „Edith” rzucana swobodnie przez
Martina i Andreasa, „pani van der Terneuzen” Alvareza lasowały się w jej
głowie, zlewając w jedną masę. Z trudem opanowała się przed wybuchem paniki.
Oddychała miarowo, próbując się uspokoić, po czym, czując się już dość
stabilnie, powiedziała powoli, cedząc słowa z precyzją logopedy:
- Stan Johannesa jest stabilny, ale lekarze nie potrafią powiedzieć nic
pewnego na temat stanu jego zdrowia w przyszłości, choćby ograniczała się ona
do kilku najbliższych godzin. Twierdzą tylko, że trzeba czekać.
Alvarez pokiwał głową, robiąc niewesołą minę, a później powiedział
pocieszającym tonem, tworząc z ust porozumiewawczy, lekki grymas:
- Niech się pani nie martwi, pani van der Terneuzen. Jestem pewien, że z
pani tatą wszystko będzie w porządku. Pan Johannes jest bardzo silnym
człowiekiem, na pewno nie podda się bez walki żadnej chorobie!
Edith już miała spytać, skąd Garniturek ma takie informacje, kiedy nagle do
„Ruskiego Cara” wtargnęła jeszcze dwójka gości.
Przywitawszy się kulturalnymi ukłonami z sędziwą matroną, która na dźwięk
otwieranych drzwi wyskoczyła ze swojego kantorka jak pantera z ukrycia, faceci
podeszli prosto do stolika Didi i Alvareza. Za ich plecami babka zrobiła
nieprzyjemną minę i na nowo powróciła w granice swego telenowelowego
półświatka.
Na widok przybyszów Latynos powstał z miną rzymskiego pretora,
zamierzającego w ciągu kilku sekund wychłostać nieposłuszne sługi za rozlanie
dzbana wody na tarasie. Wówczas drugi z mężczyzn, na oko młodszy, z radosnym
okrzykiem „Hektor!!!” rzucił się mu na szyję, po czym nieomal zadusił w uścisku.
Alvarez jednak wykazał się imponującą przytomnością umysłu – odsunął od siebie
faceta zdecydowanym gestem, po czym spojrzał twardo na Tego Pierwszego, który
tymczasem wpatrywał się w Edith z nabożną czcią, minę mając dosyć niepewną.
- Pani van der Terneuzen – zaczął kurtuazyjnie – To moi młodsi bracia –
Fernando i Diego.
Farbowany Pierwszy podszedł do Artystki, po czym, skłoniwszy się głęboko,
rzekł z godnością i niejaką dumą, prostując się elegancko:
- Fernando Alvarez. Bardzo miło mi panią poznać, seniora.
Didi wymieniła swoje nazwisko przez ściśnięte gardło, kiwając głową. W
jakimś atawistycznym odruchu wyciągnęła przed siebie dłoń arystokratycznym
gestem, którą następnie ujął w swoją i pocałował blond-gość, krewny Garniturka.
Po tym jakże ujmującym powitaniu do Reżyserki podszedł ostatni z nowoprzybyłych
i mówiąc pewnym tonem:
- Diego Alvarez! – powtórzył służalczy skłon Fernanda.
Edith nie zdążyła podać mu ręki do ucałowania, bo Hektor wymruczał
prosząco, mając minę jak rozeźlony kuguar:
- Przepraszam panią na kilka chwil, pani van der Terneuzen. Muszę coś
pilnie omówić z Fernandem. Diego.. – przeniósł wejrzenie na roześmianego
chłopaka. - .. spędzi z panią czas mojej nieobecności.
Przerwał na chwilę, a później dorzucił jeszcze szybko:
- To nie będzie trwało długo.
Gdy Hektor z bratem wynieśli się do przedpokoju, ich krewniak, z uśmiechem
zwiastującym Galopujący Optymizm, zajął miejsce Modela w Czerni, racząc się
niemal natychmiast sążnistym łykiem jego herbaty.
Mimo iż maniery miał daleko bardziej swobodniejsze, a obycie mniej spętane
sznurem dobrego wychowania, Asystentka z miejsca poczuła do niego sympatię.
Brakowało jej w ostatnich dniach takiego właśnie ożywczego powiewu
naturalności i braku fałszu, więc ucieszyła się, że choć przez chwilę miała
okazję, aby bezkarnie poobcować z osobą pozytywnie popierdoloną. He, he.
Nastrój blondynki zresztą wybitnie się poprawił, kiedy Diego zadał jej
leniwie pytanie:
- Jaki ma pani znak zodiaku, Edith?
Dziewczyna zaśmiała się szczerze.
- Strzelec – odparła z uśmiechem rozbawienia na twarzy. Łapsnęła swojego
drinka w dłoń i uporała się z częścią jego zawartości, mrużąc kokieteryjnie
oczy.
- Strzelec! Strzelec! Doskonale! – ekscytował się w międzyczasie Diego. –
Ja jestem Skorpionem. Świetnie, świetnie! To znaczy, że będziemy się dobrze
dogadywać.
Jego radość była tak prostolinijna, że Didi znowu się zaśmiała.
- Interesuje się pan astrologią? Chiromancją? Ciałami astralnymi?
- Broń Boże, pani Edith. Broń Boże! – machnął lekceważąco dłonią młody
Alvarez. – Pytałem z czystej ciekawości. Tak naprawdę nie mam z tymi gwiezdnymi
bzdetami nic wspólnego, choć niekiedy, nie przeczę, ich sądy są nadzwyczaj
trafne. Oczywiście, pod warunkiem, że u słuchaczy czy czytelników tych
idiotyzmów zadziała autosugestia.
Wyszczerzył proste zęby w przekornym uśmiechu.
Zaraz jednak zmienił się na facjacie, kiedy, odwróciwszy się, zobaczył, jak
z przedsionka wracają do wnętrza „Ruskiego Cara” Hektor i Fernando, obaj z
grobowymi minami tchnącymi niezłomnością i krańcową desperacją.
Gdy z powrotem znaleźli się przy stoliku, Garniturek, uśmiechając się z
wyraźnym trudem, powiedział sztywno:
- Niech nam pani wybaczy, pani van der Terneuzen.
Didi w odpowiedzi tylko się lekko uśmiechnęła. Fernando skłonił się jej
szarmancko. Następnie, spojrzawszy na zadowolonego Diega, warknął nieuprzejmym
i nieznoszącym sprzeciwu tonem despoty:
- Nie rozsiaduj się tak. Musimy wracać do domu. Przepraszam panią… –
zmienił niespodziewanie front, wbijając w Edith nieludzko zimne spojrzenie –…
ale wzywają nas naprawdę ważne sprawy. Mam nadzieję, że przy innej okazji
zdołamy się lepiej poznać.
Wykrzywił wargi w minie zadowolonego z osiągnięcia celu gracza w polo.
- Sądzę, że może to być bardzo interesująca znajomość – dodał jeszcze
pełnym samouwielbienia tonem, unosząc lewą brew w wyrazie zainteresowania.
Asystentka tylko pogłębiła na swej twarzy pytający wyraz zdegustowania.
- Idźcie już. Chyba macie coś do załatwienia. – usadził natychmiast brata
Hektor, ćwiartując go wzrokiem. Kuknął na Diega najwyraźniej w bardzo porozumiewawczy
dla nich dwóch sposób, co momentalnie podziałało na chłopaka jak kubeł zimnej
wody. Kolo, gnąc się w żarliwych pożegnaniach, w końcu opuścił „Ruskiego Cara”,
krocząc za pędzącym do wyjścia Fernandem.
- Czy był dla pani nieuprzejmy?
Reżyserka spojrzała na pozostałego Alvareza z nieukrywanym zaskoczeniem.
- Ale kto?
Zamrugała powiekami z totalnym niezrozumieniem.
