*** Fala lodowatego powietrza uderzyła Didi prosto w twarz
zaraz po wyjściu przed licho oświetlony blok. Dziewczyna zmrużyła oczy,
nasuwając sobie głębiej czapkę na czoło, jakby była własnym ojcem i przez pół
życia popieprzała po świecie z daszkiem nad brwiami i materiałem na
arbuzie.
Nieee.
Tutaj geny na nic się, chwała Bogu, nie zdały. Ani żadne kontrakty reklamowe czy inny badziew.
Hektor tymczasem wyprzedził Reżyserkę w szarmancko-rycerskiej postawie pełnej pogardy wobec hulającej zawieruchy i, zatrzymując na swojej klatce piersiowej większość pędu wiatru, odwrócił się do Edith, po czym wyrzekł dosyć głośno, próbując przekrzyczeć wicher:
- Niech pani idzie za mną, pani van der Terneuzen!
Didi tylko skinęła głową.
Człapiąc i z każdym krokiem coraz bardziej kostniejąc z zimna pomimo ubrania stu warstw ubrania (w Alpach system „cebulka” najwyraźniej się nie sprawdzał), Alvarez i Dita dotarli wreszcie do opakowanego w czerń i śniegowy puch ogromnego hummera, zaparkowanego przy krawężniku w jakiejś zgoła cyrkowej pozycji, bo z dziwnie wygiętą częścią tylną.
Jak słusznie można było przypuszczać, wewnątrz kolejnego auta-ludojada i zapewne również transformera znajdowali się Pointner wraz z Fernandem i Harpunem. Edith, widząc ludzką dwójkę przyjemnie gawędzącą na jeszcze niewiadomy jej samej temat w ciepłym środeczku machiny oblężniczej, zalało coś na kształt ślepej furii.
Była to ślepa zawiść, bez psa przewodnika i bez laski, więc działająca kompletnie po omacku.
Dita, niewiele myśląc, za to bardziej czując, jak z każdą sekundą jej wnętrze coraz bardziej zamarza, wyprzedziła rysim skokiem na niebotycznych obcasach Hektora, dopadła do auta, szarpnęła drzwiami i wtarabaniła się do wnętrza, wpadając na Owczarkowego oraz skórzane obicie siedzeń.
- Dobry wieczór! – sarknęła z fałszywym uśmiechem w stronę Nanda. Później Didi zmierzyła ojca zniechęconym wzrokiem i przesunęła się w lewo, żeby zrobić miejsce wsiadającemu Hektorowi, chwilowo ignorując próbującego polizać ją po policzku psa. Alvarez trzasnął drzwiami, tamując zimowy Golfstrom, który hasał na zewnątrz i, tak, jak wcześniej Edith, zanurzył się w ciepłym nawiewie motoryzacyjnego Yeti.
- Dobry wieczór, pani van der Terneuzen! – przywitał się z lekkim opóźnieniem następny Latynos. – Jakże mi miło panią widzieć. Naprawdę! Ostatnio, nad czym ubolewam, nie mieliśmy zbyt wiele czasu, żeby sobie uciąć miłą dla ucha i ducha pogawędkę, ale wierzę głęboko, że podczas jazdy do domu pana Andreasa uda nam się nadrobić stracone sekundy!
Pointner, obserwując obróconego do córki Fernanda, na dźwięk jego słów tylko przewrócił oczami. Szkoda, że Didi w tej chwili nie mogła zobaczyć miny Hektora. Na pewno była warta każdych pieniędzy!
- Cóż, panie Alvarez, co prawda, to prawda. Rozmowy z panem są nad wyraz zajmujące. Pozwoli jednak pan, że naszą dokończymy kiedy indziej? – rzucił Czapek oficjalnym tonem, wgryzając się spojrzeniem w farbowane włosy Nanda. – Nie będę was dłużej zatrzymywał.
Fernando odparł uroczyście, że, obvio, on nie ma nic przeciwko zwłoce czasowej.
- Może Zenit jeszcze odrobi stratę – wyraził na zakończenie nadzieję, ściskając trenerowi rękę w geście pożegnania. – Podobnie jak Rubin.
- Co też pan mówi – zdumiał się Pointner. – Odkąd drużynę prowadzi nowy trener, Kazań ponosi wyłącznie porażki. Aż się wierzyć nie chce..
Edith stłumiła ziewanie.
No, dalejże, żegnajcie się i w drogę!
Harpun zaczął wiercić się na kolanach właścicielki jak bączek, drapiąc Hektora w nogi i nabijając Didi siniaki na rękach od machnięć monstrualnymi łapami dzikiego zwierza, kiedy, ujrzawszy wreszcie wychodzącego z gabloty Czapka, także zapragnął dać dyla w dal. Kiedy się mu nie udało, zaskomlił cicho i z wyraźnym wyrzutem w głosie, po czym zajął się obgryzaniem skórzanego obicia fotela kierowcy. Zajmował się tym, dopóki Edith nie dała mu w łeb. Dzięki Bogu, chwilowa dezorientacja psa pozwoliła Panu Ochroniarzowi wymknąć się na przednie siedzenie hummera, bez straty jakiejkolwiek kończyny.
Pozbywszy się trenera i utemperowawszy narwanego owczarka, Radosna Trójca wyjechała z parkingu.
*** Kilkanaście sekund później, kiedy atmosfera w hummerze gęstością przypominała melasę albo dym z papierosów stu dwudziestu trzech palaczy, Fernando rzucił lekkim jak piórko głosem pytanie, zapewne z chwalebnym zamiarem rozpoczęcia jakiejkolwiek rozmowy:
- Jak się pani czuje, pani van der Terneuzen?
Dita uśmiechnęła się do Latynosa, który rzucił jej szybkie spojrzenie w lusterku wstecznym, po czym odpowiedziała z prychnięciem, głaszcząc po grzbiecie Harpuna, obgryzającego z zapałem rękawiczkę Pana Kierowcy:
- Całkiem dobrze, dziękuję. Już zdążyłam przyjść do siebie. Najpierw powaliła mnie „trzydniówka”, a później ja powaliłam ją – dorzuciła jeszcze z dźwięcznym chichotem naiwnej bohaterki pierwszego z brzegu „Harlequina”.
- Bardzo się cieszę, proszę pani. Wiem, że oficjalnie to brzmi, ale ręczę, iż moje słowa są przesycone szczerością na wskroś – zapewnił gorąco Nando, znowu kukając w lusterko wsteczne i, tym razem, puszczając Didi perskie oko. Dziewczyna rozciągnęła usta w pokrzepiająco-zadowolonym uśmiechu i już miała dorzucić jakąś giętką uwagę na temat panującej za oknem arktycznej pogody, kiedy do konwersacji niespodziewanie włączył się Hektor, sadząc z poważną miną:
- A propos chorób i ich następstw: wczoraj do szpitala trafiła pani Luiza.
Dita znowu nic nie odpowiedziała, bo jej zszokowane jąkanie zatamował ogłuszający klangor klaksonu najpierw z lewej, a później pisk hamujących z przydechem opon z prawej.
- Fernando! – wrzasnął Ochroniarz ze zdenerwowaniem, patrząc na brata ze złością. – Do kurwy nędzy, było CZERWONE! Chcesz nas pozabijać?!
Młodszy Alvarez zdawał się w ogóle nie rozumieć tego, co mówi do niego brat. Wymamrotał tylko coś, co brzmiało jak niemrawe:
- Przrzrzepraszam.
I zaraz pewniejsze:
- Przepraszam. Już panuję nad sytuacją.
Hektor posłał Nando takie spojrzenie, że Edith, do której przecież ów mroczny, strzelający iskrami wzrok nie został skierowany, poczuła, jak przebija ją jakiś lodowaty sztylet.
Przełknęła ślinę.
- Ale.. Jak to? Dlaczego znowu trafiła do szpitala? Co się stało?
- Lepiej bądź hojny w szczegóły – zaapelował jeszcze Farbowany Latynos do wkurzonego Ochroniarza.
Hektor tylko prychnął jak kuguar, pokazując w tamowanej złości wszystkie zęby. Pomilczał kilka sekund, aż w końcu walnął, najpierw jeszcze ze złością, a później już coraz spokojniej:
- Pani Luiza straciła przytomność w budynku OESV. Przyszła tam, ponieważ chciała wrócić do pracy, a, żeby móc to zrobić, musiała uzyskać zgodę pana Leitnera i pana Pointnera. Ponieważ fizjoterapeuty nie było, rozmawiała z trenerem. Ten porozumiał się telefonicznie z przełożonym pani Luizy. Obaj wyrazili zgodę na powrót podopiecznej w szeregi kadry, choć nie bez zastrzeżeń. Jednak pani znajoma… - Hektor rzucił szybkie spojrzenie zaaferowanej Edith, która bardziej odruchowo niż z faktycznego przymusu ciągle merdała dłonią w sierści psa. - .. sama nie widziała przeciwwskazań, które uniemożliwiałyby jej ponowne przystąpienie do pracy. Co więcej, twierdziła, że świetnie się czuje. Niestety, po wyjściu z gabinetu pana Pointnera, pani Stadnicka zasłabła w hallu OESV. Dzięki szybkiej reakcji pana Morgensterna i recepcjonistki, pani Luiza bardzo szybko została przewieziona do szpitala, gdzie przebywała na obserwacji do dzisiejszego poranka.
Alvarez przerwał na moment, jakby się wahał, czy dodać coś jeszcze, po czym zdecydował się dorzucić jeszcze:
- Mimo tego zdarzenia, pani Stadnicka postanowiła wyjechać wraz z kadrą na najbliższe zawody do Finlandii.
Po tych słowach w miło ogrzanym wozie zapadła cisza, przerywana jedynie mlaskaniem Owczarka, który wciąż z zapamiętaniem wtranżalał włóczkę z rękawiczki.
Nando wyłączył cicho grające radio.
Atmosfera znowu się zagęściła.
- Skąd.. Skąd pan to wie, Hektorze? – wydukała wreszcie Didi po powrocie z myślowej wycieczki do mieszkania Luizy. Właśnie powiedziała jej telepatycznie stertę pejoratywnie zabarwionych słów, z których każde, nawet najmniejsze, bez ogródek bombardowało plany wyjazdowe Polki, za to nakazywało jej siedzenie na tyłku w Innsbrucku i troszczenie się o zdrowie. Przy pomocy Reżyserki.
Edith nie zauważyła, gdy Ochroniarz wzruszył ramionami. Usłyszała natomiast, kiedy mówił z dającą się łatwo wyczuć ostrożnością:
- Im mniej pani na razie wie, tym lepiej, pani van der Terneuzen. Wkrótce wszystkiego się pani dowie, ale, póki co, proszę.. poprzestać na domysłach.
- Jeszcze masz jakieś atrakcje w zanadrzu, braciszku?
Didi aż zamrugała ze strachu, słysząc głos Nanda. Takim tembrem chyba mówią zawsze na horrorach wszystkie straszne zjawy i upiory. Zszargane struny głosowe i astma piętnastego stopnia zaawansowania były niczym w porównaniu z właśnie wprawionym przez młodszego Alvareza w ruch dźwiękiem. Fernando chyba również poczuł, że jego głos brzmiał co najmniej dziwnie, bo mocno odchrząknął, skręcając w lewo.
Hektor jednak zdawał się mieć nagle przytępiony zmysł słuchu, bo nie zareagował w jakikolwiek wyrazistszy sposób na iście łańcuchowe szargnięcie, jakie wydobyło się z gardła Nanda. Stwierdził tylko zwykłym, metalicznym głosem:
- Do pani Stadnickiej przyjechała koleżanka z Polski – Paulina Domańska. Paula.
Edith pokiwała w zamyśleniu głową. Coś już o niej słyszała.
Ale zaraz, jakaś nowa osoba na scenie wydarzeń nie jest w tej chwili ważna!
- Dlaczego Lu straciła przytomność?
Medyczny wykład, jakiego udzielił słuchającym relacji Latynosowy Ochroniarz ani trochę nie rozjaśnił Didi horyzontów.
Prawdę mówiąc, jeszcze bardziej zaciemnił obraz.
- Może pan powtórzyć? Tylko.. Jakoś tak.. prościej. Podróżują z panem prostaczkowie, a nie studenci Wydziału Lekarskiego – powiedziała zduszonym głosem.
Fernando nawet się nie oburzył, kiedy zmieszano go z plebsem. Może czuł się jego częścią. Didi nie miała czasu, by się nad tym zastanowić, bo Hektor rzekł z właściwym sobie konkretem:
- Przemęczenie organizmu spowodowane stresem i nadmiernym wysiłkiem fizycznym. Poza tym, lekka anemia i niedotlenienie.
- Pięknie! – prychnął ze złością Farbowany. Podkręcił radio.
Nawet Peter Gabriel nie zdołał zakryć wygrywaną melodią słynnej miny sfinksa, z którą starszy Alvarez kuknął na brata.
- Dlatego stan pani Luizy tak bardzo cię niepokoi, Nando?
Słodycz dosłownie skapywała z jego głosu na skórzane obicie fotela i drewnianą deskę rozdzielczą.
Nawet przy trochę kijowym świetle, padającym z sufitu od początku podróży, było widać, jak Nando trochę się zarumienił. Część jego piegów zniknęła pod palącym ogniem.
Co za dziwy.
- Zna pan moją koleżankę? – spytała trochę głupkowato Edith.
Farbowany odchrząknął, ale nie raczył odpowiedzieć.
- No, Ferni – zaczepił krewniaka Hektor z uśmiechem polującej pantery. – Pani van der Terneuzen zadała ci pytanie. Odpowiesz jej? Zrób to. Mnie też przy okazji coś wyjaśnisz.
Pan Kierowca zignorował brata. Do czasu. Stanowcze, lodowate jak kra „FERNANDO”, rzucone z drgnięciem głosu przez Ochroniarza, niemal natychmiast wybiło Młodszego z marazmu i powróciło go bieżącej fali wydarzeń.
- Ach, tak, przepraszam, zamyśliłem się – pośpieszył z wyjaśnieniem Latynos, zmieniając pas ruchu.
- Nie odpływaj, Nando. Prowadzisz. A my nie chcemy wylądować w przepaści – pouczył Farbowanego Hektor.
- Nie odpłynąłem – fuknął w odzewie Fernando, posyłając drugiemu Alvarezowi kontrolne, ostrzegawcze spojrzenie. Nagle jego wargi wykrzywił lukrowy uśmiech.
- Tu nie ma świateł, które mógłbym pominąć.
Ochroniarz tylko westchnął, kiwając z politowaniem głową.
- Może wróćmy do pierwotnego tematu naszej rozmowy? – miauknęła Didi z tylnego siedzenia, wyrywając Harpunowi na wpół przeżutą rękawiczkę, a później pukając Fernanda po ramieniu.
- Jak pan poznał Luizę?
Farbowany reporterskim głosem powrócił do czasów, w których on i reszta jego rodziny szukali Edith po jej odpałach na tle nerwowo-rodzinnym. Zgrabnie przeszedł od ogólnego zarysu sytuacji do odwiedzenia Polki w szpitalu, wymienienia z nią kilku niezbyt rozwiniętych składniowo uwag, a następnie oznajmieniu jej, że Dita znalazła się cała i zdrowa.
Reżyserka gwizdnęła.
- I takie tajemnice chowa pan przed światem! – oburzyła się teatralnie, zakładając nogę na nogę. – Nieładnie, panie Alvarezie Młodszy. Bardzo nieładnie. O pana spotkaniu z moją przyjaciółką powinnam wiedzieć już dawno.
Nando zaśmiał się gromko, a później prawą dłonią przeczesał sobie włosy.
Edith nagle sobie o czymś przypomniała.
- A co na rewelacje z Lu powiedzieli jej rodzice, panie Hektorze?
Wspomniany zrobił kwaśną minę.
- Nico, pani van der Terneuzen. Pani Stadnicka zabroniła ich informować o swoim najnowszym pobycie w lecznicy.
Dita jęknęła ze złości i konsternacji.
- Czy ona zwariowała?! – skomplementowała Polkę pod nosem, żachnąwszy się półgłosem dla okazania swego wzburzenia. – Nie powiedziała? Nie powiedziała?! O, Boże..
Z Artystki nagle uszła para. Jej umysł bowiem błyskawicznie przeskoczył z jednej sprawy na drugą, niczym jakiś konik polny albo inne łąkowe cóś.