- Diego – wyjaśnił zwięźle Hektor, zaglądając krytycznie do opróżnionej w
połowie szklanki z herbatą. – On bywa niekiedy dość.. Jakby to powiedzieć.. Na
bakier z dobrymi manierami. Zazwyczaj jest też głuchy na moje napominania.
Kamerzystka zdusiła w gardle chęć protestu, chcąc przywołać nie tak znowu
dawną pozawerbalną komunikację wzrokową, ale zamiast tego ostatecznie kląsknęła
tylko:
- Skądże znowu, panie Alvarez, pański brat wcale nie był nieuprzejmy.
Prawdę mówiąc.. – mlasnęła językiem.- .. jest całkiem zabawny.
- Zabawny! – Latynos zaśmiał się cynicznie. – Cóż, można to i tak nazwać.
- Chyba jest pan dla niego trochę za surowy, panie Hektorze – powiedziała
ostrożnie Didi, przekrzywiając głowę.
Już nie czuła się zniechęcona do życia ani zmęczona. Na nowo ogarnęła ją
pasja drążenia sensu zdarzeń i nie zamierzała na nowo pogrążać się w dobrze
znanej, koncertowej tępocie.
Co to, to nie.
- Możliwe – przyznał niechętnie Top Model. Westchnął ciężko. – Ale nich mi
pani uwierzy, pani van der Terneuzen, że ja wiem, co mówię. Spędziłem z Diegiem
dużo czasu i.. no, cóż.. Nie miałem na niego takiego wpływu, jaki chciałbym
mieć, co, niestety, miało swoje negatywne efekty – zakończył z widoczną
niezręcznością.
Na moment zapadła cisza, podczas której zarówno Reżyserka, jak i Hektor
osuszali swoje szklanki z resztek napoju.
Zgęstniałą od niedomówienia atmosferę przerwała jednym celnym cięciem
Edith, stawiając ze stuknięciem szklankę na blacie stołu i zwracając tym samym
na siebie uwagę zamyślonego nad czymś głęboko Alvareza:
- Ale jestem pewna, że chociaż Diego opanował umiejętność wyjaśniania
niektórych spraw. Gdyby naszedł mnie niespodziewanie, jak pan to uczynił, po
moim pytaniu o cel owego najścia na pewno nie zwlekałby z odpowiedzią.
Hektor prychnął.
- Pani van der Terneuzen, szczerze mówiąc, zwlekam z odpowiedzią wyłącznie
ze względów praktycznych. Jeśli bym pani powiedział bez ogródek, jako kto tutaj
występuję, na sto procent by mnie pani wyśmiała.
- Niech pan zaryzykuje, panie Alvarez.
- Jest pani tego pewna?
- Tak, jestem.
- Dobrze, sama pani chciała. Zatem, pani van der Terneuzen… Jestem pani
ochroniarzem.
Didi zastygła niczym odlana z wosku figura. Przez kilka chwil nie była w
stanie wykrzesać z siebie nawet najdrobniejszej reakcji, w końcu jednak udało
się jej wymamrotać:
- Jest pan… KIM?
- Pani ochroniarzem, pani van der Terneuzen – Hektor skinął głową z gracją.
– Pani ojciec wynajął mnie, żebym panią śledził i ratował przed różnymi
niebezpieczeństwami. Na przykład przed kontaktami z panem Onieginem. Ale zdaje
się, że niedobrze się pani czuje, pani van der Terneuzen. Bardzo pani pobladła.
Niech pani będzie łaskawa tutaj zaczekać; zamówię pani mocną herbatę i opowiem
pani, co wiem na temat pani kontaktów z Nugzarim Stefanem Horhschtampferem.
Przed oczami Asystentki zamigotały na nowo światełka nieradzenia sobie z
sytuacją.
Jak miło.
O, cholera.
- Z kim? – zapytała słabo, a odpowiedź Hektora nieomal zrównała ją z
ziemią:
- Z Eugeniuszem Onieginem, pani van der Terneuzen.
**** W Gruzji lato roku 1970 było na pewno
bardzo upalne.
Przenikliwe gorąco przenikało przez liście szumiących od ledwie odczuwanego
wiatru drzew, wrzynało się w zazielenione od rozlicznych roślin pola,
wypełniało powietrze dusznym posmakiem i królowało w rozlatujących się chatach
i meczetach regionu Kachetia.
Poprzez udeptany trakt wąwozu Pankisi, tonąc w żrącej mocy słońca i
oślepiającej jasności jego promieni, w stronę przełęczy gomborskiej, brnęła
zakutana w kilka warstw ochronnej szaty młoda, na oko około
dwudziestokilkuletnia Gruzinka.
Kobieta spoglądała na mijające ją od czasu do czasu powozy i wracających z
pól wieśniaków, obrzucając ich niechętnym, zalęknionym wzrokiem. Rzucała
przestraszone wejrzenia na wielkie hucuły, potrząsające łbami, na klepiących je
po grzbietach mężczyzn, na roześmiane staruszki, poprawiające wiązanie
kolorowych chust pod szyją, oraz na dzieci, ścigające się z wozami i
obrzucającymi się kłującym ostem.
Jednak w miarę, jak postępowała naprzód, pewność siebie kobiety wyraźnie
wzrastała. Będąc w połowie trasy, Marisa Elena Dżungaszwili zupełnie przestała
zwracać uwagę na otaczających ją ludzi, zwierzęta i znajome krajobrazy
rodzinnego regionu, który miała opuścić raz na zawsze.
Zacisnęła dłoń na skleconej z kilkunastu kawałków tkanin torbie, w której
spoczywały pieniądze, kilka ubrań na zmianę i papiery, potrzebne do odebrania
paszportu w Tbilisi.
Marisa bowiem udawała się w jednostronną drogę na Zachód. Drogę, która
została okupiona mnóstwem łez, wyrzeczeń, cierpliwym ciułaniem każdego grosza
na uzbieranie przyzwoitej kwoty, zdolnej do zasilenia jej zszarganego portfela.
Ale teraz wszystko zmierzało do szczęśliwego końca.
Po dniu postoju w stolicy, po przerwie potrzebnej na sfinalizowanie
formalności podróżniczych, młoda Gruzinka, już ubrana w swoje najlepsze
ubranie, wsiądzie do samolotu linii Aerofłot i odleci w nieznane tereny,
pozdrawiając znikającą pod kłębami chmur ojczyznę smutnym wzrokiem i niepewnym
uśmiechem.
Póki co jednak musiała zacząć szukać noclegu na trzecią noc męczącej
wędrówki po spełnienie marzeń.
Tak to na pewno musiało wyglądać.
Edith westchnęła i przewróciła się na drugi bok, ściągając z siebie część
kołdry. Płat materiału spadł na podłogę, okrywając sobą zaspanego Harpuna,
który nawet nie zareagował na owo dodatkowe okrycie, pogrążony w śnie.
Od czasu powrotu do mieszkania z prorosyjskiej knajpy, odebraniu psa wraz z
resztką wyprawki od sąsiadki, odbyciu z nim szybkiego spaceru, wzięciu
prysznica i władowania się do łóżka, minęły już 3 godziny.
Trzy godziny.
Trzy pieprzone godziny, a Reżyserka wciąż nie mogła zasnąć.
Jej myśli wykraczały poza duszny pokój, biegnąc w stronę zderzenia z
przeszłością matki Oniegina, wyruszającej z Telawi do Berlina Zachodniego.
Z tego, co mówił Hektor wynikało, że początkowo paszport Marisy
Dżungaszwili ważny był tylko trzy miesiące. Ale babeczka była sprytniejsza niż
wszyscy przypuszczali – zaraz po przylocie na Tegel udała się do konsula ZSRR,
zajmującego się jej prowincją, i wymusiła na nim złożenie dla niej w
administracji RFN wniosku o azyl uchodźczy.
Prawdopodobnie Gruzinka tęskniła za rodzicami oraz ósemką młodszego
rodzeństwa, które praktycznie sama wychowała, gdyż matka, zajęta pracą na roli
i dorabianiem na boku sprzedażą lokalnej tandety, bywała w domu tylko po to,
żeby coś zjeść i się wyspać. Ojciec podobnie, choć ten, w porównaniu z żoną,
częściej widywał dzieci na oczy. Ale szału znowu nie było. Starsi Marisy
liczyli na to, że córka, otumaniona i zszokowana degradacją moralną Zachodu, z
pokorą wróci w ramy rodzimej prowincji, wyjdzie za mąż za znajomego sąsiadów i
zamieszka dwa domy dalej, trudniąc się przy okazji pracą szwaczki.
A tutaj azyl!
Musiało ich to zwalić z nóg. Nikt nawet nie pomyślał, że dla młodej
dziewczyny było to w zasadzie lepsze niż zbawienie.
Życie w dostatku. Złożenie podania o status uchodźcy.
Tym sposobem przyszła matka skorumpowanego Nugzariego oraz dwójki jego
młodszych sióstr – Sanji i Tamir – kopnęła w tyłek komunizmowi, który ją
wyżywił, z radością witając powiew kapitalistycznego powietrza na swej
ogorzałej od słońca twarzy.
Podobno była ładna.
W każdym razie tak twierdził skupiony na rzeczowej relacji Alvarez.
Lekko kręcone, czarne włosy, jasnoniebieskie oczy, długie rzęsy,
ocieniające śniadawe policzki, ładnie wykrojone karminowe usta i proste, nad
podziw białe zęby oraz kształtny nos stanowiły o zewnętrznej wartości młodej
Gruzinki.
Dobrze, że miała chociaż tyle, bo jej wnętrze już nie było tak bogate.
Przeniknięta naukami i religią Allacha, wpatrzona w meczet jak w obraz,
matka Oniegina nie umiała powiedzieć ani słowa w języku, który nie był jej
rodzimym dialektem gruzińskim.
Nie wiedziała, kim był Einstein ani Kopernik, nie umiała powiedzieć, ile na
świecie jest kontynentów ani czy naprawdę istnieje coś takiego, jak Stany
Zjednoczone. Ledwo potrafiła czytać i liczyć, a ze złożeniem własnoręcznego
podpisu musiała się nieźle namęczyć.
Ale, summa summarum, jakoś udało się jej przecież znaleźć pracę kelnerki,
kiedy już zainstalowała się w taniej noclegowni w berlińskiej dzielnicy
Steglitz-Zehlendorf.
W tym czasie poznała swojego przyszłego męża, Markusa Olafa
Horhschtampfera, którego nazwiska początkowo Marisa nie potrafiła nawet
wymówić.
Ciekawe, skąd mości Hektor wie takie rzeczy.
Didi wbiła spojrzenie w sufit. Wydawało się jej, że pozioma ściana zaraz na
nią runie. Z kuchni dobiegało miarowe tykanie ściennego zegara.
Hektor Alvarez.
Ochroniarz, o którym nic nie wiedziała ponad to, co sama sobie
wykoncypowała z jego prezencji i zachowania.
Na wszystkie pytania dotyczące siebie Pan Model najpierw nie odpowiadał, a
później uciął je wszystkie zręcznym zdaniem + zniewalającym uśmiechem: „Na mnie
przyjdzie jeszcze czas, pani van der Terneuzen”. A później zapłacił Rosyjskiej
Matronie i odwiózł Asystentkę do domu swoim czarnym audi.
Wszyscy mają czarne audi, ale nie wszyscy mają w nim kolekcję oper w
wykonaniu Marii Callas, która umiała Didi i Hektorowi jazdę przez śpiący
Innsbruck.
Ochroniarz-meloman, no kto by pomyślał!
W dodatku z całkiem fajnymi braćmi. Diego jest spoko, a ten tam drugi,
Fernando, w zasadzie też jest okej, choć trochę mrukowaty. Ale pewnie jest to
jedyna z tych cech charakteru, które przejął po starszym bracie. Hłe, hłe.
No, a ten Markus.. Inżynier, wykształcony w Londynie. Potomek sklepikarki i
wykładowcy uniwersyteckiego, wychowany w otoczeniu trójki rodzeństwa, w
kochającej się rodzinie, gdzie nie było problemów z kasą ani wzajemną
akceptacją.
Myśl Edith nagle skoczyła na OIOM.
O, Boże.
Dziewczyna poczuła, jak serce jej zamiera ze strachu o Johannesa.
Piękna z niej córka, nawet nie zadzwoniła, żeby spytać, co się z nim
dzieje!
I z matką.
Przekręciła się w prawo i próbowała dłonią wymacać swój telefon komórkowy,
ale równie dobrze mogła sobie tę czynność darować, bo fona i tak nie znalazła,
a tylko boleśnie grzmotnęła się w mosiądzowy uchwyt szafki nocnej.
Van der Terneuzen zaklęła pod nosem, szurnęła kołdrą i wstała niemrawo z
łóżka, kierując się w stronę kuchni.
Tam przetrząsnęła kieszenie swego płaszcza, który dumnie wisiał na oparciu
krzesła, mimochodem w dalszym ciągu rekonstruując relację Alvareza o Onieginie.
O, przepraszam – o Nugzarim Stefanie Hohstampferze.
Marisa, kiedy już zdecydowała się zadzierzgnąć z Markusem znajomość
wykraczającą poza gestykulowane prośby i żądania, ucząc się w trakcie języka
niemieckiego i ciesząc się z przyznanego azylu, zaznaczyła, że jej dzieci muszą
nosić gruzińskie imiona.
Po prostu MUSZĄ, wyjaśniła przyszłemu mężowi, który na taką opcję
zareagował zdziwieniem i niezrozumieniem.
O, jest telefon.
Facet nie kumał, że te imiona, jakkolwiek pokręcone, były jedynymi
łącznikami Gruzinki z jej ojczyzną, wyznacznikami jej pochodzenia. Były
wczepione w tradycję, folklor, zwyczaje, znajome słowa i dźwięki.
Ale w końcu się zgodził.
Jak to powiedział Alvarez?
„Nie muszę pani chyba mówić, pani van der Terneuzen, że po poznaniu swego
przyszłego partnera życiowego, Marisa spędzała z nim cały czas po pracy.. A
czasem i przed. Markus pokazywał jej Berlin Zachodni, prowadzał w okolice Muru,
do Ka-De-We, zabierał do teatrów, kin, raz czy dwa nawet wybrali się wspólnie
zwiedzić zamek w Poczdamie”.
Żyć, nie umierać.
A później przyszedł ślub w stylu islamskim, narodziny dzieci i typowa
lawina nowoczesnego społeczeństwa, podparta schematem: ojciec – praca
zarobkowa, matka – wychowywanie potomstwa i dbanie o dom.
Ale Gruzince to bardzo odpowiadało. Zamieszkawszy w domu w Kreuzbergu,
który Markus odziedziczył po rodzicach, wreszcie posiadała autonomiczną
przestrzeń.
Nie było dobra wspólnego, kołchoźników, stachanowców ani parcia na
propagandę.
Tylko orzeszki ziemne, płyty winylowe, smoczki, pieluchy, zapach zasypki i
rozmowy z innymi młodymi matkami na placach zabaw.
Magia roku 1975.
Luz i orzeszki.
Zaraz, czy to aby nie wtedy, 12 maja, urodził się pierworodny syn państwa
Hohschtampferów?
- Oddział Intensywnej Opieki Medycznej, słucham?
- Dzień dobry, nazywam się Edith van der Terneuzen. Mój ojciec, Johannes,
został do Państwa dziś rano przywieziony z zawałem serca. Chciałam się
dowiedzieć.. – zaczęła Didi, ale pielęgniarka przerwała jej w połowie:
- Stan ojca jest dobry, proszę pani. Na chwilę obecną mogę pani powiedzieć
tylko tyle. Sama pani rozumie, musimy się trzymać określonych procedur o
ochronie danych osobowych…
- Rozumiem.