- A kim w ogóle z zawodu są Wiktoria i James? – spytała przymilnym głosem Didi, trzepocząc z niewinnością powiekami.
Szkoda tylko, że nic z tego nie wyniknęło.
Żaden z Latynosów nie kwapił się z odpowiedzią, aż w końcu, po tryliardzie lat, Hektor rzekł półgłosem:
- Trudno nam o tym mówić, pani van der Terneuzen.
- Nie wiemy – wszedł mu w słowo Nando.
Edith uśmiechnęła się lekko.
- Wiem, że wiecie i wiem, że ja mam nie wiedzieć, więc O.K. – skwitowała ironicznie, wzruszając ramionami. – Ostatecznie, tuszę, iż pozostaję w niewiedzy w dobrej wierze, dlatego jestem skłonna panom wybaczyć dyskrecję. Zastanawiającą, skoro panowie dla mnie pracują.. Ale jednak dyskrecję.
To też nie podziałało. Może tylko Hektor zrobił bardziej nieustępliwą minę.
Didi westchnęła. Nic z tego.
- A co na wszystko Gregor? – spróbowała jeszcze raz.
- Myślę, że to samo, co pani Paulina – wyrwał się Ochroniarz. – Pewnie jest zdenerwowany i zaniepokojony. Martwi się o panią Luizę, ale..hmm, udaje, że wierzy w jej zapewnienia o dobrym samopoczuciu.
Cały Cudowny.
Dita zaśmiała się lekko.
- Schlierenzauer jest w Polce zakochany po uszy. Nic dziwnego, że wszystko jej wybacza…
Urwała, bo nagle przed oczami ukazał się jej dom Andreasa.
- Jesteśmy na miejscu – oznajmił tonem pilota cassy Fernando. – Temperatura powietrza wynosi minus osiemnaście stopni, wiatr dość silny, północno-zachodni. Wilgotność powietrza: około dwadzieścia procent. Temperatura odczuwalna: minus dwadzieścia trzy stopnie. Wysokość nad poziomem morza..
- Myślę, że wystarczy.
Farbowany aż się skrzywił, kiedy brat mu przerwał, ale posłusznie zastopował swój meteorologiczny wywód.
Reżyserka jednak niezbyt skupiała się na tym, o czym trajkotał Młodszy. Wnętrze znowu przeszyła jej lodowatość.
- Panie Hektorze.. – zaczęła jakoś tak niepewnie. Musiała brzmieć bardzo żałośnie, bo obaj Latynosi spojrzeli na nią z troską i zdziwieniem. Didi przełknęła wielką gulę, która znienacka utworzyła się jej w gardle, po czym spytała z jawnym przybiciem: - A co zrobimy z Onieginem?
Nieee.
Tutaj geny na nic się, chwała Bogu, nie zdały. Ani żadne kontrakty reklamowe czy inny badziew.
Hektor tymczasem wyprzedził Reżyserkę w szarmancko-rycerskiej postawie pełnej pogardy wobec hulającej zawieruchy i, zatrzymując na swojej klatce piersiowej większość pędu wiatru, odwrócił się do Edith, po czym wyrzekł dosyć głośno, próbując przekrzyczeć wicher:
- Niech pani idzie za mną, pani van der Terneuzen!
Didi tylko skinęła głową.
Człapiąc i z każdym krokiem coraz bardziej kostniejąc z zimna pomimo ubrania stu warstw ubrania (w Alpach system „cebulka” najwyraźniej się nie sprawdzał), Alvarez i Dita dotarli wreszcie do opakowanego w czerń i śniegowy puch ogromnego hummera, zaparkowanego przy krawężniku w jakiejś zgoła cyrkowej pozycji, bo z dziwnie wygiętą częścią tylną.
Jak słusznie można było przypuszczać, wewnątrz kolejnego auta-ludojada i zapewne również transformera znajdowali się Pointner wraz z Fernandem i Harpunem. Edith, widząc ludzką dwójkę przyjemnie gawędzącą na jeszcze niewiadomy jej samej temat w ciepłym środeczku machiny oblężniczej, zalało coś na kształt ślepej furii.
Była to ślepa zawiść, bez psa przewodnika i bez laski, więc działająca kompletnie po omacku.
Dita, niewiele myśląc, za to bardziej czując, jak z każdą sekundą jej wnętrze coraz bardziej zamarza, wyprzedziła rysim skokiem na niebotycznych obcasach Hektora, dopadła do auta, szarpnęła drzwiami i wtarabaniła się do wnętrza, wpadając na Owczarkowego oraz skórzane obicie siedzeń.
- Dobry wieczór! – sarknęła z fałszywym uśmiechem w stronę Nanda. Później Didi zmierzyła ojca zniechęconym wzrokiem i przesunęła się w lewo, żeby zrobić miejsce wsiadającemu Hektorowi, chwilowo ignorując próbującego polizać ją po policzku psa. Alvarez trzasnął drzwiami, tamując zimowy Golfstrom, który hasał na zewnątrz i, tak, jak wcześniej Edith, zanurzył się w ciepłym nawiewie motoryzacyjnego Yeti.
- Dobry wieczór, pani van der Terneuzen! – przywitał się z lekkim opóźnieniem następny Latynos. – Jakże mi miło panią widzieć. Naprawdę! Ostatnio, nad czym ubolewam, nie mieliśmy zbyt wiele czasu, żeby sobie uciąć miłą dla ucha i ducha pogawędkę, ale wierzę głęboko, że podczas jazdy do domu pana Andreasa uda nam się nadrobić stracone sekundy!
Pointner, obserwując obróconego do córki Fernanda, na dźwięk jego słów tylko przewrócił oczami. Szkoda, że Didi w tej chwili nie mogła zobaczyć miny Hektora. Na pewno była warta każdych pieniędzy!
- Cóż, panie Alvarez, co prawda, to prawda. Rozmowy z panem są nad wyraz zajmujące. Pozwoli jednak pan, że naszą dokończymy kiedy indziej? – rzucił Czapek oficjalnym tonem, wgryzając się spojrzeniem w farbowane włosy Nanda. – Nie będę was dłużej zatrzymywał.
Fernando odparł uroczyście, że, obvio, on nie ma nic przeciwko zwłoce czasowej.
- Może Zenit jeszcze odrobi stratę – wyraził na zakończenie nadzieję, ściskając trenerowi rękę w geście pożegnania. – Podobnie jak Rubin.
- Co też pan mówi – zdumiał się Pointner. – Odkąd drużynę prowadzi nowy trener, Kazań ponosi wyłącznie porażki. Aż się wierzyć nie chce..
Edith stłumiła ziewanie.
No, dalejże, żegnajcie się i w drogę!
Harpun zaczął wiercić się na kolanach właścicielki jak bączek, drapiąc Hektora w nogi i nabijając Didi siniaki na rękach od machnięć monstrualnymi łapami dzikiego zwierza, kiedy, ujrzawszy wreszcie wychodzącego z gabloty Czapka, także zapragnął dać dyla w dal. Kiedy się mu nie udało, zaskomlił cicho i z wyraźnym wyrzutem w głosie, po czym zajął się obgryzaniem skórzanego obicia fotela kierowcy. Zajmował się tym, dopóki Edith nie dała mu w łeb. Dzięki Bogu, chwilowa dezorientacja psa pozwoliła Panu Ochroniarzowi wymknąć się na przednie siedzenie hummera, bez straty jakiejkolwiek kończyny.
Pozbywszy się trenera i utemperowawszy narwanego owczarka, Radosna Trójca wyjechała z parkingu.
*** Kilkanaście sekund później, kiedy atmosfera w hummerze gęstością przypominała melasę albo dym z papierosów stu dwudziestu trzech palaczy, Fernando rzucił lekkim jak piórko głosem pytanie, zapewne z chwalebnym zamiarem rozpoczęcia jakiejkolwiek rozmowy:
- Jak się pani czuje, pani van der Terneuzen?
Dita uśmiechnęła się do Latynosa, który rzucił jej szybkie spojrzenie w lusterku wstecznym, po czym odpowiedziała z prychnięciem, głaszcząc po grzbiecie Harpuna, obgryzającego z zapałem rękawiczkę Pana Kierowcy:
- Całkiem dobrze, dziękuję. Już zdążyłam przyjść do siebie. Najpierw powaliła mnie „trzydniówka”, a później ja powaliłam ją – dorzuciła jeszcze z dźwięcznym chichotem naiwnej bohaterki pierwszego z brzegu „Harlequina”.
- Bardzo się cieszę, proszę pani. Wiem, że oficjalnie to brzmi, ale ręczę, iż moje słowa są przesycone szczerością na wskroś – zapewnił gorąco Nando, znowu kukając w lusterko wsteczne i, tym razem, puszczając Didi perskie oko. Dziewczyna rozciągnęła usta w pokrzepiająco-zadowolonym uśmiechu i już miała dorzucić jakąś giętką uwagę na temat panującej za oknem arktycznej pogody, kiedy do konwersacji niespodziewanie włączył się Hektor, sadząc z poważną miną:
- A propos chorób i ich następstw: wczoraj do szpitala trafiła pani Luiza.
Dita znowu nic nie odpowiedziała, bo jej zszokowane jąkanie zatamował ogłuszający klangor klaksonu najpierw z lewej, a później pisk hamujących z przydechem opon z prawej.
- Fernando! – wrzasnął Ochroniarz ze zdenerwowaniem, patrząc na brata ze złością. – Do kurwy nędzy, było CZERWONE! Chcesz nas pozabijać?!
Młodszy Alvarez zdawał się w ogóle nie rozumieć tego, co mówi do niego brat. Wymamrotał tylko coś, co brzmiało jak niemrawe:
- Przrzrzepraszam.
I zaraz pewniejsze:
- Przepraszam. Już panuję nad sytuacją.
Hektor posłał Nando takie spojrzenie, że Edith, do której przecież ów mroczny, strzelający iskrami wzrok nie został skierowany, poczuła, jak przebija ją jakiś lodowaty sztylet.
Przełknęła ślinę.
- Ale.. Jak to? Dlaczego znowu trafiła do szpitala? Co się stało?
- Lepiej bądź hojny w szczegóły – zaapelował jeszcze Farbowany Latynos do wkurzonego Ochroniarza.
Hektor tylko prychnął jak kuguar, pokazując w tamowanej złości wszystkie zęby. Pomilczał kilka sekund, aż w końcu walnął, najpierw jeszcze ze złością, a później już coraz spokojniej:
- Pani Luiza straciła przytomność w budynku OESV. Przyszła tam, ponieważ chciała wrócić do pracy, a, żeby móc to zrobić, musiała uzyskać zgodę pana Leitnera i pana Pointnera. Ponieważ fizjoterapeuty nie było, rozmawiała z trenerem. Ten porozumiał się telefonicznie z przełożonym pani Luizy. Obaj wyrazili zgodę na powrót podopiecznej w szeregi kadry, choć nie bez zastrzeżeń. Jednak pani znajoma… - Hektor rzucił szybkie spojrzenie zaaferowanej Edith, która bardziej odruchowo niż z faktycznego przymusu ciągle merdała dłonią w sierści psa. - .. sama nie widziała przeciwwskazań, które uniemożliwiałyby jej ponowne przystąpienie do pracy. Co więcej, twierdziła, że świetnie się czuje. Niestety, po wyjściu z gabinetu pana Pointnera, pani Stadnicka zasłabła w hallu OESV. Dzięki szybkiej reakcji pana Morgensterna i recepcjonistki, pani Luiza bardzo szybko została przewieziona do szpitala, gdzie przebywała na obserwacji do dzisiejszego poranka.
Alvarez przerwał na moment, jakby się wahał, czy dodać coś jeszcze, po czym zdecydował się dorzucić jeszcze:
- Mimo tego zdarzenia, pani Stadnicka postanowiła wyjechać wraz z kadrą na najbliższe zawody do Finlandii.
Po tych słowach w miło ogrzanym wozie zapadła cisza, przerywana jedynie mlaskaniem Owczarka, który wciąż z zapamiętaniem wtranżalał włóczkę z rękawiczki.
Nando wyłączył cicho grające radio.
Atmosfera znowu się zagęściła.
- Skąd.. Skąd pan to wie, Hektorze? – wydukała wreszcie Didi po powrocie z myślowej wycieczki do mieszkania Luizy. Właśnie powiedziała jej telepatycznie stertę pejoratywnie zabarwionych słów, z których każde, nawet najmniejsze, bez ogródek bombardowało plany wyjazdowe Polki, za to nakazywało jej siedzenie na tyłku w Innsbrucku i troszczenie się o zdrowie. Przy pomocy Reżyserki.
Edith nie zauważyła, gdy Ochroniarz wzruszył ramionami. Usłyszała natomiast, kiedy mówił z dającą się łatwo wyczuć ostrożnością:
- Im mniej pani na razie wie, tym lepiej, pani van der Terneuzen. Wkrótce wszystkiego się pani dowie, ale, póki co, proszę.. poprzestać na domysłach.
- Jeszcze masz jakieś atrakcje w zanadrzu, braciszku?
Didi aż zamrugała ze strachu, słysząc głos Nanda. Takim tembrem chyba mówią zawsze na horrorach wszystkie straszne zjawy i upiory. Zszargane struny głosowe i astma piętnastego stopnia zaawansowania były niczym w porównaniu z właśnie wprawionym przez młodszego Alvareza w ruch dźwiękiem. Fernando chyba również poczuł, że jego głos brzmiał co najmniej dziwnie, bo mocno odchrząknął, skręcając w lewo.
Hektor jednak zdawał się mieć nagle przytępiony zmysł słuchu, bo nie zareagował w jakikolwiek wyrazistszy sposób na iście łańcuchowe szargnięcie, jakie wydobyło się z gardła Nanda. Stwierdził tylko zwykłym, metalicznym głosem:
- Do pani Stadnickiej przyjechała koleżanka z Polski – Paulina Domańska. Paula.
Edith pokiwała w zamyśleniu głową. Coś już o niej słyszała.
Ale zaraz, jakaś nowa osoba na scenie wydarzeń nie jest w tej chwili ważna!
- Dlaczego Lu straciła przytomność?
Medyczny wykład, jakiego udzielił słuchającym relacji Latynosowy Ochroniarz ani trochę nie rozjaśnił Didi horyzontów.
Prawdę mówiąc, jeszcze bardziej zaciemnił obraz.
- Może pan powtórzyć? Tylko.. Jakoś tak.. prościej. Podróżują z panem prostaczkowie, a nie studenci Wydziału Lekarskiego – powiedziała zduszonym głosem.
Fernando nawet się nie oburzył, kiedy zmieszano go z plebsem. Może czuł się jego częścią. Didi nie miała czasu, by się nad tym zastanowić, bo Hektor rzekł z właściwym sobie konkretem:
- Przemęczenie organizmu spowodowane stresem i nadmiernym wysiłkiem fizycznym. Poza tym, lekka anemia i niedotlenienie.
- Pięknie! – prychnął ze złością Farbowany. Podkręcił radio.
Nawet Peter Gabriel nie zdołał zakryć wygrywaną melodią słynnej miny sfinksa, z którą starszy Alvarez kuknął na brata.
- Dlatego stan pani Luizy tak bardzo cię niepokoi, Nando?
Słodycz dosłownie skapywała z jego głosu na skórzane obicie fotela i drewnianą deskę rozdzielczą.
Nawet przy trochę kijowym świetle, padającym z sufitu od początku podróży, było widać, jak Nando trochę się zarumienił. Część jego piegów zniknęła pod palącym ogniem.
Co za dziwy.
- Zna pan moją koleżankę? – spytała trochę głupkowato Edith.
Farbowany odchrząknął, ale nie raczył odpowiedzieć.
- No, Ferni – zaczepił krewniaka Hektor z uśmiechem polującej pantery. – Pani van der Terneuzen zadała ci pytanie. Odpowiesz jej? Zrób to. Mnie też przy okazji coś wyjaśnisz.
Pan Kierowca zignorował brata. Do czasu. Stanowcze, lodowate jak kra „FERNANDO”, rzucone z drgnięciem głosu przez Ochroniarza, niemal natychmiast wybiło Młodszego z marazmu i powróciło go bieżącej fali wydarzeń.
- Ach, tak, przepraszam, zamyśliłem się – pośpieszył z wyjaśnieniem Latynos, zmieniając pas ruchu.