Wzmiankowane słowo musiało najwidoczniej wywrzeć na rozmówczyni Artystki
dość specyficzne wrażenie, bo, zapominając o dopiero co sformułowanym
zastrzeżeniu, wypaliła:
- Z tego, co się orientuję, badanie elektrokardiogramem znacznie
przewyższyło oczekiwania lekarzy. Wyniki są lepiej niż dobre, dlatego niedługo
pan van der Terneuzen będzie wybudzany. W tej chwili czuwa przy panu Johannesie
jego żona. Przepraszam, muszę kończyć.
- DZIĘKUJĘ!
Kamerzystkę dobiegło mruknięcie i brzęk odkładanej słuchawki.
Asystentka w podskokach wróciła do łóżka. Skoczyła na materac, zawinęła się
w kołdrę i wygodnie ułożyła na poduszce. Była tak szczęśliwa z życia, że z jej
głowy kompletnie wyparowały myśli o dziejach Oniegina.
Zapomniała przeanalizować jego przestępczej kariery, rozpoczętej od
włamania do filii banku Paribas w Belinie, ciągniętej przez paserstwo w
Hamburgu i Bonn, aż do finalnego awansu na szefa dilerów w Brandenburgii.
Edith przez chwilę nurzała stopy w naprędce wyobrażonym, orzeźwiającym,
górskim potoku, szumiącym łagodnie i dźwięcznie, siedziała na ciepłych
kamieniach i wystawiała do słońca uśmiechniętą, rozjaśnioną spokojem twarz.
Nagle ktoś polał ją zimnymi kroplami wody. Poderwała się na równe nogi z dzikim
okrzykiem, pełnym tajonej radości, a później wepchnęła kogoś do strumienia.
Ale nie pamiętała, kogo.
Zasnęła.
*** Nowy dzień wstał dla Didi o 8 rano.
Wtedy to obudziła się ze snu, w którym biegła po usłanej kwitnącym
rumiankiem łące. Otworzyła pełne zdziwienia i ulatującej w przeszłość senności
oczy, przeciągnęła się jak kot wraz z głośnym ziewnięciem, po czym, odgarniając
z twarzy włosy, wstała i skierowała się do łazienki. W drodze zdążyła jeszcze
na wpół świadomie owinąć się szlafrokiem, co, prawdę mówiąc, nie wyszło jej
zbyt imponująco.
Przechodząc przez przedpokój, o mało nie wybiła sobie zębów na leżącym w
przejściu Harpunem. Zaklęła pod nosem, klepiąc po łbie psa, który tymczasem
spoglądał na nią z wyrzutem, merdając niespokojnie ogonem.
W łazience gorąca kąpiel przywróciła Edith sprawność logicznego kojarzenia
faktów na tyle, że rozpoczęła mimowolny proces analizy wczorajszych zdarzeń.
Zimny dreszcz przebiegł dziewczynie po plecach w mrówczym pędzie, kiedy
przypomniała sobie o konieczności uciułania haraczu dla pomylonego Oniegina,
ale zaraz odpędziła od siebie tę myśl, głębiej zanurzając się w wannie.
Niemal całkowicie zakryła ją piana.
I bardzo dobrze.
Taplając się w szumiącym pomruku spienionej wody, pachnącej lilią i różą,
Artystka relaksowała zmysły, wbijając oczy w metalowy kran oraz myśląc o
możliwości wyjścia z patowej sytuacji.
Jeśli zapłaci, Nugzari H. gotów jest wysuwać w przyszłości nieskończone
ilości szalonych roszczeń finansowych, byleby tylko pognębić jej morale i takoż
kieszeń.
A jeżeli się ugnie i nie zapłaci, Gienio i jego przebiegli koledzy gotowi
są zmieść dobre imię jej rodziny z powierzchni Ziemi, wysyłając do największych
agencji prasowych Austrii obciążające dokumenty.
Cholera.
Nielubo.
Asystentka zanurkowała w wannie. Trwała tak pod wodą przez kilkanaście
sekund, napinając mięśnie i koncentrując się na spokojnym wypuszczaniu bąbelków
powietrza przez nos, po czym monumentalnie wychynęła z przestrzeni
akwarystycznego urządzenia sanitarnego, prychając jak kot i rozlewając wodę na
kafelkową podłogę.
Otarła ręcznikiem twarz, wytarła włosy i znowu spojrzała na kran, jakby
szukając w jego chromowanej fakturze wskazówki dotyczącej podjęcia ostatecznej
decyzji.
Jednak nie odczytała nawet najmniejszego znaku, bo żadnego nie było.
Powoli wyszła z wanny.
Jakoś raźniej szło się Edith ulicami swojej dzielnicy, kiedy wiedziała, że
każdy wykonywany przez nią krok jest bacznie obserwowany przez pana Alvareza.
Tak, dokładnie: raźniej.
Nie czuła się osaczona ani pozbawiona przestrzeni. Nie miała wrażenia, że
ojciec, wynajmując swej córce ogon, bezpowrotnie odebrał jej jakiś skrawek
beztroskiej wolności wynikającej z faktu, że normalny człowiek może swobodnie
hasać po uliczkach, a jego logistyczne decyzje nie zostaną zraportowane prędzej
czy później jakiemuś nadrzędnemu dowódcy i strategowi w jednej osobie, nawet,
jeśli byłby to jego chory na serce ojciec.
Paradoksalnie, świadomość posiadania Hektora w zanadrzu bardzo Reżyserce
odpowiadała.
Przez bycie pewną jego nieustającej obecności Edith czuła się mniej
samotna. Wiedziała, że w razie, gdyby chciała zrobić coś mega głupiego, jak na
przykład rzucić się pod tramwaj albo zaczepić dresiarza na ulicy, Latynoski
Model od Armaniego błyskawicznie śmignie ze swojego auta, złapie ją za ramię,
powie z uśmiechem ”Nie, nie, pani van der Terneuzen. Tego nie robimy, to jest
niebezpieczne” i pociągnie w stronę domu, przedtem rozwalając dresa w drzazgi i
miażdżąc wagoniki tramwaju samą siłą woli.
Bez przesady znowu.
Nie zdążyłby zareagować, gdyby zamierzała się zabić. To była jedna sekunda
i…
Na Niebiosa, o czym ona w ogóle myśli?
Skręciła w lewo, wchodząc do parku.
Puściła owczarka ze smyczy. Pies od razu władował się z werwą w największą
zaspę śniegu, jaka tylko napatoczyła się w jego zwierzęce pole widzenia.
Chyba zapomniał już o tym, że boli go jakaś łapa, a kiedyś tam pogryzł go wielki
bokser.
Krótka pamięć, chwalebne.
Reżyserka chciałaby taką dysponować, ale ostatnio niezbyt jej wychodziło
udawanie nieistnienia pewnych spraw.
Dajmy na to, problemów rodzinnych. Posiadania dwóch ojców. Posiadania
rozwodzących się rodziców oraz brata, który męczy się w skurczach na Białej
Sali. A dalej, posiadania przygnębionej swoim „wypadkiem” przyjaciółki.
Posiadania również zgnębionego konsekwencjami „wypadku” chłopaka. Którego nie należy łamać zwierzeniami o
jakichś Onieginach i milionach euro. Co implikuje konieczność łgania. Łgania, jakie na pewno odegra Alvarez przez
Johannesem, kiedy ów spyta go o to, jak prowadzi się jego córa. Kłamanie,
polegające na zatajeniu przed ojcem faktu kontaktowania się z Gruzino-Niemcem.
Mimo iż nie wyartykułowała Hektorowi tej prośby, to Edith liczyła na to, że
Alvarez będzie miał na tyle oleju w głowie, żeby nikomu o nie powiedzieć o jej
potajemnych konszachtach.
Nawet braciom.
No, właśnie, braciom.
Z jej bratem były same problemy.
Didi usiadła na zmarzniętej, odśnieżonej ławce. Przywołała psa, który
przygnał do niej z patykiem w pysku. Dziewczyna rzuciła Harpunowi kij bez
zbytniego entuzjazmu, a później wykonywała tę czynność tak mechanicznie i tak
długo, dopóki przez przypadek nie uderzyła gałązką w głowę wypacykowanej
damulki z yorkiem na ręku.
Wracając do schematu – mogłaby powiedzieć o doniesieniach Morgena
Alvarezowi. O doniesieniach dotyczących wypadku. Skoro Garniturek jest tak
jakby na jej usługi, to może mógłby delikatnie „naprowadzić na drogę Prawa i Dobra”
za pomocą pięści potencjalnego złoczyńcę, jak już namierzy jego tożsamość za
pomocą swoich niezliczonych kontaktów i dojść? Z tego, co zapamiętała, pięści
Hektor miał całkiem w porządku. Silne. Mocne. Albo mógłby sprawcę postraszyć
kuszą. Na pewno jakąś ma.
On the other hand, Asystentce coś
delikatnie podpowiadało, że sprawa kolizji Luizy i Andreasa nie jest jej
sprawą. Jakkolwiek by chciała, aby było odwrotnie – nie jest. I musi się z tym
liczyć, chcąc nie chcąc. Toteż nie powinna się mieszkać. Nie powinna mówić, że Thomas
w ogóle ma jakiekolwiek podejrzenia albo plany o samodzielnym szukaniu
przestępcy. W końcu obiecała skoczkowi dyskrecję. Ot.
Van der Terneuzen wstała szybko, słysząc krzyk ugodzonej kobiety. Podniosła
wzrok. Zobaczyła szamoczącego się, szczekającego okropnie teriera, który zwijał
się w ramionach swojej pani w nieomal konwulsyjnej wściekłości. Pani masowała
tymczasem jedną dłonią głowę w miejscu przygzmocenia i oganiała się od
owczarkowego psa, krzycząc. Ale jej krzyk tylko podjudzał hasającego Białego
Bawoła do dalszego natarcia i głośnego ataku.
Ups. Nielubo.
Didi podbiegła do babki i zaczęła ją szybko przepraszać, gnąc się jak
wczoraj Fernando i krygując jak Diego. Uśmiechała się przepraszająco. Mrugała
powiekami. Zachowywała się bez zarzutu. Później łapsnęła Harpuna na smycz i
wypaliła z parku jak niepyszna.
Miała przeczucie, że w tej chwili Hektor pokłada się ze śmiechu w swoim
samochodzie, w którym przyśpiewywała mu do wtóru Maria Callas.
Lubo?
*** Wracając do domu w skonfundowanym nastroju, Edith postanowiła zahaczyć
jeszcze o piekarnię i sklep samoobsługowy. W głowie narodził się jej bowiem
zamiar uzupełnienia wykruszających się zapasów żywnościowych, jakie posiadała w
mieszkaniu.
Nie uśmiechała się jej śmierć z głodu.
Właściwie, to bynajmniej.
Ha, a kto jeszcze przed chwilą snuł przerażające opcje rzucenia się pod
nadjeżdżającego Bombardiera albo zaczepienia przedstawiciela (raczej
niebezpiecznej) subkultury?
Słodkie, jak w jednej chwili nastrój potrafi się człowiekowi zmienić.
Raz mogiła, innym razem świecące słonko i cuda życia.
Niezły przeskok.
Humoru Pani Reżyser nie zmąciła nawet dziwna sytuacja w piekarni. W ogóle,
całokształt kupowania różnych rzeczy ani trochę nie zaprzątnął uwagi
dziewczyny.
Nie myślała o tym, dlaczego ekspedientka w „Grosiku”, zamiast standardowo
wyjechać na Edith z ryjem za wprowadzanie psa do pomieszczenia, tym razem nie
pisnęła ani słówka, tylko piorunowała otoczenie omdlewająco służalczym
uśmiechem zza lady.
Zupełnie jakby Kamerzystka nie była niegrzeczną, problematyczną
znajomo-klientką z sąsiedztwa, za każdym razem przychodzącą po zakupy z
wielgachnym, białym kundlem, tylko jakimś napakowanym mięśniakiem o egzotycznej
urodzie, któremu seksowne feromony wylewają się uszami.
Niebywałe.
Asystentka nie myślała też o tym, że równie miła i iście do rany przyłóż
była kobieta z piekarni. Ona też nie wstawiała swoim nosowym głosem żadnych
drętwych gadek typu:
- Proszę pani, ile razy mam pani powtarzać? Z PSEM NIE WOLNO TU WCHODZIĆ!
Czyżby wszystkich podmienili łowcy ciał?
Reżyserka, targając siaty obijające się jej o nogi i próbując zapanować nad
Harpunem, zdała sobie sprawę z własnej niedomyślności dopiero wtedy, gdy mijała
kiosk.
Zatrzymała się gwałtownie, szarpiąc owczarkiem tak mocno, że ten o mało nie
wyzionął ducha, gdy obroża zacisnęła się mu wokół szyi. Za to karton soku
pomarańczowego, umieszczony na dnie jednej z reklamówek, bankowo nabił Edith
siniaka na łydce, boleśnie wrzynając się kantem w jej skórę.
Ale to nie było ważne.
Ważne było.. Ugh.
Ważne było to, że Kamerzystka wpatrywała się wytrzeszczonymi oczami w
siebie samą, schodzącą po schodach z kliniki kardiologicznej, w której
przebywał Johannes. Fotkę cyknięto w momencie, gdy opuszczała szpital, udając
się na pamiętne spotkanie z Onieginem, bo jakoś przez morze mgieł, które
zaćmiły mózgownicę Asystentki, udało się jej zakonotować siebie z ubraniem,
jakie wczoraj nosiła. Na fotografii nie patrzyła ani na wprost, ani na boki,
tylko pod nogi, a minę miała głęboko myślącą, niczym buddyjski mnich. Jakość
ujęcia nie była najlepsza.
Podobnie jak kobylasty podpis, umieszczony poniżej i zwracający uwagę jak
wywrzaskiwane przez megafon hasła reklamowe:
AUSTRIACKA KSIĘŻNICZKA W ROZTERCE. Czy Johannes Van Der
Terneuzen (42 l.) odzyska jeszcze zdrowie?
Na zdjęciu: Córka holenderskiego magnata prasowego, Edith Van Der Terneuzen
(20 l.), opuszcza Klinikę Kardiologiczną św. Rafała w Innsbrucku.[więcej:
patrz s. 3-5].
Uchyliła usta z zaskoczenia, zupełnie nie zwracając uwagi na ludzi, którzy
tłoczyli się dookoła niej, chcąc zobaczyć, co też tak blondynkę zafrapowało.
Jakaś kobieta trąciła ją ręką, wyrywając ze stojaka jeden z egzemplarzy
magazynu z Edith na okładce. Dziewczyna nadal nie zmieniała swojej pozy ani
mimiki, więc wyglądała jak przestraszona welonka albo gupik, ale nawet za
bardzo się tym nie przejęła.
Gdzieś szybko w umyśle przemknęła jej jeno myśl: „Mam nadzieję, że się nie
ślinię”. A później: „SKĄD JA SIĘ WZIĘŁAM W TEJ GAZECIE?!”.
Tymczasem femina, spoglądając na Edith niebywale krytycznie, porównała
szybko jej twarz z tą na zdjęciu i mruknęła półgłosem:
- W gazecie wyszłaś lepiej.
Uwaga doprowadziła Pannę z Kamerą do zamknięcia japy oraz błyskawicznego
powrotu do rzeczywistości. W tej samej chwili siedzący obok jej stóp Harpun,
dotąd bardzo grzeczny, poderwał się energicznie, robiąc szybki wypad w przód na
widok nadchodzącego po przeciwnej stronie ulicy wielkiego rottweilera na
uwięzi. Siła pociągnięcia była tak duża, że Edith zdążyła tylko poczuć, jak
podbiło jej nogi. Wyrżnęła jak długa na lodowy chodnik, słysząc jednocześnie
ogłuszający chrzęst rozbijanych butelek.