- Nie odpływaj, Nando. Prowadzisz. A my nie chcemy wylądować w przepaści – pouczył Farbowanego Hektor.
- Nie odpłynąłem – fuknął w odzewie Fernando, posyłając drugiemu Alvarezowi kontrolne, ostrzegawcze spojrzenie. Nagle jego wargi wykrzywił lukrowy uśmiech.
- Tu nie ma świateł, które mógłbym pominąć.
Ochroniarz tylko westchnął, kiwając z politowaniem głową.
- Może wróćmy do pierwotnego tematu naszej rozmowy? – miauknęła Didi z tylnego siedzenia, wyrywając Harpunowi na wpół przeżutą rękawiczkę, a później pukając Fernanda po ramieniu.
- Jak pan poznał Luizę?
Farbowany reporterskim głosem powrócił do czasów, w których on i reszta jego rodziny szukali Edith po jej odpałach na tle nerwowo-rodzinnym. Zgrabnie przeszedł od ogólnego zarysu sytuacji do odwiedzenia Polki w szpitalu, wymienienia z nią kilku niezbyt rozwiniętych składniowo uwag, a następnie oznajmieniu jej, że Dita znalazła się cała i zdrowa.
Reżyserka gwizdnęła.
- I takie tajemnice chowa pan przed światem! – oburzyła się teatralnie, zakładając nogę na nogę. – Nieładnie, panie Alvarezie Młodszy. Bardzo nieładnie. O pana spotkaniu z moją przyjaciółką powinnam wiedzieć już dawno.
Nando zaśmiał się gromko, a później prawą dłonią przeczesał sobie włosy.
Edith nagle sobie o czymś przypomniała.
- A co na rewelacje z Lu powiedzieli jej rodzice, panie Hektorze?
Wspomniany zrobił kwaśną minę.
- Nico, pani van der Terneuzen. Pani Stadnicka zabroniła ich informować o swoim najnowszym pobycie w lecznicy.
Dita jęknęła ze złości i konsternacji.
- Czy ona zwariowała?! – skomplementowała Polkę pod nosem, żachnąwszy się półgłosem dla okazania swego wzburzenia. – Nie powiedziała? Nie powiedziała?! O, Boże..
Z Artystki nagle uszła para. Jej umysł bowiem błyskawicznie przeskoczył z jednej sprawy na drugą, niczym jakiś konik polny albo inne łąkowe cóś.
- A kim w ogóle z zawodu są Wiktoria i James? – spytała przymilnym głosem Didi, trzepocząc z niewinnością powiekami.
Szkoda tylko, że nic z tego nie wyniknęło.
Żaden z Latynosów nie kwapił się z odpowiedzią, aż w końcu, po tryliardzie lat, Hektor rzekł półgłosem:
- Trudno nam o tym mówić, pani van der Terneuzen.
- Nie wiemy – wszedł mu w słowo Nando.
Edith uśmiechnęła się lekko.
- Wiem, że wiecie i wiem, że ja mam nie wiedzieć, więc O.K. – skwitowała ironicznie, wzruszając ramionami. – Ostatecznie, tuszę, iż pozostaję w niewiedzy w dobrej wierze, dlatego jestem skłonna panom wybaczyć dyskrecję. Zastanawiającą, skoro panowie dla mnie pracują.. Ale jednak dyskrecję.
To też nie podziałało. Może tylko Hektor zrobił bardziej nieustępliwą minę.
Didi westchnęła. Nic z tego.
- A co na wszystko Gregor? – spróbowała jeszcze raz.
- Myślę, że to samo, co pani Paulina – wyrwał się Ochroniarz. – Pewnie jest zdenerwowany i zaniepokojony. Martwi się o panią Luizę, ale..hmm, udaje, że wierzy w jej zapewnienia o dobrym samopoczuciu.
Cały Cudowny.
Dita zaśmiała się lekko.
- Schlierenzauer jest w Polce zakochany po uszy. Nic dziwnego, że wszystko jej wybacza…
Urwała, bo nagle przed oczami ukazał się jej dom Andreasa.
- Jesteśmy na miejscu – oznajmił tonem pilota cassy Fernando. – Temperatura powietrza wynosi minus osiemnaście stopni, wiatr dość silny, północno-zachodni. Wilgotność powietrza: około dwadzieścia procent. Temperatura odczuwalna: minus dwadzieścia trzy stopnie. Wysokość nad poziomem morza..
- Myślę, że wystarczy.
Farbowany aż się skrzywił, kiedy brat mu przerwał, ale posłusznie zastopował swój meteorologiczny wywód.
Reżyserka jednak niezbyt skupiała się na tym, o czym trajkotał Młodszy. Wnętrze znowu przeszyła jej lodowatość.
- Panie Hektorze.. – zaczęła jakoś tak niepewnie. Musiała brzmieć bardzo żałośnie, bo obaj Latynosi spojrzeli na nią z troską i zdziwieniem. Didi przełknęła wielką gulę, która znienacka utworzyła się jej w gardle, po czym spytała z jawnym przybiciem: - A co zrobimy z Onieginem?
*** Klasyczne moje życie nie było nigdy, począwszy od
imienia i losów
premłodzieńczych, a skończywszy na tym, co działo się ostatnimi czasy,
nie mówię tutaj, oczywiście, jedynie o rozmowie, jaką sobie zapodałam,
patrząc z tej perspektywy, to znaczy z perspektywy łóżka Andreasa,
jakieś tysiąc lat temu z Alvarezami-Ochroniarzami o tak zwanej Sprawie
Oniegina, co mi powiedzieli na ten temat, to mi powiedzieli, nie
zamierzam się rozwodzić nad ich słowami, które, ówcześnie, były dla
mnie tyleż nęcące i pokręcone, co nie do końca zrozumiałe, ale proszę
mnie zrozumieć, Wysoki Sądzie: byłam już myślami wewnątrz domu, który ukazał się mym oczom z przepaści zimowego mroku, w budynku tym na pewno było ciepło, miło i przyjemnie, sto razy przyjemniej niż
wewnątrz wypasionego jak alpejska krowa hummera, nie chcę przez to dać do zrozumienia, że towarzystwo F. i H. jakoś mi przeszkadza albo, że czuję do nich niechęć czy też niechęć do ich samochodów, jak mogę
gardzić ludźmi, którym się płaci za to, aby ratowali mój tyłek z
każdej pochyłej życia na jaką jestem zdolna się wdrapać, samodzielnie
lub z czyjąś pomocą?, to raczej tamta chwila, w której zapragnęłam
wyjść nagle z tego wielkiego jak kolubryna spod Częstochowy auta, tak,
to na pewno to zaważyło, tak że panowie Alvarezowie - bez obrazy, to
nic osobistego, to raczej ja, ja i tylko ja, mała, biedna, schorowana
ja, która woli siedzieć w domu niedźwiednika niż w nawet w najbardziej
wypieszczonym autku świata, ot, taka karma i nic się na to nie
poradzi, a co dopiero mówić o Pobycie z Niedźwiedziem, Który Za
Chwilę, Już Za Momencik ma udać się na dobrze sobie znane manowce, aby zarabiać pieniądze i kręcić się w świetle reflektorów, piszczących z
ekstazy fanek oraz chwale, nie tylko za narodowość, fakt, głównie za
umiejętności i talent sportowy, które na pewno posiada, Au, Harpun,
nie gryź mnie w rękę, ty tłusty, białawy heblu!, i do tego w rękę
z..!, co za pies, może Kofler będzie chciał wziąć cię ze sobą i
zostawić w jakimś hotelu na końcu świata, popamiętasz, podhalański
dzikusie, AU!, wyszłam więc z tego cacka Nanda, SAMA, co warto
zaznaczyć, jako iż jest to pewna nowość.. a może i nie, Hektor, jak to
on, nie dość, że przystojny, to jeszcze na poziomie z manierami, Ja
panią odprowadzę, pani van der Terneuzen!, a ja, Nie, panie
Ochroniarzu, nie ma problemu, trafię sama, tuszę, iż nikt mnie nie
porwie na odcinku tych kilku metrów, które mam do przejścia,
serdecznie dziękuję za troskę, naprawdę, pójdę sama!, Fernando mnie
poparł zwierzęcym mruczeniem samozadowolenia, toteż jego brat spuścił z tonu, a za to sam F. się zaoferował, że on pójdzie, rzuciłam mu
tylko zmęczone spojrzenie, podczas gdy Mexico Boy zaczął rozwijać
przede mną orację niczym dywan, Pani van der Terneuzen, rozumiem, że może się czuć pani zmęczona towarzystwem mojego starszego krewnego, zatem czy pozwoli pani, abym to ja, i wysiadłam z samochodu, a Harpun (dzikie, podhalańskie zwierzę) hipnął za mną, prościutko w zaspę śniegu!, Alvarez Starszy zdążył jeszcze powiedzieć do mnie czy też do moich pleców Niech pani da znać, kiedy będzie pani chciała porozmawiać o zasadzce na Oniegina, My tutaj czekamy, pewnie się uśmiechnął, ale czy to w tamtym momencie było ważne?, ważny był dom i osoba w środku, a nie jakieś pierdolenie o popierdolonym Eugeniuszu z Gruzji, kurwa, Harpun, nie targaj tej poduszki!, a zresztą gryź, nie moja, tylko mojego...My już prawie jak jedna rodzina jesteśmy, a Kofler ma tyle kasy, że na pewno z przyjemnością zaopatrzy swoje domostwo nie w jedną, ale w milion poduszek, tak, jak ja, bo kasy mi również nie
brak, ale za to brak mi chyba jakiejś klepki w głowie, no, naprawdę,
bo jak już przeszłam te kilka metrów od bramki do drzwi domu Andreasa
to, zamiast zachować się jak człowiek cywilizowany, jak dobrze
wychowana, młoda kobieta, ja, oczywiście, wypadłam niczym ostatnia
idiotka, ale po kolei: idę najpierw po jakby brukowanej, choć
aktualnie zawalonej śniegiem, co zrozumiałe przy hulającym wietrze,
ścieżce, później w górę po równie niedostępnych przez puch schodach,
aż do drzwi, dzyń-dzyń dzwonkiem, dzyń-dzyń dzwonkiem jeszcze raz, bo
pierwszy pozostał jakoś tak bez odzewu, a ja nie zamierzam sterczeć
jak jakiś żywy totem przed pięknymi wrrrotttammii do ciepła, ociekając
zimnem i powoli kostniejąc jak syberyjskie zwierzę, wyszłe na
polowanie w sam środek zamieci śnieżno-lodowo-północnej, i wreszcie
SUKCES!, drzwiczki się otwierają (bez akompaniamentu skrzypienia,
rozumiesz, Harpun?, zupełnie wbrew tradycji, one nie skrzypiały, tylko
były ciche, jak właśnie ululane dziecię.. zaraz, coś mi to przypomina,
pozornie bez związku..) i oto oczkom mym zielonym, pomalowanym, mam nadzieję, że wciąż trwale kosmetykami marki takiej a takiej, ukazuje się nie kto inny, tylko Kofler, ale z miną nietęgą, on, jeśli już mam być brutalnie szczera, szczera do granic perwersji, nie był zadowolony
z mego zjawienia się, z mego przybycia, raczej skłaniam się ku opcji,
że on poczuł się jak zając (tak, szarak z Morzelan), który dokładnie
przed sekundą uświadomił sobie, iż to, w co wsadził skok, nie jest
przepięknym łańcuszkiem na kostkę firmy Pandora, tylko zębami
metalowej wnyki, a więc zaproszeniem do piekła, w taniec z bólu i
szamotania się w desperackiej walce o Jeszcze Trochę Żywota; muszę
jakoś zmieść ten krańcowy grymas z jego przystojnej twarzy, pozwalam
zatem, aby dzikie, harpunowe zwierzę ze szczekiem szakala skoczyło
Andreasowi na nogi, merdając ogonem, i gdy Austriak jest zajęty
obcowaniem z psem, którego sam kupił, a następnie złożył mi w darze,
ja bezceremonialnie ładuję się do środeczka domku ciepłego owego,
zanim całe ciepełko pójdzie się jebać z zimnem, o, przepraszam!, nie
chciałam, nie jestem pewna, zamykam drzwi, Kofler usadza zwierza,
podczas gdy Editka uśmiecha się jak potłuczona, mruga powiekami jak
zawodowa modelka z "Vogue'a" (Ta Sesja To Pestka), chwilę później, jak już Andreasso odgoni Biały Puch Psa, podchodzi do niego, wciąż ze
smilem jaśniejącym niczym tysiącwatowa żarówka, całuje Sportowca w
policzek z głośnym mlaśnięciem i mówi, odsunąwszy się wystarczająco,
by zajrzeć w oczy Koflera: Jakże miło mi cię widzieć, Niedźwiedziu!,
Wybacz, pewnie rozwaliłam jakąś szałową imprezę, gdzie alkohol leje
się strumieniami, a prezerwatywy są dawane gościom gratis do drinków,
ale, wiesz, naszła mnie znienacka taka nieprawdopodobna ochota, aby
się z tobą spotkać, że skrzyknęłam swoich Ochroniarzy, jakże zacnych i
przyjechałam!, tutaj wypadam jak idiotka, w razie gdyby Wysoki Sąd
miał jakieś wątpliwości, Kofler się wyszczerza, że niby tak, impreza
jest i wszystko gra, ja nie jestem niespodziewanym gościem, tylko miłą
niespodzianką, zresztą, co tam miłą, najmilszą!, w rewanżu za mój cmok
on oferuje buzi, prosto w usta o smaku Lodowa Wiśnia (zdiełano w
Republice Czeskiej, AD 2010), po czym sadzi z przymileniem: Kochanie,
jakże miło cię widzieć! Cudownie, że wpadłaś.. Mam nadzieję, że już
lepiej się czujesz?, ale jest to ton bardzo specyficzny, ton z marzeń
każdej dziewczyny o idealnym księciu, który zjawia się w pewien dzień
powszedni na białym/gniadym/czarnym koniu, obowiązkowo z różą w zębach
i setkami tysięcy dolarów na szwajcarskim koncie bankowym oraz z taką
ilością mamony na lokatach, mnie te słowa i ten ton wystarczają za
wszystkie usprawiedliwienia, nawet mój marny głos, sterany trochę
mrozem nie umywa się między innymi do wzroku, który Andreas we mnie
wtłukł, coś wspaniałego, rozumiesz, Harpun, piewco dobrej nowiny,
głosicielu szczęścia?, nie gryź tylko słuchaj, co było dalej, wchodzę
sobie do salonu, po uprzednim rozpłaszczeniu i rozobuwieniu się, a w
gardle rośnie mi wielka kula z kolców i ostrza, bo wiem, że będę
musiała zniszczyć tę idyllę, wewnątrz której Kofler zdaje się tkwić,
kiedy tak kica naokoło mnie z zapytaniami pełnymi kurtuazji o herbatę
czy o kawę, muszę bowiem zdać mu sprawę z Oniegina, Austriak się więc
miota po kuchni, szykując gorące napoje (gorące jak Mexico), a ja
instaluję się na pamiętnej kanapie, świadku naszego pierwszego
muśnięcia ustami i robię bardzo dobrą minę do gry nie fair, jednakże
drut napakowany gwoźdźmi, wypełniający mój przełyk, musi znaleźć
odzwierciedlenie w wyrazie mojej twarzy, bo Kofler, stawiając parujące
kubki z zieloną i opuncją nagle rzuca mi spłoszone spojrzenie pełne
zaniepokojenia, siada obok, obejmuje mnie ramieniem i pyta cicho Co ci
jest, kochanie? Źle się poczułaś?, czeka na odpowiedź, a ja nie mogę
znaleźć słów pasujących do kontekstu, więc w końcu wyrzucam z siebie
Nie przyszłam tutaj bezcelowo, Harpun przybiega z czapką Andreasa,
rzuca się cielskiem na dywan i rozpoczyna proces konsumpcji, a ja
kontynuuję Przyszłam, żeby ci powiedzieć, w jakie gówno się
wpakowałam, ponieważ potrzebuję od ciebie dwóch rzeczy: zrozumienia
oraz pomocy, nie przyszłam, aby cię zobaczyć tylko z czystej tęsknoty,
ot, taka już jestem płytka, jak jakaś blond-mielizna, z perspektywy
łóżka teraz chce mi się śmiać z własnej hipotetycznej miny i
podniosłego tonu, ale wtedy ostatnią rzeczą, o której pomyślałam, był
śmiech; wpatruję się w Koflera z napięciem, słyszę serce, które bije
mi jak oszalałe, ale nie mam siły, żeby się poruszyć, tylko wpatruję
się w twarz Andreasa jakbym zamierzała wyczytać z niej sobie horoskop;
w końcu on mówi po prostu ciężko: Słucham, opowiadaj, Edith, więc, po
przełknięciu śliny, zdaję relację o tym, o czym powinnam powiedzieć
już dawno; od słowa do słowa, od deski do deski buduję całą opowieść,
nie wyłączając z ustnego reportażu ani wzmianki o moim rodzeństwie,
mam nadzieję, że w przyszłości całym i zdrowym, a nie z buziami w ziemi,
ani postawy Alvarezów, ani elementów ich superprzebiegłego planu, ani
wyrazów o czyszczeniu broni i pogodzeniu się z ojcem, lecz to wplatam
gdzieś w margines właściwej fabuły, jako opis do omijania, a Austriak
siedzi niczym faraon i słucha mnie uważnie, nie będzie przesadą, jeśli
stwierdzę, że on spija słowa mych ust, pociągniętych Lodową Wiśnią
(Aktualnie Trochę Startą) i, kiedy wreszcie dobijam do brzegu, skoczek
wzdycha z niedowierzaniem, z miną, jaką musi mieć Syzyf, tachający pod
górę przebrzydły kamień w ramach kary za grzechy, po czym zapada
między nami milczenie, aż po wielu sekundach, które wloką się jak
łyżka próbująca uwolnić się z oplatającego ją miodu, Andreasso rzecze
tako: Didi.. Po pierwsze, chcę ci podziękować, że się przemogłaś i
opowiedziałaś mi o swoim problemie, dalej mówi o zaufaniu, o
obdarzaniu właściwych osób, pyta, czy Alvarezowie są wystarczająco
kompetentni, żeby mi doradzać na polu planowania wymyku od Oniegina?,
ja w ciemno sadzę pewnie, że Tak, oczywiście, Johannes raczej nie
wybrał mi na bodyguardów półgłówków, lecz ludzi od wszystkiego, Kofler
się namyśla przez chwilę, w końcu konstatuje z trudem, że powinnam do
nich zadzwonić i ich do niego zaprosić w celu omówienia planu w
detalach, jako iż on, Andreas, również chce dodać swoje trzy grosze w
ratowanie mnie z sytuacji, w którą wdepnęłam; mrugam powiekami z
zaskoczeniem nie mogąc wydusić słowa, Nie wierzę, Niedźwiedziu,
wyduszam ledwo, Nie palniesz mi kazania, że zbyt długo nic ci nie
mówiłam?, słyszysz, Harpunowski?, autentycznie tak zapytałam, jako iż
reakcja Sportowca bardzo mnie zdziwiła, wręcz wybiła z rytmu:
spodziewałam się nerwów, ciskania kubkami, a dostałam zrozumienie
zapakowane w złotko i sreberko, poniekąd sama tego chciałam, ale to
jeszcze nie znaczy, że przypuszczałam spełnienie prośby!, a tu taka
reakcja, o, Boże w Niebie!, w efekcie zamiast zejścia na zawał rzucam
się Koflerowi na szyję, obejmuję go mocno i przytulam się do niego,
jakby za chwilę miał być koniec świata, i walczę z łzami rozrzewnienia
i miłości, cisnącymi się do oczu, a Andreas się śmieje szczerze, z
ulgą, później odsuwa mnie od siebie, zaraz po kilkusekundowym oddaniu
uścisku, gładzi mnie palcem po policzku i mówi Widzę, że spodziewałaś
się po mnie czegoś w rodzaju Apokalipsy, ale masz pecha, kochanie:
chyba już nauczyłem się, jak sobie z tobą radzić, śmieje się, a
później raptownie przestaje, zamiast tego zaczyna mnie całować,
najpierw delikatnie, a później coraz namiętniej, i ja, po raz drugi,
podhalański heblu-gryzaczu z białym puchem na cielsku, czuję się
kompletnie wyrwana z kontekstu, jasne, pocałunki oddaję, czemu nie,
nawet się ze swojej strony angażuję niezgorzej, choć nadal mam
wrażenie, że przeżywam zupełnie niespodziewanie jakąś bajkę, a nie
normalne życie w scenerii z ... i komedii romantycznej, całujemy się,
całujemy się, ja przeczesuję Koflerowi włosy zgodnie z tym, co mu
kiedyś powiedziałam o fryzurze z buszu, jego ręce oplatają moje plecy
jak bluszcz, aż nagle, bez żadnego ostrzeżenia, dłonie Niedźwiedzia
znajdują się pod moją bluzką, gładząc skórę i pnąc się wyżej, w stronę
białego jak śnieg i ty, Harpun, stanika z najnowszej kolekcji Triumph,
muskają już przód i zabierają się do rozpinania zapięcia, ciało
Andreasa się zbliża, zbliża, a ja zamykam oczy, bo mi się wydaje, że
spadam w jakąś ciemną, czarną przepaść bez dna, lecz, co ciekawe,
wcale nie mam na to ochoty, więc odrywam się od Koflera, pochłoniętego
Gorączką Pożądania bez umiaru i dyszę mu prosto w twarz z nutką
zwierzęcego wnerwienia Zabierz te łapy!, on tylko mruczy Jakie łapy?,
i dalej mocuje się z zapięciem tego cholernego stanika, zupełnie
głuchy na treść mego przekazu, wiadomości mojej, więc ja już nie
wytrzymuję, burczę jak wkurzona pantera, odsuwam się kategorycznie od
Sportowca, chwytając go za ręce i wyszarpując je spod przekrzywionej
koszuli, patrzę mu z gniewem w zasnute mgłą i nieogarnianiem chwili
oczy, podtykam mu łapska pod nos, sycząc jednocześnie Te łapska,
niedźwiedniku z wadą słuchu!, Andreas próbuje coś powiedzieć, jakoś
się wytłumaczyć (haha!), ale ja nie daję mu dojść do głosu, lecz
poprawiam bluzkę z godnością księżniczki (hej, coś w tym jest..!),
wbijam w Koflera znowu sztylet wzroku i, układając się wygodniej na
kanapie, bliżej niego, bo nastrój, a nawet Nastrój, minął
bezpowrotnie, Andreas nie wie, że bez wodki nie rozbieriosz, choć może
przesadzam, sadzę ze złością, czując, jak łzy upokorzenia i własnej
niemocy cisną mi się oczu, Nie jestem gotowa! Zadowolony? Nie czuję
się gotowa na seks, może tak to ujmę, nigdy wcześniej tego nie robiłam, to znaczy, nie w pełni, ja nie umiem, nie chcę.. przepraszam, ja jeszcze. ja nie dam
rady., słowa w drodze z głowy na język gubią się w transporcie, z
sekundy na sekundę czuję się coraz bardziej żałosna, jak jakaś
średniowieczna męczennica z pasem cnoty zamiast pępka, pochylam głowę,
żeby Andreas nie mógł widzieć wstydu, który zjada mnie od środka,
Stwórco, miałam, i dalej mam, nadzieję, że Alvarezowie tego wybryku
nie widzieli, bo pewnie mieli niezły ubaw, o, ja pierdolę, Harpun, co
myślisz, jak było?, widzieli czy nie?, summa summarum łzy lecą mi na
policzki z ócz, Kofler prostuje mnie, tak, żeby móc spojrzeć mi prosto
w twarz, a z jego postawy bije taka powaga, że znowu zapiera mi dech,
ale to nie wysusza powodzi z twarzoczaszki, szkoda; Andreas najpierw
całuje mnie delikatnie w jeden policzek, później w drugi, z mojego
gardła wyrywa się zupełnie niepotrzebny teraz szloch, gdy Sportowiec
Niedźwiednik mówi Nie szkodzi, kochanie, nie płacz, proszę cię, jeśli
nie jesteś gotowa, nic się nie dzieje, przepraszam, to ja nie
pomyślałem, że możesz mi odmówić, skoro jutro wyjeżdżam, proszę,
Edith, kotku, ciii, nie płacz!, z każdym jego słowem czuję się coraz
gorzej, świadomość bycia żywcem wtrynioną do Nie Tej Rzeczywistości i
Pozy z każdą chwilą powiększa się bardziej i bardziej, co za kretynka
ze mnie!, chcę Koflerowi powiedzieć, że na niego nie zasługuję, bo to
święta prawda, białawy psie, taka, jak dwa plus dwa cztery, ale znowu
me narządy mowne kapitulują, znowu na rzecz tulenia się do Andreasa,
co on rozumie jako przebaczenie jego instynktom chęci zaspokojenia, bo
mruczy coś pocieszającego, gładząc mnie po plecach i przytulając; ja,
żeby przepełnić czarę własnej żenady, wreszcie, po stu latach, psie,
odrywam się od twego pana i oświadczam, z bekiem na końcu nosa, po
uprzednim pocałowaniu Andreasa tak, że aż zapiera mu dech (co czuję):
Dość, bejbe, fochów moich i szlochów, jesteś bezbłędnym facetem z nie
do końca rozgarniętą dziewczynę, ale teraz może zadzwoń już do
Alvarezów!, zanim Kofler zdąży odpowiedzieć, ja już wyrywam sobie z
kieszeni spodni komórkę i zaczynam szukać w książce telefonicznej
odpowiedniego numeru, tak, tak, sama napędziłam to, co teraz dzieje
się piętro niżej, podczas gdy ja rzekomo śpię, a tak naprawdę tylko
markuję kimanie w udanym kamuflażu, bo jak można spać, gdy na palcu
wskazującym ma się..., to zupełnie przerasta zachcianki i potrzeby
ludzkiego organizmu na przykład w zakresie snu!, Sportowiec Roku
odbiera ode mnie telefon, zagaja do Hektora, który zgłasza się po
drugiej stronie niewidzialnej linii, Dobry wieczór, panie Alvarez,
przepraszam, że przeszkadzam, ale mam do przedyskutowania z Panem
naprawdę bardzo ważną sprawę, po czym rozpoczyna miłą i jakże
(nie)przyjemną dla ucha rozmowę o hipotetycznym spotkaniu w
najbliższej przyszłości zegarowej, powiedzmy, za pół godziny? za
piętnaście minut? pierwsza wersja jest najlepsza, Meksykańscy
Ochroniarze, jak mi później wyjawia Andreas, mają ściągnąć do siebie
Diega i jakiegoś kolesia, co to zna się na wybuchach i podsłuchiwaniu
ludzi (ciekawe, czy to żart...?), z kolei Austriak ma się skontaktować
z kolegą ze szkoły policyjnej, który bardzo wcześnie wykształcił się
na snajpera i już nawet zdążył zdobyć pewne doświadczenie militarne
podczas wojny w Iraku i Afganistanie, gdzie walczył dla korpusów
amerykańskich, To wszystko robi wrażenie, niedźwiedziu, mówię,
cyzelując zdumienie, że do sprawy mnie, mojej, poniekąd, własnej,
zostaną zaangażowane posiłki z zagranicy, Alvarezów jeszcze przełknę,
bo to oni są motorem napędowym całego misternego jako igła planu,
wiadomo, nie bezinteresownie, lecz głównie przez kasę, nieznaną sumę,
jaką co miesiąc przelewa się na ich konta o równie nieznanych
numerach, ale kola z U.S. Army?, Lecz powiedz mi, kontynuuję, po co mi
snajper?Okej, w sumie, czemu nie, zaangażujmy jeszcze KGB! Jednak,
jeśli ten twój przyjaciel z muszką w oczach chce się zjawić w Sprawie
Oniegina jako figura znacząca, to może niech weźmie ze sobą dodatkowo
ludzi ze SWAT? Ci będą bardziej, jeśli mogę to tak ująć, czuli bluesa,
Kofler się śmieje (znowu), no tak, rozmowa ze mną zawsze jest niezłą
zabawą, boki można zrywać z żabiego rechotu, Sportowiec szybko całuje
mnie w głowę, zbywając moje pytanie sympatycznym
półuśmiechem-półgrymasem, rzuca swobodnie Zadzwonię do niego z twojego
telefonu, o nic się nie martw (ale to ciszej), pika klawiszami,
przykłada komórkę do uszka i czeka, czeka, jeden rok, tysiąc lat, a tu
nic, cisza! (jak makiem zasiał), dzwoni jeszcze raz, i piąty, aż
wreszcie, po 10 minutach, kolo z USA odbiera, Przeprasza, był na
randce (jakież to prawdziwe), w czym może służyć? (pewnie to mówi, bo
Kofler zdusza w zarodku śmiech, podchodzący mu do gardła..o, Harpunie,
skąd mogłam wiedzieć, dlaczego on dziś jest taki wesoły, mimo iż jakąś
tam czynność przerwałam swoim wejściem tudzież zjawieniem się...? nie
spodziewałam się, że...), Andreas się streszcza, w końcu pyta
Friedricha, czy ten może przyjechać do niego? Snajperzyk: Jaaa, klar,
a kiedy? Jak pojadą Szwedy, czyli wkrótce, o, Boże, białawy
podhalaninie, mózg mi się już lasuje, słyszysz ty mnie?, bawię się
frędzlem od narzuty na kanapie, podczas gdy Sportowiec kończy
konwersację z Panem Americano du Nord U.S. Army, uśmiecha się z
satysfakcją: Fried będzie tutaj za 20 minut, musi dojechać z miasta,
Jak miło!, ćwierkam, nadal ze wzrokiem wbitym w podłogę, tłumię
ziewanie i odruch wymiotny, które ściskają mi przełyk (to pewnie ta
zielona o opuncjowym smaku, którą wychlapałam do siebie, gdy Andreas
rozmawiał z Panem z Doświadczeniem z Bliskiego Wschodu), ale Kofler
dziś ma wzrok jak orzeł przedni, pochyla się do mnie i pyta z troską
wymalowaną na obliczu, czy nie chcę się położyć do łóżka?, mimowolnie
kiwam głową, o, psie, gdybym wiedziała..!, mogłam się nie zgadzać,
zobaczyłabym, jaką Niedźwiedź miałby głupią minę, a tak, zupełnie
nieświadomie, ułatwiłam mu zadanie!, zanim policzę do jednego, Kofler
bierze mnie na ręce, odganiając z powrotem do salonu psa, który chce
za nami biec w te pędy, i zanosi mnie w miejsce, w którym teraz leżę i
pachnę i sobie wspominam, tam też całuje mnie w głowię i prosi mnie,
żebym niczym się nie martwiła, tylko pomyślała o sobie i odpoczęła, on
z Alvarezami wszystkim się zajmą, a ja mam się skupić na odpoczywaniu,
mam wrażenie, że nagle zmieniłam się w żonę, ŻONĘ, z 230-letnim stażem
wspólnego życia na poletku ziemi gdzieś w centrum Alp, młode-stare
MAŁŻEŃSTWO, żona w ciąży, mąż też w ciąży, bo ona w ciąży, więc trzeba
się nią zająć, być ugrzecznionym, nie narażać się na ochrzan ani
rękoczyny, gdyż to by mogło zaszkodzić płodowi, którego nie ma i nie
będzie, raczej, chyba, że znienacka w macierzyńskim kościele zabije mi
dzwon, kumasz, Harpunku, mój postemocjonalny albo jeszcze emocjonalny,
bełkot, jak ze stresu pourazowego?Zaraz przyniosę ci herbatę z mięty,
dodaje Kofler na zakończenie, cmoka mnie w czoło, po czym wychodzi,
zamykając za sobą drzwi lekko jak piórko, wiercę się w łóżku, coś w
głowie usiłuje mi dowieść, że Kofler za szybko mnie spławił, nie
próbował mnie zatrzymać w pokoju, no, nic z tych rzeczy, leżę tak i
myślę, i nagle niczym obuchem uderza mnie wspomnienie kuchni i
różanych wiechci, które stały sobie dumnie w wazonie, zanurzone w
wodę, nawet nie pamiętam, jaki te kwiaty miały kolor, ale nieomal
namacalnie mogę dotknąć je pamięcią, dlaczego, o, dlaczego przeszłam
nad nimi do porządku dziennego? właśnie miałam wyskoczyć z łóżka
pomimo zdenerwowania, które kładzie mi się chłodem na plecach,
idealnie wzdłuż kręgosłupa, aby sprawdzić, co mój dziki pies ma z tym
wspólnego (z tą niezrozumiałą rzeczą), gdy tymczasem Harpunek, tak, o
tobie i do ciebie mówię, radosny puchu białachny, otwiera sobie
samodzielnie drzwi do sypialni, po czym szczeka z werwą na mój widok i
ładuje mi się wprost na kolana, zawołałabym z chęcią Andreasa, ale już
wiem, że on i tak by nie przyszedł, więc tylko drżącymi rękoma gładzę
hebla po łbie i w pewnej chwili mój wzrok pada na obrożę dzikiego, do
której coś jest przytwierdzone.. ledwo udaje mi się wysupłać karteczkę
zza paska, w międzyczasie odpada od niego łebek różany.. jeden i
drugi.. z serii Te, Które Widziałam W Kuchni.. odpada też
pudełeczko... a w nim..o, Boże, głupia ja, naiwna ja!, jeszcze nie
wierzę w to, co widzę, w to, co czytam "Zanim mój pan Cię poznał, zdawało mu się, że już dawno się wypalił i nic pozytywnego go już w życiu nie spotka; jednak Ty, Edith, i Andreas spotkaliście się. Teraz mój pan jest pewien, że ma już wszystko, czego mu brakowało do szczęścia. Kocha mnie. Ale Ciebie zdecydowanie bardziej. Zostaniesz jego żoną? Harpun", w to, co dotykam, jestem jak dziecko we mgle (salonowej), znikąd pomocy!, czytam jeszcze raz i
jeszcze raz, Harpun z dzikim szczekiem liże mnie w policzek, Kiedy oni
to ćwiczyli?, myślę, choć wiem, że nigdy, już rozumiem, czemu Kofler
był taki zamotany, gdy mnie ujrzał przed drzwiami, prędzej
spodziewałby się zbawienia niż mnie, a tu, masz ci los, zjawiłam się,
przyjechałam z negatywnym wyznaniem, które teraz Sportowiec (Jakże
Przebiegły) chce zrównoważyć albo przebić czymś mega miłym.. choć to
nie jest odpowiednie słowo.. odpowiem, już wiem, co, wyłażę więc z
łózia, podhalanin biegnie przede mną jak w jakimś dennym filmie o
romantycznym podtekście, schodzę po schodach z gracją angielskiej
królowej i wkraczam w odmęty kuchni, gdzie Kofler stoi przy blacie i,
jak gdyby nigdy nic, przygotowuje mi tę denną herbatę, przybieram minę
pokerzysty i podchodzę do niego, kładę obok filiżanki pudełeczko z
pierścionkiem zaręczynowym (złotym, z bladoniebieskim kamieniem w kształcie serca otoczonym przez coś w rodzaju złotej koronki....) oraz list z wyznaniem miłości większym niż
na nią lub na niego zasługuję, patrzę Koflerowi dosyć hardo w oczy,
nic nie daję po sobie poznać, wyglądam, jakbym chciała, żeby on mi
wyjaśnił, co to wszystko ma, kurwa, znaczyć, i o to chodzi, żeby
pomieszać mu szyki jeszcze bardziej, choćby dla higieny psychicznej!,
Andreas ma minę jak zbity Harpun, tak, psie, jak zbity ty, nie wie,
czy już ma się roześmiać z uciechy i ulgi, że TAK czy rozpłakać, że
MOŻE KIEDYŚ, więc mina jego twarzy oscyluje gdzieś na granicy między
wiedzą pewną i niepewnością, jasnym i ciemnym, fetą i nieszczęściem,
stoimy tak naprzeciw siebie, patrzymy sobie w oczy, Kofler ani drgnie,
ja też, cisza gęstnieje, gęstnieje, atmosfera gęstnieje, gęstnieje, aż
wreszcie czuję, że już dłużej nie wytrzymam, maska spada na ziemię, a
ja mówię.