No tak, soki malinowy i porzeczkowy poszły się rypać. Brudnawy śnieg
zabarwiła na karmazynowo oraz granatowo gęsta konsystencja, przypominająca
zmiksowany mus owocowy. Kilkoro ludzi, stojących obok regałów z prasą,
zamruczało z dezaprobatą. Ktoś sarknął z rozdrażnieniem:
- Nie mogłaby pani bardziej uważać?
W odpowiedzi jakaś babka pisnęła kulawym falsetem:
- Kurwa, zachlapała mi pani spodnie! Nie umie pani chodzić? I co, jak pani
myśli, kto to teraz będzie prał? Zdaje pani sobie sprawę, ile kosztuje usługa w
porządnej pralni chemicznej?!
Do rozmowy włączył się jeszcze mężczyzna, typ: Człowiek w Garniturze,
sadząc nieuprzejmie, mega zjadliwie:
- Niech pani nie patrzy na swoją wydrukowaną buźkę tylko pod nogi!
- Wydaje się jej, że jak jest w gazecie, to może chodzić z głową w
chmurach!
O, matulu!!!!
Podczas tej uprzejmej wymiany zdań Didi z gracją podniosła się do pionu.
Otrzepała samodzielnie płaszcz i spodnie, bo jakoś nikt ze ścisłego kręgu
asystujących jej osób nie wyciągnął do niej pomocnej dłoni, po czym zrobiła
dość błyskawicznie przegląd sytuacji bieżącej.
Miała już całkiem niezłe pojęcie o tym, że wzbudziła swoją osobą
nieprawdopodobne wręcz zainteresowanie osób postronnych już samym tym wariackim
zdjęciem. Teraz jeszcze podbiła słupek popularności, walając się po śniegu
jakby była pijana i miała problemy z błędnikiem. Albo jakby nie potrafiła
zapanować NAWET nad własnym psem, o własnym życiu nie wspominając.
Wypuściła z rąk torby z zakupami i szurnęła do stojaka. Wytargała z niego
gazetę, która opatrzona była w szmirowaty tytuł oraz nieudane zdjęcie, po czym
z dzikim błyskiem w oku walnęła nią na ladę budki. Kasjerka popatrzyła na
dziewczynę z przerażeniem.
- Ile się należy?! – wrzasnęła Edith. Ręce zaczęły się jej trząść, kiedy
wyjmowała z kieszeni płaszcza portfel. Nie usłyszała odpowiedzi kobieciny z
pakamery, więc na chybił-trafił wyciągnęła z przegrody pięć euro i podsunęła
babeczce niemal pod sam nos.
Zamierzała odejść, zignorować komentarze zgromadzonego wokół, żądnego
sensacji plebsu, ale nowa fala zdarzeń na nowo przykuła ją do ziemi.
Nie tylko to jedno czasopismo zajmowało się zdrowiem jej ojca.
„Majesty”, „Innsbruck Nasz Codzienny”, „Wiadomości Tyrolskie”, „Frankfurter
Allgemeine Zeitung”, austriacki „Die Zeit”, „Bild”…. WSZYSTKIE MIAŁY NA OKŁADCE
ALBO JĄ, ALBO KOGOŚ Z JEJ RODZINY!
- Może by tak pani była łaskawa się przesunąć? – burknął na Artystkę jakiś
podstarzały mężczyzna w kaszkiecie na głowie, ruszając z niezadowolenia
długimi, białymi wąsami, po czym bezpardonowo przepchnął się obok Didi do
okienka kiosku.
Pani Reżyser jęknęła ogłuszająco, tocząc zdezorientowanym wzrokiem po
zbierającej się przy stojakach ciżbie. O, Boże, wszyscy się na nią gapili,
jakby właśnie przyleciała z Marsa!
Nie, musiała stąd natychmiast wynieść. NATYCHMIAST!
- Pani! Reszta! – szturchnęła ją jakaś nastolatka z bawarskim akcentem, ale
van der Terneuzen udawała, że nie słyszy.
W tej samej chwili podeszła do niej na oko pięcioletnia dziewczynka. Trzymała
w dłoniach „Bild” oraz długopis. Łypnęła na Asystentkę uprzejmie i wyrecytowała
grzecznie, podsuwając dziewczynie przyniesione przedmioty pod sam nos:
- Witam panią, pani van der Terneuzen! Czy może mi pani dać autograf?
O, Matko Boska!!!
Edith wzięła w drgającą dłoń
cienkopis i spytała słabo:
- Jak masz na imię, dziecko?
Walnęła swój podpis na okładce dziennika. Jej nagryzmolone imię i nazwisko
bardziej przypominały zapis EKG albo siły wstrząsów w skali Richtera niż ludzki
produkt manualny, ale kogo to teraz obchodziło? Reżyserka wcisnęła Danieli
papier prosto w łapki. Nagle usłyszała dźwięk wyzwalanego w aparacie flesza.
Podniosła pełne paniki oczy przed siebie. Zdawało się jej, że ci wszyscy
ludzie, którzy dokoła niej stoją, wyszczerzają się okropnie, złowrogo. Nie
widziała już zwykłych, człowieczych twarzy tylko jakieś straszne gęby, śmiejące
się obłędnie i wykrzykujące do niej jakieś słowa.
- Edith! Edith! Autograf! Autograf!
- Biedna dziewczyna! Jak się czuje twój tata, złotko?
- Mamo, patrz! To ta pani z gazety!
Ktoś zaczął ją tarmosić, Harpun zaatakował tego kogoś z dzikim, bulgoczącym
jazgotem, a Didi pomyślała, że za chwilę chyba puści pawia. W tym momencie
panika, jaka ją ogarniała, osiągnęła punkt krytyczny.
Reżyserka z krzykiem przepchnęła się przez tłum. Wypadła na pusty,
zaśnieżony chodnik i pognała do domu, jak na skrzydłach, wlokąc za sobą psa.
Kompletnie zapomniała o wywalonych na krawężnik zakupach. Po głowie kołatała się jej tylko
jedna myśl:
„DO DOMU! DO DOMU!!! Zaszyć się gdzieś, wyjechać na wieki, JUUŻ”!!
*** Krok. Jeden. I jeszcze jeden.
O, Santa Fanta Samanta, jak by to powiedział pingwin Kowalski.
Edith sama nie wiedziała, gdzie się znajduje. Rozejrzała się dokoła, ale
otoczenie, w jakim przebywała, nic jej nie mówiło. Same nieznane budynki
jeszcze bardziej nieznanej dzielnicy. Jeszcze większy mętlik w czapie.
Och.
Równie dobrze mogłoby się okazać, że nagle wylądowała dziwnym trafem w
Bangladeszu albo Singapurze.
Tak. Gdyby tam kiedykolwiek padał śnieg. I rosły sosny.
Dziewczyna poczuła, że zęby zaczynają jej dzwonić z zimna, więc szczelniej
okręciła się swoim lichym płaszczem. O!
Raptownie zakręciło się jej w głowie z taką mocą, że o mało nie wylądowała
w zaspie. Znowu. W ostatniej chwili oparła się dłońmi o okoliczną ścianę, przy
okazji wypuszczając smycz z dłoni. Nie zdążyła zmusić się do tego minimalnego
wysiłku. Nie, nie, nie.
Pochyliła nieznacznie głowę czując, jak żołądek ściska się jej boleśnie
wewnątrz brzucha. No tak, kiedy ona ostatnio jadła coś konkretnego? Mimo to
miała wrażenie, że za chwilę zacznie haftować jak mistrz świata. Samą śliną.
Harpun szczeknął jakoś tak dziwacznie, ale Didi nie była w stanie złapać za
ograniczającą go linę.