Mówię z udawanym wkurzeniem: Długo jeszcze mam czekać, żebyś założył
mi ten pierścionek?
premłodzieńczych, a skończywszy na tym, co działo się ostatnimi czasy,
nie mówię tutaj, oczywiście, jedynie o rozmowie, jaką sobie zapodałam,
patrząc z tej perspektywy, to znaczy z perspektywy łóżka Andreasa,
jakieś tysiąc lat temu z Alvarezami-Ochroniarzami o tak zwanej Sprawie
Oniegina, co mi powiedzieli na ten temat, to mi powiedzieli, nie
zamierzam się rozwodzić nad ich słowami, które, ówcześnie, były dla
mnie tyleż nęcące i pokręcone, co nie do końca zrozumiałe, ale proszę
mnie zrozumieć, Wysoki Sądzie: byłam już myślami wewnątrz domu, który ukazał się mym oczom z przepaści zimowego mroku, w budynku tym na pewno było ciepło, miło i przyjemnie, sto razy przyjemniej niż
wewnątrz wypasionego jak alpejska krowa hummera, nie chcę przez to dać do zrozumienia, że towarzystwo F. i H. jakoś mi przeszkadza albo, że czuję do nich niechęć czy też niechęć do ich samochodów, jak mogę
gardzić ludźmi, którym się płaci za to, aby ratowali mój tyłek z
każdej pochyłej życia na jaką jestem zdolna się wdrapać, samodzielnie
lub z czyjąś pomocą?, to raczej tamta chwila, w której zapragnęłam
wyjść nagle z tego wielkiego jak kolubryna spod Częstochowy auta, tak,
to na pewno to zaważyło, tak że panowie Alvarezowie - bez obrazy, to
nic osobistego, to raczej ja, ja i tylko ja, mała, biedna, schorowana
ja, która woli siedzieć w domu niedźwiednika niż w nawet w najbardziej
wypieszczonym autku świata, ot, taka karma i nic się na to nie
poradzi, a co dopiero mówić o Pobycie z Niedźwiedziem, Który Za
Chwilę, Już Za Momencik ma udać się na dobrze sobie znane manowce, aby zarabiać pieniądze i kręcić się w świetle reflektorów, piszczących z
ekstazy fanek oraz chwale, nie tylko za narodowość, fakt, głównie za
umiejętności i talent sportowy, które na pewno posiada, Au, Harpun,
nie gryź mnie w rękę, ty tłusty, białawy heblu!, i do tego w rękę
z..!, co za pies, może Kofler będzie chciał wziąć cię ze sobą i
zostawić w jakimś hotelu na końcu świata, popamiętasz, podhalański
dzikusie, AU!, wyszłam więc z tego cacka Nanda, SAMA, co warto
zaznaczyć, jako iż jest to pewna nowość.. a może i nie, Hektor, jak to
on, nie dość, że przystojny, to jeszcze na poziomie z manierami, Ja
panią odprowadzę, pani van der Terneuzen!, a ja, Nie, panie
Ochroniarzu, nie ma problemu, trafię sama, tuszę, iż nikt mnie nie
porwie na odcinku tych kilku metrów, które mam do przejścia,
serdecznie dziękuję za troskę, naprawdę, pójdę sama!, Fernando mnie
poparł zwierzęcym mruczeniem samozadowolenia, toteż jego brat spuścił z tonu, a za to sam F. się zaoferował, że on pójdzie, rzuciłam mu
tylko zmęczone spojrzenie, podczas gdy Mexico Boy zaczął rozwijać
przede mną orację niczym dywan, Pani van der Terneuzen, rozumiem, że może się czuć pani zmęczona towarzystwem mojego starszego krewnego, zatem czy pozwoli pani, abym to ja, i wysiadłam z samochodu, a Harpun (dzikie, podhalańskie zwierzę) hipnął za mną, prościutko w zaspę śniegu!, Alvarez Starszy zdążył jeszcze powiedzieć do mnie czy też do moich pleców Niech pani da znać, kiedy będzie pani chciała porozmawiać o zasadzce na Oniegina, My tutaj czekamy, pewnie się uśmiechnął, ale czy to w tamtym momencie było ważne?, ważny był dom i osoba w środku, a nie jakieś pierdolenie o popierdolonym Eugeniuszu z Gruzji, kurwa, Harpun, nie targaj tej poduszki!, a zresztą gryź, nie moja, tylko mojego...My już prawie jak jedna rodzina jesteśmy, a Kofler ma tyle kasy, że na pewno z przyjemnością zaopatrzy swoje domostwo nie w jedną, ale w milion poduszek, tak, jak ja, bo kasy mi również nie
brak, ale za to brak mi chyba jakiejś klepki w głowie, no, naprawdę,
bo jak już przeszłam te kilka metrów od bramki do drzwi domu Andreasa
to, zamiast zachować się jak człowiek cywilizowany, jak dobrze
wychowana, młoda kobieta, ja, oczywiście, wypadłam niczym ostatnia
idiotka, ale po kolei: idę najpierw po jakby brukowanej, choć
aktualnie zawalonej śniegiem, co zrozumiałe przy hulającym wietrze,
ścieżce, później w górę po równie niedostępnych przez puch schodach,
aż do drzwi, dzyń-dzyń dzwonkiem, dzyń-dzyń dzwonkiem jeszcze raz, bo
pierwszy pozostał jakoś tak bez odzewu, a ja nie zamierzam sterczeć
jak jakiś żywy totem przed pięknymi wrrrotttammii do ciepła, ociekając
zimnem i powoli kostniejąc jak syberyjskie zwierzę, wyszłe na
polowanie w sam środek zamieci śnieżno-lodowo-północnej, i wreszcie
SUKCES!, drzwiczki się otwierają (bez akompaniamentu skrzypienia,
rozumiesz, Harpun?, zupełnie wbrew tradycji, one nie skrzypiały, tylko
były ciche, jak właśnie ululane dziecię.. zaraz, coś mi to przypomina,
pozornie bez związku..) i oto oczkom mym zielonym, pomalowanym, mam nadzieję, że wciąż trwale kosmetykami marki takiej a takiej, ukazuje się nie kto inny, tylko Kofler, ale z miną nietęgą, on, jeśli już mam być brutalnie szczera, szczera do granic perwersji, nie był zadowolony
z mego zjawienia się, z mego przybycia, raczej skłaniam się ku opcji,
że on poczuł się jak zając (tak, szarak z Morzelan), który dokładnie
przed sekundą uświadomił sobie, iż to, w co wsadził skok, nie jest
przepięknym łańcuszkiem na kostkę firmy Pandora, tylko zębami
metalowej wnyki, a więc zaproszeniem do piekła, w taniec z bólu i
szamotania się w desperackiej walce o Jeszcze Trochę Żywota; muszę
jakoś zmieść ten krańcowy grymas z jego przystojnej twarzy, pozwalam
zatem, aby dzikie, harpunowe zwierzę ze szczekiem szakala skoczyło
Andreasowi na nogi, merdając ogonem, i gdy Austriak jest zajęty
obcowaniem z psem, którego sam kupił, a następnie złożył mi w darze,
ja bezceremonialnie ładuję się do środeczka domku ciepłego owego,
zanim całe ciepełko pójdzie się jebać z zimnem, o, przepraszam!, nie
chciałam, nie jestem pewna, zamykam drzwi, Kofler usadza zwierza,
podczas gdy Editka uśmiecha się jak potłuczona, mruga powiekami jak
zawodowa modelka z "Vogue'a" (Ta Sesja To Pestka), chwilę później, jak już Andreasso odgoni Biały Puch Psa, podchodzi do niego, wciąż ze
smilem jaśniejącym niczym tysiącwatowa żarówka, całuje Sportowca w
policzek z głośnym mlaśnięciem i mówi, odsunąwszy się wystarczająco,
by zajrzeć w oczy Koflera: Jakże miło mi cię widzieć, Niedźwiedziu!,
Wybacz, pewnie rozwaliłam jakąś szałową imprezę, gdzie alkohol leje
się strumieniami, a prezerwatywy są dawane gościom gratis do drinków,
ale, wiesz, naszła mnie znienacka taka nieprawdopodobna ochota, aby
się z tobą spotkać, że skrzyknęłam swoich Ochroniarzy, jakże zacnych i
przyjechałam!, tutaj wypadam jak idiotka, w razie gdyby Wysoki Sąd
miał jakieś wątpliwości, Kofler się wyszczerza, że niby tak, impreza
jest i wszystko gra, ja nie jestem niespodziewanym gościem, tylko miłą
niespodzianką, zresztą, co tam miłą, najmilszą!, w rewanżu za mój cmok
on oferuje buzi, prosto w usta o smaku Lodowa Wiśnia (zdiełano w
Republice Czeskiej, AD 2010), po czym sadzi z przymileniem: Kochanie,
jakże miło cię widzieć! Cudownie, że wpadłaś.. Mam nadzieję, że już
lepiej się czujesz?, ale jest to ton bardzo specyficzny, ton z marzeń
każdej dziewczyny o idealnym księciu, który zjawia się w pewien dzień
powszedni na białym/gniadym/czarnym koniu, obowiązkowo z różą w zębach
i setkami tysięcy dolarów na szwajcarskim koncie bankowym oraz z taką
ilością mamony na lokatach, mnie te słowa i ten ton wystarczają za
wszystkie usprawiedliwienia, nawet mój marny głos, sterany trochę
mrozem nie umywa się między innymi do wzroku, który Andreas we mnie
wtłukł, coś wspaniałego, rozumiesz, Harpun, piewco dobrej nowiny,
głosicielu szczęścia?, nie gryź tylko słuchaj, co było dalej, wchodzę
sobie do salonu, po uprzednim rozpłaszczeniu i rozobuwieniu się, a w
gardle rośnie mi wielka kula z kolców i ostrza, bo wiem, że będę
musiała zniszczyć tę idyllę, wewnątrz której Kofler zdaje się tkwić,
kiedy tak kica naokoło mnie z zapytaniami pełnymi kurtuazji o herbatę
czy o kawę, muszę bowiem zdać mu sprawę z Oniegina, Austriak się więc
miota po kuchni, szykując gorące napoje (gorące jak Mexico), a ja
instaluję się na pamiętnej kanapie, świadku naszego pierwszego
muśnięcia ustami i robię bardzo dobrą minę do gry nie fair, jednakże
drut napakowany gwoźdźmi, wypełniający mój przełyk, musi znaleźć
odzwierciedlenie w wyrazie mojej twarzy, bo Kofler, stawiając parujące
kubki z zieloną i opuncją nagle rzuca mi spłoszone spojrzenie pełne
zaniepokojenia, siada obok, obejmuje mnie ramieniem i pyta cicho Co ci
jest, kochanie? Źle się poczułaś?, czeka na odpowiedź, a ja nie mogę
znaleźć słów pasujących do kontekstu, więc w końcu wyrzucam z siebie
Nie przyszłam tutaj bezcelowo, Harpun przybiega z czapką Andreasa,
rzuca się cielskiem na dywan i rozpoczyna proces konsumpcji, a ja
kontynuuję Przyszłam, żeby ci powiedzieć, w jakie gówno się
wpakowałam, ponieważ potrzebuję od ciebie dwóch rzeczy: zrozumienia
oraz pomocy, nie przyszłam, aby cię zobaczyć tylko z czystej tęsknoty,
ot, taka już jestem płytka, jak jakaś blond-mielizna, z perspektywy
łóżka teraz chce mi się śmiać z własnej hipotetycznej miny i
podniosłego tonu, ale wtedy ostatnią rzeczą, o której pomyślałam, był
śmiech; wpatruję się w Koflera z napięciem, słyszę serce, które bije
mi jak oszalałe, ale nie mam siły, żeby się poruszyć, tylko wpatruję
się w twarz Andreasa jakbym zamierzała wyczytać z niej sobie horoskop;
w końcu on mówi po prostu ciężko: Słucham, opowiadaj, Edith, więc, po
przełknięciu śliny, zdaję relację o tym, o czym powinnam powiedzieć
już dawno; od słowa do słowa, od deski do deski buduję całą opowieść,
nie wyłączając z ustnego reportażu ani wzmianki o moim rodzeństwie,
mam nadzieję, że w przyszłości całym i zdrowym, a nie z buziami w ziemi,
ani postawy Alvarezów, ani elementów ich superprzebiegłego planu, ani
wyrazów o czyszczeniu broni i pogodzeniu się z ojcem, lecz to wplatam
gdzieś w margines właściwej fabuły, jako opis do omijania, a Austriak
siedzi niczym faraon i słucha mnie uważnie, nie będzie przesadą, jeśli
stwierdzę, że on spija słowa mych ust, pociągniętych Lodową Wiśnią
(Aktualnie Trochę Startą) i, kiedy wreszcie dobijam do brzegu, skoczek
wzdycha z niedowierzaniem, z miną, jaką musi mieć Syzyf, tachający pod
górę przebrzydły kamień w ramach kary za grzechy, po czym zapada
między nami milczenie, aż po wielu sekundach, które wloką się jak
łyżka próbująca uwolnić się z oplatającego ją miodu, Andreasso rzecze
tako: Didi.. Po pierwsze, chcę ci podziękować, że się przemogłaś i
opowiedziałaś mi o swoim problemie, dalej mówi o zaufaniu, o
obdarzaniu właściwych osób, pyta, czy Alvarezowie są wystarczająco
kompetentni, żeby mi doradzać na polu planowania wymyku od Oniegina?,
ja w ciemno sadzę pewnie, że Tak, oczywiście, Johannes raczej nie
wybrał mi na bodyguardów półgłówków, lecz ludzi od wszystkiego, Kofler
się namyśla przez chwilę, w końcu konstatuje z trudem, że powinnam do
nich zadzwonić i ich do niego zaprosić w celu omówienia planu w
detalach, jako iż on, Andreas, również chce dodać swoje trzy grosze w
ratowanie mnie z sytuacji, w którą wdepnęłam; mrugam powiekami z
zaskoczeniem nie mogąc wydusić słowa, Nie wierzę, Niedźwiedziu,
wyduszam ledwo, Nie palniesz mi kazania, że zbyt długo nic ci nie
mówiłam?, słyszysz, Harpunowski?, autentycznie tak zapytałam, jako iż
reakcja Sportowca bardzo mnie zdziwiła, wręcz wybiła z rytmu:
spodziewałam się nerwów, ciskania kubkami, a dostałam zrozumienie
zapakowane w złotko i sreberko, poniekąd sama tego chciałam, ale to
jeszcze nie znaczy, że przypuszczałam spełnienie prośby!, a tu taka
reakcja, o, Boże w Niebie!, w efekcie zamiast zejścia na zawał rzucam
się Koflerowi na szyję, obejmuję go mocno i przytulam się do niego,
jakby za chwilę miał być koniec świata, i walczę z łzami rozrzewnienia
i miłości, cisnącymi się do oczu, a Andreas się śmieje szczerze, z
ulgą, później odsuwa mnie od siebie, zaraz po kilkusekundowym oddaniu
uścisku, gładzi mnie palcem po policzku i mówi Widzę, że spodziewałaś
się po mnie czegoś w rodzaju Apokalipsy, ale masz pecha, kochanie:
chyba już nauczyłem się, jak sobie z tobą radzić, śmieje się, a
później raptownie przestaje, zamiast tego zaczyna mnie całować,
najpierw delikatnie, a później coraz namiętniej, i ja, po raz drugi,
podhalański heblu-gryzaczu z białym puchem na cielsku, czuję się
kompletnie wyrwana z kontekstu, jasne, pocałunki oddaję, czemu nie,
nawet się ze swojej strony angażuję niezgorzej, choć nadal mam
wrażenie, że przeżywam zupełnie niespodziewanie jakąś bajkę, a nie
normalne życie w scenerii z ... i komedii romantycznej, całujemy się,
całujemy się, ja przeczesuję Koflerowi włosy zgodnie z tym, co mu
kiedyś powiedziałam o fryzurze z buszu, jego ręce oplatają moje plecy
jak bluszcz, aż nagle, bez żadnego ostrzeżenia, dłonie Niedźwiedzia
znajdują się pod moją bluzką, gładząc skórę i pnąc się wyżej, w stronę
białego jak śnieg i ty, Harpun, stanika z najnowszej kolekcji Triumph,
muskają już przód i zabierają się do rozpinania zapięcia, ciało
Andreasa się zbliża, zbliża, a ja zamykam oczy, bo mi się wydaje, że
spadam w jakąś ciemną, czarną przepaść bez dna, lecz, co ciekawe,
wcale nie mam na to ochoty, więc odrywam się od Koflera, pochłoniętego
Gorączką Pożądania bez umiaru i dyszę mu prosto w twarz z nutką
zwierzęcego wnerwienia Zabierz te łapy!, on tylko mruczy Jakie łapy?,
i dalej mocuje się z zapięciem tego cholernego stanika, zupełnie
głuchy na treść mego przekazu, wiadomości mojej, więc ja już nie
wytrzymuję, burczę jak wkurzona pantera, odsuwam się kategorycznie od
Sportowca, chwytając go za ręce i wyszarpując je spod przekrzywionej
koszuli, patrzę mu z gniewem w zasnute mgłą i nieogarnianiem chwili
oczy, podtykam mu łapska pod nos, sycząc jednocześnie Te łapska,
niedźwiedniku z wadą słuchu!, Andreas próbuje coś powiedzieć, jakoś
się wytłumaczyć (haha!), ale ja nie daję mu dojść do głosu, lecz
poprawiam bluzkę z godnością księżniczki (hej, coś w tym jest..!),
wbijam w Koflera znowu sztylet wzroku i, układając się wygodniej na
kanapie, bliżej niego, bo nastrój, a nawet Nastrój, minął
bezpowrotnie, Andreas nie wie, że bez wodki nie rozbieriosz, choć może
przesadzam, sadzę ze złością, czując, jak łzy upokorzenia i własnej
niemocy cisną mi się oczu, Nie jestem gotowa! Zadowolony? Nie czuję
się gotowa na seks, może tak to ujmę, nigdy wcześniej tego nie robiłam, to znaczy, nie w pełni, ja nie umiem, nie chcę.. przepraszam, ja jeszcze. ja nie dam
rady., słowa w drodze z głowy na język gubią się w transporcie, z
sekundy na sekundę czuję się coraz bardziej żałosna, jak jakaś
średniowieczna męczennica z pasem cnoty zamiast pępka, pochylam głowę,
żeby Andreas nie mógł widzieć wstydu, który zjada mnie od środka,
Stwórco, miałam, i dalej mam, nadzieję, że Alvarezowie tego wybryku
nie widzieli, bo pewnie mieli niezły ubaw, o, ja pierdolę, Harpun, co
myślisz, jak było?, widzieli czy nie?, summa summarum łzy lecą mi na
policzki z ócz, Kofler prostuje mnie, tak, żeby móc spojrzeć mi prosto
w twarz, a z jego postawy bije taka powaga, że znowu zapiera mi dech,
ale to nie wysusza powodzi z twarzoczaszki, szkoda; Andreas najpierw
całuje mnie delikatnie w jeden policzek, później w drugi, z mojego
gardła wyrywa się zupełnie niepotrzebny teraz szloch, gdy Sportowiec
Niedźwiednik mówi Nie szkodzi, kochanie, nie płacz, proszę cię, jeśli
nie jesteś gotowa, nic się nie dzieje, przepraszam, to ja nie
pomyślałem, że możesz mi odmówić, skoro jutro wyjeżdżam, proszę,
Edith, kotku, ciii, nie płacz!, z każdym jego słowem czuję się coraz
gorzej, świadomość bycia żywcem wtrynioną do Nie Tej Rzeczywistości i
Pozy z każdą chwilą powiększa się bardziej i bardziej, co za kretynka
ze mnie!, chcę Koflerowi powiedzieć, że na niego nie zasługuję, bo to
święta prawda, białawy psie, taka, jak dwa plus dwa cztery, ale znowu
me narządy mowne kapitulują, znowu na rzecz tulenia się do Andreasa,
co on rozumie jako przebaczenie jego instynktom chęci zaspokojenia, bo
mruczy coś pocieszającego, gładząc mnie po plecach i przytulając; ja,
żeby przepełnić czarę własnej żenady, wreszcie, po stu latach, psie,
odrywam się od twego pana i oświadczam, z bekiem na końcu nosa, po
uprzednim pocałowaniu Andreasa tak, że aż zapiera mu dech (co czuję):
Dość, bejbe, fochów moich i szlochów, jesteś bezbłędnym facetem z nie
do końca rozgarniętą dziewczynę, ale teraz może zadzwoń już do
Alvarezów!, zanim Kofler zdąży odpowiedzieć, ja już wyrywam sobie z
kieszeni spodni komórkę i zaczynam szukać w książce telefonicznej
odpowiedniego numeru, tak, tak, sama napędziłam to, co teraz dzieje
się piętro niżej, podczas gdy ja rzekomo śpię, a tak naprawdę tylko
markuję kimanie w udanym kamuflażu, bo jak można spać, gdy na palcu
wskazującym ma się..., to zupełnie przerasta zachcianki i potrzeby
ludzkiego organizmu na przykład w zakresie snu!, Sportowiec Roku
odbiera ode mnie telefon, zagaja do Hektora, który zgłasza się po
drugiej stronie niewidzialnej linii, Dobry wieczór, panie Alvarez,
przepraszam, że przeszkadzam, ale mam do przedyskutowania z Panem
naprawdę bardzo ważną sprawę, po czym rozpoczyna miłą i jakże
(nie)przyjemną dla ucha rozmowę o hipotetycznym spotkaniu w
najbliższej przyszłości zegarowej, powiedzmy, za pół godziny? za
piętnaście minut? pierwsza wersja jest najlepsza, Meksykańscy
Ochroniarze, jak mi później wyjawia Andreas, mają ściągnąć do siebie
Diega i jakiegoś kolesia, co to zna się na wybuchach i podsłuchiwaniu
ludzi (ciekawe, czy to żart...?), z kolei Austriak ma się skontaktować
z kolegą ze szkoły policyjnej, który bardzo wcześnie wykształcił się
na snajpera i już nawet zdążył zdobyć pewne doświadczenie militarne
podczas wojny w Iraku i Afganistanie, gdzie walczył dla korpusów
amerykańskich, To wszystko robi wrażenie, niedźwiedziu, mówię,
cyzelując zdumienie, że do sprawy mnie, mojej, poniekąd, własnej,
zostaną zaangażowane posiłki z zagranicy, Alvarezów jeszcze przełknę,
bo to oni są motorem napędowym całego misternego jako igła planu,
wiadomo, nie bezinteresownie, lecz głównie przez kasę, nieznaną sumę,
jaką co miesiąc przelewa się na ich konta o równie nieznanych
numerach, ale kola z U.S. Army?, Lecz powiedz mi, kontynuuję, po co mi
snajper?Okej, w sumie, czemu nie, zaangażujmy jeszcze KGB! Jednak,
jeśli ten twój przyjaciel z muszką w oczach chce się zjawić w Sprawie
Oniegina jako figura znacząca, to może niech weźmie ze sobą dodatkowo
ludzi ze SWAT? Ci będą bardziej, jeśli mogę to tak ująć, czuli bluesa,
Kofler się śmieje (znowu), no tak, rozmowa ze mną zawsze jest niezłą
zabawą, boki można zrywać z żabiego rechotu, Sportowiec szybko całuje
mnie w głowę, zbywając moje pytanie sympatycznym
półuśmiechem-półgrymasem, rzuca swobodnie Zadzwonię do niego z twojego
telefonu, o nic się nie martw (ale to ciszej), pika klawiszami,
przykłada komórkę do uszka i czeka, czeka, jeden rok, tysiąc lat, a tu
nic, cisza! (jak makiem zasiał), dzwoni jeszcze raz, i piąty, aż
wreszcie, po 10 minutach, kolo z USA odbiera, Przeprasza, był na
randce (jakież to prawdziwe), w czym może służyć? (pewnie to mówi, bo
Kofler zdusza w zarodku śmiech, podchodzący mu do gardła..o, Harpunie,
skąd mogłam wiedzieć, dlaczego on dziś jest taki wesoły, mimo iż jakąś
tam czynność przerwałam swoim wejściem tudzież zjawieniem się...? nie
spodziewałam się, że...), Andreas się streszcza, w końcu pyta
Friedricha, czy ten może przyjechać do niego? Snajperzyk: Jaaa, klar,
a kiedy? Jak pojadą Szwedy, czyli wkrótce, o, Boże, białawy
podhalaninie, mózg mi się już lasuje, słyszysz ty mnie?, bawię się
frędzlem od narzuty na kanapie, podczas gdy Sportowiec kończy
konwersację z Panem Americano du Nord U.S. Army, uśmiecha się z
satysfakcją: Fried będzie tutaj za 20 minut, musi dojechać z miasta,
Jak miło!, ćwierkam, nadal ze wzrokiem wbitym w podłogę, tłumię
ziewanie i odruch wymiotny, które ściskają mi przełyk (to pewnie ta
zielona o opuncjowym smaku, którą wychlapałam do siebie, gdy Andreas
rozmawiał z Panem z Doświadczeniem z Bliskiego Wschodu), ale Kofler
dziś ma wzrok jak orzeł przedni, pochyla się do mnie i pyta z troską
wymalowaną na obliczu, czy nie chcę się położyć do łóżka?, mimowolnie
kiwam głową, o, psie, gdybym wiedziała..!, mogłam się nie zgadzać,
zobaczyłabym, jaką Niedźwiedź miałby głupią minę, a tak, zupełnie
nieświadomie, ułatwiłam mu zadanie!, zanim policzę do jednego, Kofler
bierze mnie na ręce, odganiając z powrotem do salonu psa, który chce
za nami biec w te pędy, i zanosi mnie w miejsce, w którym teraz leżę i
pachnę i sobie wspominam, tam też całuje mnie w głowię i prosi mnie,
żebym niczym się nie martwiła, tylko pomyślała o sobie i odpoczęła, on
z Alvarezami wszystkim się zajmą, a ja mam się skupić na odpoczywaniu,
mam wrażenie, że nagle zmieniłam się w żonę, ŻONĘ, z 230-letnim stażem
wspólnego życia na poletku ziemi gdzieś w centrum Alp, młode-stare
MAŁŻEŃSTWO, żona w ciąży, mąż też w ciąży, bo ona w ciąży, więc trzeba
się nią zająć, być ugrzecznionym, nie narażać się na ochrzan ani
rękoczyny, gdyż to by mogło zaszkodzić płodowi, którego nie ma i nie
będzie, raczej, chyba, że znienacka w macierzyńskim kościele zabije mi
dzwon, kumasz, Harpunku, mój postemocjonalny albo jeszcze emocjonalny,
bełkot, jak ze stresu pourazowego?Zaraz przyniosę ci herbatę z mięty,
dodaje Kofler na zakończenie, cmoka mnie w czoło, po czym wychodzi,
zamykając za sobą drzwi lekko jak piórko, wiercę się w łóżku, coś w
głowie usiłuje mi dowieść, że Kofler za szybko mnie spławił, nie
próbował mnie zatrzymać w pokoju, no, nic z tych rzeczy, leżę tak i
myślę, i nagle niczym obuchem uderza mnie wspomnienie kuchni i
różanych wiechci, które stały sobie dumnie w wazonie, zanurzone w
wodę, nawet nie pamiętam, jaki te kwiaty miały kolor, ale nieomal
namacalnie mogę dotknąć je pamięcią, dlaczego, o, dlaczego przeszłam
nad nimi do porządku dziennego? właśnie miałam wyskoczyć z łóżka
pomimo zdenerwowania, które kładzie mi się chłodem na plecach,
idealnie wzdłuż kręgosłupa, aby sprawdzić, co mój dziki pies ma z tym
wspólnego (z tą niezrozumiałą rzeczą), gdy tymczasem Harpunek, tak, o
tobie i do ciebie mówię, radosny puchu białachny, otwiera sobie
samodzielnie drzwi do sypialni, po czym szczeka z werwą na mój widok i
ładuje mi się wprost na kolana, zawołałabym z chęcią Andreasa, ale już
wiem, że on i tak by nie przyszedł, więc tylko drżącymi rękoma gładzę
hebla po łbie i w pewnej chwili mój wzrok pada na obrożę dzikiego, do
której coś jest przytwierdzone.. ledwo udaje mi się wysupłać karteczkę
zza paska, w międzyczasie odpada od niego łebek różany.. jeden i
drugi.. z serii Te, Które Widziałam W Kuchni.. odpada też
pudełeczko... a w nim..o, Boże, głupia ja, naiwna ja!, jeszcze nie
wierzę w to, co widzę, w to, co czytam "Zanim mój pan Cię poznał, zdawało mu się, że już dawno się wypalił i nic pozytywnego go już w życiu nie spotka; jednak Ty, Edith, i Andreas spotkaliście się. Teraz mój pan jest pewien, że ma już wszystko, czego mu brakowało do szczęścia. Kocha mnie. Ale Ciebie zdecydowanie bardziej. Zostaniesz jego żoną? Harpun", w to, co dotykam, jestem jak dziecko we mgle (salonowej), znikąd pomocy!, czytam jeszcze raz i
jeszcze raz, Harpun z dzikim szczekiem liże mnie w policzek, Kiedy oni
to ćwiczyli?, myślę, choć wiem, że nigdy, już rozumiem, czemu Kofler
był taki zamotany, gdy mnie ujrzał przed drzwiami, prędzej
spodziewałby się zbawienia niż mnie, a tu, masz ci los, zjawiłam się,
przyjechałam z negatywnym wyznaniem, które teraz Sportowiec (Jakże
Przebiegły) chce zrównoważyć albo przebić czymś mega miłym.. choć to
nie jest odpowiednie słowo.. odpowiem, już wiem, co, wyłażę więc z
łózia, podhalanin biegnie przede mną jak w jakimś dennym filmie o
romantycznym podtekście, schodzę po schodach z gracją angielskiej
królowej i wkraczam w odmęty kuchni, gdzie Kofler stoi przy blacie i,
jak gdyby nigdy nic, przygotowuje mi tę denną herbatę, przybieram minę
pokerzysty i podchodzę do niego, kładę obok filiżanki pudełeczko z
pierścionkiem zaręczynowym (złotym, z bladoniebieskim kamieniem w kształcie serca otoczonym przez coś w rodzaju złotej koronki....) oraz list z wyznaniem miłości większym niż
na nią lub na niego zasługuję, patrzę Koflerowi dosyć hardo w oczy,
nic nie daję po sobie poznać, wyglądam, jakbym chciała, żeby on mi
wyjaśnił, co to wszystko ma, kurwa, znaczyć, i o to chodzi, żeby
pomieszać mu szyki jeszcze bardziej, choćby dla higieny psychicznej!,
Andreas ma minę jak zbity Harpun, tak, psie, jak zbity ty, nie wie,
czy już ma się roześmiać z uciechy i ulgi, że TAK czy rozpłakać, że
MOŻE KIEDYŚ, więc mina jego twarzy oscyluje gdzieś na granicy między
wiedzą pewną i niepewnością, jasnym i ciemnym, fetą i nieszczęściem,
stoimy tak naprzeciw siebie, patrzymy sobie w oczy, Kofler ani drgnie,
ja też, cisza gęstnieje, gęstnieje, atmosfera gęstnieje, gęstnieje, aż
wreszcie czuję, że już dłużej nie wytrzymam, maska spada na ziemię, a
ja mówię.