Niech się dzieje, co chce.
Niech zagryza, kogo chce.
Co ją to. Ona i tak nie ma już życia. Po tej aferze w gazetach…
- Pani van der Terneuzen?
Dziewczyna machnęła głową, podnosząc ją odrobinę.
Spróbowała ładnie się uśmiechnąć do pana Alvareza, który stał naprzeciw
niej, wyglądając na osobę bardzo, bardzo zaniepokojoną.
A także, jednocześnie, lekko wkurwioną.
No, tak. Spróbowała. Bo zamiast powalającego uśmiechu wyprodukowała tylko
bolesny grymas.
Harpun zawarczał ostrzegawczo, kiedy Top Model zrobił krok w stronę jego
pani.
- Odwal się! – huknęła na psa Kamerzystka. Ledwo to powiedziała, już
zrobiło się jej głupio, bo owczarek kuknął na nią z urazą, po czym walnął
cielskiem w śnieg, odsłaniając ostrzegawczo zęby. Czy to źle, że to wierne
zwierzę usiłuje ją obronić? Nie zna przecież Alvareza. Ma rację, stuprocentową
rację, że wita go z obnażonymi kłami i nieufnością bijącą z oczu. W końcu..
Jaką ona sama ma pewność, że Hektor nie współpracuje z… tymi tam gangsterami od
siedmiu boleści? Może tylko próbuje ją wykorzystać? Wyniuchał, że teraz może
znaleźć się w blasku jej chwały, wszędzie za nią łażąc? Żąda taniego,
personalnego olśnienia w poświacie problemów państwa Terneuzen-Habsburg?
Przyczepił się. Znienacka. Jak jakiś cholerny rzep.
Do oczu Edith napłynęły łzy. Poczuła się okropnie. Głupia, głupia, głupia.
- Pani van der Terneuzen…
- Och, niech już pan przestanie! – krzyknęła bezradnie. Łzy oblały jej
policzki zanim zdążyła się zorientować. Pomimo tego Reżyserka zachowała mocny,
wyrazisty głos. – Co z pana za ochroniarz? Nie mógł mnie pan wcześniej
wyciągnąć z tej kupy ludzi przed kioskiem? Nie mógł pan w ogóle do mnie
zadzwonić, że moja twarz jest na połowie okładek dzisiejszych gazet? Jakoś bym
się na to przygotowała! A tak… Miał pan niezły ubaw, prawda? Oglądając mnie z
auta, jak się wywalam przed tymi wszystkimi ludźmi..
Opadła bezradnie na kolana, wybuchając płaczem i osłaniając sobie twarz
rękawami płaszcza. Było jej w tej chwili wszystko jedno, czy jutro jej
zapłakana gęba ukaże się na pierwszej stronie „Tiroler Kurier” czy nie. Olewała
podobną możliwość. Zbyt dużo musi dźwigać na sobie pokręconych, niebezpiecznych
spraw… A teraz jeszcze to!!
A gdzie litość? Zmiłowanie? Miłosierdzie? To chyba nie jest zbyt wygórowana
prośba, prawda?
Teraz Didi najchętniej znowu palnęłaby sobie w łeb. Znowu? Raz a porządnie.
Zaczynało brakować jej sił. Narosła w niej głęboka nienawiść do całego świata,
który tylko czeka na skandal, wychylający się zza węgła, żeby dać upust swoim
nędznym instynktom. Jakże płytkim. Cieszyć się nieszczęściem drugiego..
- Już dobrze, pani van der Terneuzen.
Artystkę owionął zapach przyjemnie pachnących męskich perfum. Poczuła, że
Alvarez, zdoławszy jakimś cudem udobruchać wyrywnego do gryzienia Harpuna,
wziął ją na ręce i podniósł. Zupełnie mimowolnie przytuliła się do swojego
bodyguarda, którego jeszcze chwilę temu najchętniej rzuciłaby rekinom na
pożarcie, po czym zarzuciła mu ręce na szyję. Ten w odpowiedzi pogładził ją po
plecach, sącząc cicho:
- Niech się pani uspokoi, pani van der Terneuzen. Już dobrze. Wszystko
będzie dobrze.
ia, Times New Roman, serif;">Teraz tylko brakowało, żeby ktoś im cyknął wspólne zdjęcie.
W samochodzie Didi zrobiło się podwójnie głupio, kiedy Hektor podał jej z
miłym smilem ogromną, świeżą kanapkę z serem. Gdyby nie to, że twarz Edith już
była czerwona, pewnie zarumieniłaby się ze wstydu, że kilkanaście chwil
przedtem wylała na głowę Latynosa wiadro pomyj, oskarżając go o granie na dwa
fronty i kolaborację. I inne rzeczy, równie paskudnie brzmiące.
Ale i tak postanowiła ufać facetowi do końca. O ile się jej uda,
oczywiście.
A zaczynała w to wątpić widząc, jak Alvarez troskliwie okrył ją kocem i
podkręcił temperaturę klimatyzacji, żeby Reżyserka wreszcie przestała się
trząść jak galareta. Później przytrzymał przy ustach Asystentki termoizolacyjny
kubek z kawą tak, żeby mogła upić sążnisty łyk kofeinowego dobra z cukrem. Drugi
łyk. I trzeci. I czwarty.
O..
Ciepło rozlało się po ciele dziewczyny jak te głupawe soki po oblodzonych
płytach chodnikowych. Poczuła się błogo. I zarazem niewąsko skrępowana.
Wiedziała, że wygląda jak Upiór z Opery – miała na bank rozmazany tusz do rzęs
oraz kredkę do oczu, poza tym od płaczu była niechybnie cała czerwona i
opuchnięta. Wolała się nie przeglądać w żadnym zwierciadle. A biedny Hektor
przysunął się do swojej podopiecznej wcale nie z bojaźnią wypisaną na twarzy,
tylko z krańcowym poświęceniem zmieszanym z oddaniem, i dzielnie poił ją
ciepłym napojem.
Kolaborant.
Bodyguard.
O, olaboga..
Edith poczuła, że ma już dość i ciepła, i tej bliskości Alvareza. Mruknęła
spazmatycznie, przekrzywiając głowę w prawo. Rozumiejąc jej przekaz, Top Model
odłożył kubek na specjalnie dedykowaną mu podstawkę powyżej skrzyni biegów.
Fakt, lepiej, żeby Panna z Kamerą sama się nie obsługiwała, bo jeszcze się
pochlapie. Dziś miała wyjątkowego pecha, jeśli chodzi o własną koordynację
ruchową.
Asystentka usadowiła się wygodniej na fotelu, dokładniej okrywając się
kocem. Pomimo tropikalnej temperatury, panującej wewnątrz audi Latynosa, dłonie
Reżyserki wciąż przypominały sople lodu. Potarła je o siebie nerwowo.
Hm.. A teraz trzeba.. Mmmm..
No, dalej. Wypadałoby kogoś tutaj przeprosić, prawda?
Ciśnij, Księżniczko. Przecież jesteś już dużą dziewczynką.
Dziewczyna odchrząknęła.
- Panie Alvarez… - zaczęła niemrawo, po czym natychmiast zamilkła, jakby
straciła ochotę na powiedzenie czegokolwiek.
Nie, wcale tak nie było. Po prostu Edith nie wiedziała, jak zacząć swoją
płomienną przemowę. Yk.
Hektor spojrzał na nią z uwagą, dzieląc się z Harpunem zawartością swojej
kanapki. Uniósł pytająco brwi.
- Słucham, pani van der Terneuzen.
Cholera, znowu ta tytulatura.
- Ja… Chciałam pana przeprosić, panie Alvarez – szumnęła Kamerzystka
odważnie. Boże, nawet jej głos zdawał się być spuchnięty od łkania. Straszne. –
Przepraszam za to, co mówiłam zdecydowanie zbyt donośnie tam, na ulicy… Myliłam
się. To nie pana wina, że ja zbyt rzadko interesuję się takimi życiowymi
sprawami jak zawartość prasy albo to, co się dzieje w mieście. Prawdę mówiąc, z
takimi rzeczami bywam kompletnie na bakier, więc nie mam prawa mieć do pana
pretensji.