Mówię z udawanym wkurzeniem: Długo jeszcze mam czekać, żebyś założył
mi ten pierścionek?
*** Który to już raz Edith budziła się przez światło
słoneczne, wlewające się do pokoju przez nie dość dokładnie zaciągnięte
zasłony?
Miliardowy.
Plus jeden.
Łee!
Dziewczyna mruknęła z niesmakiem, a później, z iście
cierpiętniczą miną, nakryła sobie głowę kołdrą. Przez chwilę trwała
niewzruszenie w takiej pozie, wentylując się rozgrzanym powietrzem pachnącym
proszkiem do prania i snem, a później, niczym Tygrysek, bryknęła do pozycji
półleżącej.
Wydarzenia ostatniego wieczora walnęły bowiem van der Terneuzen
niczym obuchem i falą tsunami przetoczyły się przez jej umysł w postaci
lapidarnych haseł.
Kofler. Zaręczyny. Pierścionek na palcu. Rola Harpuna.
Alvarezowie. Oniegin. Uknuty plan. Spisek istny. Wyjazd Andreasa do Finlandii.
Samotność.
Bo wszyscy najważniejsi też wyjadą.
A ona zostanie sama.
Jak ten przysłowiowy palec.
Kurwa!
Reżyserka poczuła, jak do jej oczu napływają łzy. Zanim
zdążyły spaść na policzki, Artystka starła krople nerwowymi ruchami rąk, przy
okazji haratając się pierścionkiem w skórę pod prawym okiem.
Nie ma słabości. Nie ma płaczu. Nie ma płaczu, Edith!
Słyszysz?
No. Skoro to sobie wyjaśniłyśmy, to teraz rusz dupsko i
piętro niżej – marsz!
Do swojego narzeczonego.
*** Niedźwiedź krzątał się po kuchni niczym Gordon Ramsay,
co chwila kutrając drewnianą łychą w patelni, która podgrzewała się na wolnym
ogniu gazowym, kukając na szemrzący ekspres do kawy i znosząc na stół rozmaite
sztućce, szklanki i inne serwetki do otarcia ust.
Oooo. OOOOOO!
Edith na ten widok najpierw zbaraniała ze szczętem,
zatrzymując się w progu niczym żona Lota na pustyni, a później zaśmiała się
cokolwiek głupkowato.
- Cześć, Andreas! – przywitała się następnie z Austriackim
Mistrzem Kuchni głosem uszczęśliwionego nową zabawką dziecka, machając do
sportowca otwartą dłonią.
- Aż boję się zapytać, co tam gotujesz. Mniemam, że to
danie..
Nie zdążyła skończyć, bo Kofler podskoczył do niej niczym
kangur, a następnie zamknął w tytanicznie mocnym uścisku i uniósł nad ziemię,
całując w policzek.
- Kocham cię – powiedział po prostu w ramach przywitania,
uśmiechając się lekko i tonąc spojrzeniem w rozszerzonych z zaskoczenia oczach
swojej ukochanej.
Zdezorientowanej ukochanej.
Ukochanej, która w tej właśnie chwili powinna objąć go
mocno za szyję i pocałować gwałtowanie w usta oraz, opcjonalnie, potwierdzić
znaczenie owego emocjonalnego wybuchu za pomocą odpowiednie dobranych słów, a
zamiast tego rumieniła się jak homar rzucony żywcem we wrzątek i nie mogła
wydobyć z krtani nie tylko głosu, ale nawet regularnego oddechu.
CholeracholeracholeracholeraALEONMAŁADNEOCZY!PIĘKNEOCZYMOJEOCZYMOJEEEEMOJEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEE
CholeracholeracholeraOBOŻEChybazarazzejdęnazawałBOŻEBOŻEKochamgokochamgokochamgoichybazarazmutopowiemtylkoodzyskamgłosbowsumieczemunieKOCHAMGOTOMOŻEMUTOPOWIEMCHYBABĘDZIEDOBRZE
- Ja też cię kocham, Niedźwiedniku-Siłaczu – wycharczała
zgodnie z postanowieniem Edith, parskając śmiechem i wreszcie robiąc to, czego
wyraźnie Austriak od niej oczekiwał:
Przyssała się do ust Koflera jak macka, obejmując go
zdecydowanie za szyję.
Kiedy w końcu oderwała się od narzeczonego, zamrugała z
galopującą fałszywie niewinnością, mrużąc ślepka i przekrzywiając głowę:
- Ty jesteś na śniadanie?
Andreas zrobił tajemniczą minę, a później cmoknął Edith w
sam czubek nosa.
- Tak jakby – oznajmił jeszcze przerażająco poważnie i
przerażająco cicho, czym znowu wzbudził u van der Terneuzen stan przedzawałowy.
Reżyserka nieświadomie głośno przełknęła ślinę.
Panie mój, co się dzieje? I dlaczego Dita nad tym czymś nie
panuje?
Kolejny raz straciła kontrolę nad zdarzeniami. A przecież
do tej pory wszystko tak ładnie się układało!
Albo prawie ładnie. O, Boże.
- Ahha.. – pisnęła Didi, nie wiadomo, dlaczego jeszcze
silniej tuląc się do Koflera. Zaraz jednak zreflektowała się i z prawdziwym
refleksem szachisty zaczęła wysupływać się spod ramion Andreasa.
Szkoda tylko, że ten niezbyt się przejął
- Już idziesz, kotku? – spytał tym samym tonem, co
poprzednio Austriak. Przywołał na twarz słodko-nieustępliwą minę, mocniej
ścisnął Edith w pasie i, wybuchając perlistym śmiechem, zaczął okręcać się
dookoła własnej osi jak jakiś cholerny globus.
Nieeeeeeeeeeeee!
Edith zaczęła piszczeć, ale szybko przestała.
Przestała, bo Kofler zatrzymał się znienacka, za pięć
dwunasta zderzenia się z framugą drzwi, i znowu zamknął jej usta pocałunkiem.
I to takim, który tym razem bardzo, bardzo chętnie oddała.
*** Reżyserka z wisielczą miną dłubała w swojej jajecznicy
z warzywami i od czasu do czasu rzucała dość zagadkowe spojrzenie na owinięty
wokół palca pierścionek zaręczynowy.
Czuła się dziwnie.
Niby zachowywała się tak, jak stara, dobra Edith, to znaczy
udawała pokopaną, postrzeloną i paranoicznie nie do odgadnienia, ale
wewnętrznie biła się nie tyle z myślami, ile z duszącą mgłą, która zadomowiła
się w jej wnętrzu, odkąd Kofler po raz pierwszy zatytułował ją głośno mianem
„moja ukochana narzeczono”.
Coś Didi tutaj nie grało.
Kurwa, ale co? Przecież chciała zostać żoną Andreasa. I to
jak chciała! Więc skąd się wzięła raptownie ta pierdolona mgła niepewności? Przyszła
ot tak sobie? Wpadła na kawę?!
W mózgu Edith powoli wykluwała się myśl o treści: „Jestem
za młoda. Jestem za głupia. Jestem otoczona kryminalnymi fluidami i
nieustabilizowaną sytuacją rodzinną” i tylko Reżyserka wie, jak wiele nie
wypowiedzenie tych zdań na głos ją kosztowało. Nie chciała ranić Austriackiego
Niedźwiedzia. Ale też czuła, jak gejzer jakiegoś dziwnie ukierunkowanego
niepokoju zalewa jej wnętrze.
Kurwa.
NIECH TO SZLAG!
- Wahasz się – usłyszała znienacka Artystka głos Koflera,
który sprowadził ją z meandrów własnego umysłu z powrotem w
ciasne, stylowe ramy dobrze urządzonej kuchni.
Van der Terneuzen z miejsca postanowiła udawać idiotkę.
Udawać..?
- Słucham? – świsnęła jak odbita przez rakietkę lotka i
zatrzepotała rzęsami z przyjemnym wyrazem pyszczka.
Andreas jednak nie dał się nabrać.
Podłe zwierzę.
- Wahasz się – skonstatował głosem bez wyrazu, spoglądając
na Edith wzrokiem, który ta eufemistycznie określiła szybko jako „dziwny”.
Westchnęła.
- Dobra, miły, trzeba zagrać w otwarte karty, bo widzę, że
nie wykpię się byle czym – westchnęła Dita. Wbiła w spanikowanego Koflera
iskrzące się, zielone spojrzenie, po czym dziubnęła widelcem kawałek ściętego
jajka i wpakowała go sobie do ust z miną najlepszej femme fatale. Później
kontynuowała: - Racja, wahałam się. Przez te cholerne kilka sekund.. wczoraj.
Myślałam, że na tym się skończy. Ale dziś.. znowu mnie dopadła bestialska
machina.. bo ja wiem, czego? Może wątpliwości? A może wrodzonej głupoty? Grunt,
że znowu skupiam się nad.. nad.. No.. To znaczy.. – zacięła się nagle, tracąc
parę. Żeby zyskać na czasie, wypchała sobie buzię kopiastą porcją jajecznicy,
celowo unikając nawiązania kontaktu wzrokowego z Niedźwiedziem.
Skoczek zaczął bębnić palcami w nakryty śnieżnobiałym
obrusem stół.
- Zostanie ci tak na zawsze?
- Nie wiem. Ale myślę, że nie – wymamrotała Artystka znad
talerza. Sięgnęła po kubek i upiła łyk ciepłej herbaty, wpatrując się w
ubrudzony widelec.
Nie patrzeć na Miśka, nie, nie, nie!! Lepiej nie. Naprawdę,
lepiej nie.
- Edith?
- Tak, kochanie?
- Mogłabyś na mnie spojrzeć?
Kurna!
Niechętnie, bo niechętnie, ale Didi wypełniła prośbę.
Spodziewała się zobaczyć na twarzy Koflera ziejący przestwór ponadnaturalnego
rozczarowania, lecz zamiast tego jej oczom ukazało się.. Hmm.
Trudno stwierdzić. Austriak w sumie nie wydawał się
rewelacjami swojej dziew.. NARZECZONEJ jakoś wybitnie wstrząśnięty.
Najwyraźniej spodziewał się takich odpałów w wykonaniu
Edith i zawczasu przygotował się psychicznie na podobne cyrki.
No to punkt dla Austriaka.
- Przecież nie bierzemy ślubu za godzinę – wystartował z
tyradą Niedźwiednik, gdy Dita przestała lustrować jego ryjek ze skupieniem
godnym farmaceuty opracowującego perfekcyjny lek na kaca. Uśmiechnął się. –
Spokojnie. To normalne, że masz wątpliwości. W sumie.. Zdziwiłbym się, gdybyś
nie miała. Wczoraj dałaś mi odpowiedź tak szybko.. – zacukał się na chwilę
Kofler. – Wszystko działo się tak szybko.. Z zaskoczenia..Chyba.. nie byłaś w
stanie wykazać się refleksją na temat konsekwencji powiedzenia: „Tak”.. Nie złość
się! – zakrzyknął jeszcze, mimo iż Edith wcale nie miała zamiaru besztać
Sportowca za niskie ocenienie zdolności poznawczych jej mózgu.
Zgadzała się.
W stu procentach.
Przecież wczorajszy wieczór obfitował w wiele
interesujących wydarzeń, prawda?
- Chcę tylko powiedzieć, kochanie, że rozumiem twoje
niepokoje. Serio. Nie musisz mi o nich mówić.. Chyba, że doprowadzą cię one do
zmiany „tak” na „nie”. O tym już muszę wiedzieć – zakończył Andreas dość
kategorycznym, choć drewnianym, tonem.
- Chyba zwariowałeś – usłyszała nagle Didi samą siebie.
Jak miło…
Brwi Koflera podjechały mu do połowy czoła.
Edith, unerwiona durnoto na nogach!
– Nie chcę zmieniać swojej decyzji..
Czy aby na pewno, rybko?
-.. Po prostu.. Zastanawiałam się.. Cóż.. Czy nie jestem
dla ciebie za młoda. Albo za głupia. Albo czy nie przeraża cię fakt, że
trzymałam w zanadrzu przez długi czas listę niecnych spraw, z którymi muszę się
borykać.. Musimy się borykać. Czy nie boisz się, że jeszcze kiedyś wytworzę
jakiś skandal. Wywinę jakiś numer. Czy nie przeszkadza ci, że pochodzę z takiej
rodziny, z jakiej pochodzę, a moim ojcem jest ten, kto nim jest.. Czy nie boisz
się nagonki.. Medialnej.. Ludzkiej..
Reżyserka tak się skupiła na rozwijaniu wachlarzy
argumentów „przeciw”, że z zaaferowania, objawiającego się w drgającym głosie i
oczach wbitych w wystygłą jajecznicę, nie zauważyła, jak Andreas śmignął ze
swojego miejsca naprzeciwko niej, podszedł, ukucnął, ujął jej twarz w dłonie i
przekręcił w swoją stronę, a później wycisnął na ustach słodki jak miód
pocałunek, od którego van der Terneuzen aż westchnęła.
- Nie jesteś dla mnie za młoda. Ani za głupia. Nic, z tego,
co powiedziałaś, mnie nie obchodzi. Owszem, masz problemy. Każdy je ma. Nic w
tym więc dziwnego. A co do zaufania, to przecież mnie nim obdarzasz.
Powiedziałaś mi o Onieginie. Tak czy nie? A że z poślizgiem.. Szantaż nie jest
czymś, o czym opowiada się przy kawie i ciastkach, chyba, że mamy na myśli
amerykańskie seriale. Mam rację? Edith, kotku.. Kocham cię i chcę być z tobą.