Przerwała na chwilę. Alvarez ciągle się w nią wgapiał z widocznym
napięciem. Pewnie myślał, że Didi miała w zanadrzu jakąś bombę, gotową do
spektakularnego zakończenia jej wypowiedzi. Jakiś gwóźdź programu, prawdziwe
„halo”.
Cóż, tym razem będzie musiał nauczyć się żyć z rozczarowaniem.
- Zatem… przepraszam. STRASZNIE, OKROPNIE, FENOMENALNIE mi głupio z powodu
tego, co panu nawrzucałam… Byłam niesprawiedliwa. A.. A pan przecież chciał mi
tylko pomóc – zakończyła cicho przepraszającym tonem spuszczając głowę.
Nie miała nic więcej do dodania. No, to Fałszywy teraz może ją
ukarać.
- Niech się pani nie obwinia, pani van der Terneuzen – odpowiedział niemal
natychmiast Alvarez. Didi podniosła głowę.
Uśmiechał się.
Boże, był taki przystojny..
W taki totalnie egzotyczny sposób.
Heeeeh?
Zamrugała powiekami.
Boże, wybacz. Przecież Koflerowi niczego nie brakuje. Ma wszystko to, co
potrzeba, żeby być fantastycznym materiałem na przyszłego męża.
Będzie miał żonę, która aktualnie zdobi okładki najpoczytniejszych pism w
kraju. Kto by takiej nie chciał? W każdym razie zainteresowanie ogółu
społeczeństwa będą mieli zagwarantowane - nieślubna księżniczka miliona
prowincji i utalentowany, austriacki sportowiec. Lodzio miodzio.
Hektor tymczasem dalej wystukiwał swoją odpowiedź językowym kodem na
narządach artykulacyjnych:
- W gruncie rzeczy, jakiś ułamek mojej winy w tym wszystkim się znajduje,
pani van der Terneuzen. Dzisiaj tylko na moment musiałem opuścić swój
posterunek przy pani, wtedy na krótki czas zastąpił mnie Fernando, ale pech
chciał, że był to właśnie ten moment, w którym moja interwencja okazałaby się
najbardziej pożądana.
Wyglądał, jakby było mu całkowicie smutno z tego powodu. Edith w
niekontrolowanym odruchu poklepała go po ręce, lecz nie przyniosło to żadnego
widocznego rezultatu poza słabym uśmiechem pełnym smutku.
- Fernando jechał za panią aż do tego felernego kiosku, pani van der
Terneuzen. Zanim zaczęła się ta afera z gazetami, zdążyłem go zastąpić.
Niestety, razem z Nandem przegapiliśmy chwilę, w której trzeba było właściwie
zareagować. Pobiegłem do pani dopiero w samym środku tej kotłowaniny, chcąc
panią wyciągnąć z tego tłumu krzykliwej ciżby, ale nieważne, jak bardzo
chciałem się do pani przepchać; ludzie skutecznie blokowali mi dostęp. Później
pani mi zwiała, ale, dzięki Bogu, dotarłem za panią po śladach.
Tutaj jego smile zdecydowanie spotężniał.
Edith odchrząknęła, przywołując się do porządku.
Nie marz, lamerko. Nikt nie będzie flirtował z Upiorem z Opery. A tym
bardziej z Upiorem z Gazety Codziennej. Nie ma takiej opcji, puknij się w
głowę. Poza tym masz już chłopaka, pamiętasz?
Oj, no, przecież nic konkretnego się nie działo… Tylko myślała o tym, czy
aby człowiek, którego niedawno zmieszała z błotem teraz nie próbuje jej uwieść.
Brawa za inteligencję oraz konsekwencję. Clappity, clappity.
- Po jakich śladach? – usłyszała nagle swój głos Reżyserka. Pełen
zainteresowania ton wyszedł jej nad wyraz szczerze. Nawet się na nim nie
skupiła; pewnie dlatego wypadł on tak naturalnie.
Ciekawe zjawisko.
Alvarez roześmiał się serdecznie.
- Przez pewien czas zostawiała pani za sobą ślady mikstury sokowo-sokowej.
Pani pies zresztą też.
Poklepał Harpuna po nastroszonym łbie, na co ten odpowiedział zachęcającym
szczęknięciem.
Zadziwiające, ile we wzajemnych kontaktach poprawić może jedna kanapka z
szynką.
- Ach, tak – Edith też się zaśmiała. – Malinowo-porzeczkowy, jak już coś. –
doprecyzowała z miną profesjonalnej laborantki z Sorbony.
W umyśle zamigotała jej myśl: No, to jak będzie z tym zaufaniem?
Nijako, kurna.
- Taaak.. – zadumał się Hektor. Odchrząknął w zaciśniętą pięść, po czym,
rzucając Didi krótkie spojrzenie, spytał kurtuazyjnie: - Chciałaby pani, pani
van der Terneuzen, abym panią dokądś zawiózł? Gdzieś, gdzie poczuje się pani
lepiej, niż tutaj. W końcu – uśmiechnął się błyskawicznym uśmiechem – nie znamy
się jeszcze całkiem dobrze. Rozumiem, że do pewnego stopnia może mi pani nie
ufać.
A ten co, umie czytać w myślach czy jak?
Edith się zacukała. Poczuła, jak na policzki wypływa jej rumieniec w
kolorze soku malinowego, który już nie istnieje. Przynajmniej w jednym egzemplarzu.
Ochroniarz odebrał jednak czerwień jej facjaty kompletnie na opak.
- Dlaczego nie powie mi pani, że jest pani za gorąco? – upomniał ją
teatralnie karzącym tembrem głosu, puszczając jednocześnie perskie oko.
Reżyserka tylko wzruszyła ramionami z dwuznacznym wygięciem ust podczas gdy
Hektor gmerał w klimatyzacji.
- Już wiem, gdzie mnie pan może zawieźć, drogi panie – wypaliła znienacka.
Garniturek Chcący Odkupić Winy zacisnął dłonie na kierownicy, starając się
uciec głową przed owczarkiem, chcącym polizać go w ucho.
A może odgryźć, nie Edith była do końca pewna.
- Słucham – rzucił oficjalnie.
Och.
- Do.. domu. Chcę jechać do swojego mieszkania – wydukała niepewnie Edith.
- Albo nie – poprawiła się szybko. Alvarez wyłączył właśnie zapuszczony
silnik, po czym spojrzał na dziewczynę z bezbrzeżną cierpliwością.
Boże, zachowywał się jak jakiś robot. Albo cyborg, zaprogramowany wyłącznie
na spełnianie jej najwymyślniejszych życzeń.
- Do Andreasa, panie Hektorze – pisnęła Didi cichutko. – Niech mnie pan
zawiezie do Andreasa Koflera.
_________________________________
Drodzy Czytelnicy!
Sama nie wiem, jak mam podsumować powyższą część. Dużo się dzieje - i to dużo się dzieje rzeczy negatywnych, ale są w nich pewne przebłyski optymizmu, nadziei oraz szlachetnych uczuć. Do happy endu jeszcze daleko, lecz mogę Was zapewnić, że w przyszłości więcej będzie pozytywów.
Przynajmniej do czasu.
Serdeczne pozdrowienia,
Drodzy Czytelnicy!
Sama nie wiem, jak mam podsumować powyższą część. Dużo się dzieje - i to dużo się dzieje rzeczy negatywnych, ale są w nich pewne przebłyski optymizmu, nadziei oraz szlachetnych uczuć. Do happy endu jeszcze daleko, lecz mogę Was zapewnić, że w przyszłości więcej będzie pozytywów.
Przynajmniej do czasu.
Serdeczne pozdrowienia,