Na dobre i na złe. A najlepiej na zawsze – wyszeptał ze wzrokiem zbitego
bernardyna.
Didi nic nie mogła poradzić na to, iż nie ma siły nawet na
bąknięcie wiele mówiącego „Yhyyy”. To, co powiedział Kofler, zupełnie zbiło ją
z tropu. Zaskoczyło. I sprawiło, że jej wątpliwości nagle zmniejszyły się o
milion stopni. Uchyliła usta, powziąwszy odważną decyzję o powiedzeniu czegoś
mądrego, ale Austriak zamknął jej rozwartą szczękę jednym ruchem kciuka. Naraz
uśmiechnął się szelmowsko. – Chyba wiem, jak poradzić sobie z tym, że masz
takie przebrzydłe myśli, moja ty rumieniąca się jak sernik niecnoto..
Prezentowanie sposobu uśmierzenia niepokoju przerwał mu
jednak dzwonek telefonu.
*** - Pomyłka – warknął Kofler, odkładając telefon na
statyw. Przedefilował do kuchni, głośno tupiąc, po czym z gracją walnął się na
poprzednio zajęte, krzesłowe stanowisko.
Didi spojrzała na naprawdę wkurzoną minę Niedźwiedzia i nie
mogła nie wybuchnąć śmiechem widząc, jak z uszu Andreasa niemal bucha para.
- Zobacz, co za złośliwość losu – zauważyła bystro,
przeczesując palcami pasmo włosów, które spadło jej na lewe ramię. –
Akurat mieliśmy zacząć całuśną fetę, kiedy jakiś skurwiel postanowił spierdolić
wytworzony romantyzm. Ironia, kochanie, nieprawdaż?
Skoczek westchnął z daleko posuniętą rezygnacją.
- Wiesz, co myślę na temat używania przez ciebie
wulgaryzmów, prawda? – spytał, kręcąc z niedowierzaniem głową, jakby się nie
spodziewał właśnie zasłyszanej wiązanki.
Ech. Te umoralniające gadki.. Jakże moglibyśmy o nich
zapomnieć. Bez nich życie wszak nie byłoby takie samo..
Didi wywróciła oczami.
- Wiem – odparła sztywno, wygodniej sadowiąc się na
siedzisku. – I, szczerze mówiąc, bardzo mnie boli, że nie akceptujesz tej mojej
najjaskrawszej cechy charakterystycznej. Po co przyszło mi umawiać się z
gliniarzem? – dorzuciła jeszcze retorycznie z przebiegłym uśmiechem, markując
załamanie rąk.
Kofler parsknął.
- Bo nikt inny cię nie chciał – zażartował, mrugając do
Reżyserki porozumiewawczo. Nie uchroniło go to jednak przed otrzymaniem ciosu w
głowę pustym koszykiem na chleb.
- Ej! – miauknął Austriak, otrzepując sobie włosy z
okruchów. – To było nie fair.
- Pojedziemy powiedzieć ojcu?
Andreas kuknął na Didi ze zdziwieniem.
- Przecież twój tata wie, kochanie – wyjaśnił powoli, a
następnie odchrząknął w zaciśniętą pięść. – Zapytałem go o zgodę. Tak pro
forma, bo oświadczyłbym się i tak, z nią czy bez niej..
Edith w duchu zemdliło.
Kurna..
- Aale.. Nie temu ojcu – wyjąkała chrapliwie, pochylając
się wprzód.
Na kilka sekund zapadła cisza.
Reżyserka imaginowała sobie chwilę, w której wparuje do
sali szpitalnej, gdzie rezydował Johannes, po czym zapoda mu news w pewnie
bardzo zbliżonej do tej postaci: „Cześć, tato! Wybacz, że cię odwiedzałam, ale
byłam chora. Nie, nic poważnego. Chyba grypa żołądkowa. Tak, już wyzdrowiałam.
I przyszłam, bo się stęskniłam. Tak bardzo się stęskniłam! Co mam na palcu..?
O, tato, no, wiesz.. Ja i Andreas.. Andreas i ja..”.
- Powiedziałem mu.
Już drugi raz w ciągu tego chrzanionego poranka Dita
wgapiła się w swojego ukochanego z bezgranicznym niezrozumieniem.
- Powiedziałeś Pot.. Alexowi – zreflektowała się szybko i z
przekąsem.
Chyba Kofler zapomniał, że jego przyszła żona ma dwóch
ojców.. Podczas gdy niektórzy nie mają ani jednego.. Echh..
- Johannesowi też.
Zaraz… COOOOOOOOOO?
Dita poderwała głowę i, znowu po raz drugi, uchyliła z
szoku swoje nieco odęte od całowania wargi. Z jej gardła wydobył się cienki jak
kartka papieru okrzyk, bardziej spazmatyczny i pełen przestrachu niż można by
się było spodziewać. W oczach dziewczyny pojawiły się łzy. Tych już nie zdążyła
zetrzeć. Zresztą, dopiero po chwili Edith zorientowała się, że płacze.
- Też pro forma go spytałeś? – w tej chwili nieomal
splunęła z naganą. – A w ogóle, przygotowałeś go na informację, że chcesz sobie
rościć jakieś prawa do jego.. jeeego córki? Nie wolno go denerwować, Boże,
przecież jego nie wolno denerwować.. A-andreaas.. – wymamrotała jeszcze,
przykładając sobie dłonie do rozpalonych policzków.
Andreas znowu wykazał się podziwu godną zwinnością. Już po
chwili ściskał ręce Artystki w swoich i przytulał się do jej ramienia.
- Pewnie, że nie – ćwierknął pocieszająco, cmokając Didi w
odsłonięte ramię. – No, już, nie płacz, kotku! Jasne, że przygotowałem
Twojego tatę.. na odpowiedniego kalibru szok. Spokojnie.. Nic wielkiego się
przecież nie stało, bo.. bo pan van der Terneuzen też mi pozwolił ubiegać się o
twoją śliczną rączkę.
To mówiąc, Austriak starł Edith z twarzy kaskadowo lejące
się łzy.
- Był trochę zaskoczony, fakt. Ale nie bardziej niż
Pointner – opowiadał dalej Niedźwiedź, patrząc na Reżyserkę ni to z troską, ni
to z radością. – W sumie, obaj zareagowali dość podobnie.. Najpierw się
najeżyli, lecz później, kiedy im wszystko dokładnie wyłuszczyłem według ściśle
tajnego planu uknutego przeze mnie i Thomasa.. Noo.. Przyklasnęli mi.
Ahaa.. Tak po prostuuuu..?
- Zawieziesz mnie do Johannesa? – szurnęła Didi trochę
zahukanym głosem, mierzwiąc Koflerowi włosy na głowie rozcapierzonymi palcami.
Sportowy Gliniarz przez sekundę się zawahał.
- Chcesz się samodzielnie upewnić, że nie dostałem
czerwonej kartki?
Edith zaśmiała się koślawo.
- Nieeee – zameczała. – Tak.. Po prostu chcę się zobaczyć
z-z-z-z.. ta-ta-tą.. Dawno u niego nie byłam.. Iiii…
- Zrobione – przerwał dziamganie Pani Reżyser Andreas,
wyciskając buziak na jej policzku. Uśmiechnął się lisio. – Ale za chwilę. Bo
najpierw się muszę tobą nacieszyć, skoro nie będę cię widział przez cztery
długie tygodnie..
Dita tylko zarechotała jak żaba, zanim Kofler znowu ją
pocałował.
*** -
A co na fakt naszych zaręczyn powiedzieli twoi
rodzice? I siostra? – zapytała Reżyserka, kiedy Andreas wyjeżdżał z
podjazdu na drogę swoim nowym wozem – terenowym, ropożłopnym oplem.
Wcześniej, to znaczy zaraz po wyjściu z domu, Edith ledwo
stłumiła w sobie chęć poproszenia Koflera o wykonanie szybkiego telefonu do
któregoś z Ochraniających Alvarezów w celu zakomunikowania mu, że protekcja nie
będzie jej, póki co, potrzebna i rzeczony „on” może udać się, gdziekolwiek
chce – do kina, na randkę, do burdelu albo na piwo. Didi
jednak w porę przypomniała sobie, że przecież zeszłego wieczora jej narzeczony
zdążył postarać się o oddelegowanie latynoskich podwładnych na około
12 godzin, wyznaczając im, niczym najlepsza zegarynka w mieście, czas stawienia
się ponownie w pracy z dokładnością co do jednej dziesiątej sekundy.
Rany.
Tak to jest, kiedy znienacka człowiekowi doczepia się
ogon. Fakt ów wyrabia w jednostce pokłady iście paranoicznych
odruchów, zaczynających się na wnikliwym lustrowaniu otoczenia wokół
siebie, a kończących na tym, że nawet w towarzystwie mężczyzny życia
wzmiankowana jednostka chce zdać sprawę ze swojego postępowania niczym
uczennica pierwszej klasy szkoły podstawowej.
Strrraszne!
Co więcej, zbyt szybko tego dnia upływający czas sprawił,
że Edith i Andreas musieli zrezygnować z wyjazdu do szpitala, w zamian
wybierając lotnisko. Spętana wyrzutami sumienia van der Terneuzen zmobilizowała
się jednak na tyle, że udało się jej wykonać przesycony stoicyzmem i optymizmem
telefon do Johannesa, w trakcie którego poinformowała ojca pokrótce o
zaobrączkowaniu się oraz zapowiedziała swą wizytę w najbliższej przyszłości
celem doprecyzowania szczegółów. Holender wykazał ogromne zainteresowanie
zaręczynami "na żywo" i obiecał sprawować się niczym Pacjent Miesiąca,
aby zasłużyć sobie przykładnym zachowaniem na zaszczyt uczestniczenia w
najnowszym szczęściu córki.
Ha,ha,ha.
Didi miała odrobinę czasu, żeby snuć owe rozważania,
ponieważ w międzyczasie jej Niedźwiedź wprawiał w ruch własne mózgowie,
usiłując wykombinować na zadane pytanie najlepszą odpowiedź z
możliwych.
Zabrało mu to chwilę. W końcu wreszcie oznajmił:
"Ucieszyli się".
…I zakończył wyczerpywanie tematu.
Że co? To już koniec?
Didi setnie się zdziwiła. Złożyła usta w ciup, po czym
trzasnęła Austriaka w ramię.
- Tylko tyle masz mi do powiedzenia? – zasadziła głosem, w
którym dało się wyraźnie wyczuć elementy jarzącego się jak latarnia morska
podenerwowania.
Andreas spojrzał na Edith kontrolnie, przesyłając
jej szybkiego całusa podczas zjazdu ze wzniesienia.
- Tylko tyle – stwierdził elokwentnie, nie odrywając oczu
od drogi, jakby spodziewał się tam zobaczyć skarb Atlantydy, a nie śnieg, maź i
posypkę.
Reżyserka westchnęła.
Najwyraźniej ta rozmowa będzie trudniejsza niż
przypuszczała.
- Posłuchaj, mój miły narzeczony – zaczęła oficjalnie z
udawanym spokojem, choć wewnątrz wszystko trzęsło się jej ze zdenerwowania. –
Nie pytam, żeby, w razie usłyszenia niewygodnej prawdy, rzucić cię
Alvarezom na pożarcie. Pytam, ponieważ.. No, cóż.. Przecież ja prawie
wcale nie znam twojej rodziny. Pomyślałam więc, że wiadomość o zaręczynach
podziała na nich jak kubeł zimnej wody i bynajmniej się im spodobała,
jako iż wybrankę twojego serca widzieli ze trzy razy w życiu. W maksymalnie
stresujących okolicznościach, dodam – zakończyła ostrożnie.
Skoczek odchrząknął z jawnym wysiłkiem.
- Bardzo się spodobałaś się mojej mamie, tam, w szpitalu –
szarpnął wreszcie dziwnym głosem.
- Spodobałam się jej, bo nie mówiłam po niemiecku?
Andreas zatrzymał samochód na światłach, miał
więc czas, żeby rzucić swojej lubej karcące spojrzenie.
- Nie bądź niemądra, kochanie – walnął napomnieniem z miną
niezawisłego sędziego. – Spodobałaś się mojej mamie i, notabene, również
siostrze, bo, kiedy ja i Luiza.. mieliśmy wypadek.. No.. Kiedy my.. Kiedy..
Edith odpięła pas, pochyliła się do Koflera i pocałowała go
szybko w policzek, żeby w ten sposób choć trochę dodać mu otuchy.
W samą porę, bo właśnie na sygnalizację
wskakiwało z trójskoku zielone światło.
Didi kliknęła zapinanym pasem, po czym zachęciła Austriaka
do dalszego mówienia miłym uśmiechem, mimo iż chętnie powiedziałaby mu:
„Gadajże, a nie guzdraj się”.
- Zatem, gdy my.. no, byliśmy.. wymagaliśmy szczególnej
opieki szpitalnej.. – podjął na nowo Kofler po przerwie. - .. Bardzo
im pomagałaś. Załatwiłaś im łóżka do spania. Przynosiłaś jedzenie. I… Cóż..
Interesowałaś się moim stanem zdrowia. Byłaś przy mnie cały czas..
W tym miejscu Andreas wyraźnie się rozczulił, Didi więc
szybko niczym skacząca pantera łapsnęła się ostatniej deski ratunku przed zalewem
zbyt ognistej czułości.
Nie o to jej w tej chwili chodziło, mizdrzyć się do siebie
mogli kiedy indziej (najlepiej poza samochodem, do tego w ruchu), a rozmowa
taka, jak ta trafia się raz na tysiąc lat!
- A, byłam, jasne, czemu nie – sapnęła Reżyserka, wpatrując
się w migające za szybami pobocze. – Potwierdzam z całą mocą. Ale przecież nie
o moim poświęceniu i wierności mieliśmy rozmawiać… A twój tata? Ucieszył się?
- No ba – znowu wyprodukował się rozwlekle Niedźwiedź.
Jego ostentacyjnie pasywna postawa powoli zaczynała działać
Edith na nerwy.
Najwyższa pora na wyskok godny Bruca Lee!
- Okej, super – zaczęła Didi z ironicznym przytupem. -
Wszyscy się cieszą, ptaszki ćwierkają, a lody topnieją. Świat jest pełen
miłości i szczytnych ideałów, bez Onieginów i innych degeneratów. Suuuper,
Andreas, naprawdę! Ale teraz chciałabym się dowiedzieć tylko jednej, rozumiesz,
JEDNEJ rzeczy: Co DOKŁADNIE powiedziała na twój pomysł
oświadczenia się i na mnie twoja rodzinka?
Zakuty w dyby bezpiecznej jazdy do szpitala oraz
kleszczowego pytania Kofler nie miał najmniejszej
szansy na wywinięcie się. Westchnął więc rozdzierająco niczym
Werter, a później powiedział szybko i zdecydowanie:
- Moja mama od początku była nastawiona do
moich zaręczyn pozytywnie, mimo iż nie poznała cię bliżej. Nad czym
zresztą ubolewała..
Czy aby na pewno jest nad czym? Edith nie była
pewna, czy po konkretnym spotkaniu z nią matka Andreasa nadal z werwą
rekomendowałaby krewnym i znajomym zalety Didi jako idealnej żony… Raczej
wątpliwe.
- .. Ale siostra i tata.. No, okej, przyznaję – stanęli
okoniem.
- Tak myślałam! – krzyknęła z dziwnym zadowoleniem Dita. Skręciła
głową w lewo i wbiła w Austriaka nielitościwe spojrzenie.
- Słucham dalej – rzuciła tylko stanowczo, mrugając
powiekami.
- Stanęli okoniem – kontynuował Niedźwiedź. – Owszem. Ale
udało mi się ich przekonać.
- Zdjęciami i artykułami z trzydziestu gazet, które
niedawno kupiłeś?
- Skądże – żachnął się Sportowiec. – Inteligentną
argumentacją.
- To ja w ogóle występuję w zbiorze liczb razem z nią?
Andreas znowu westchnął.
- Edith, dlaczego ty szukasz dziury w całym? – rzucił
luźnym pytaniem, na które jego luba odpowiedziała słowami:
- Jestem po prostu ciekawa.
- Ojciec się stawiał i pieklił. Że jesteś za młoda..
Aha!
-.. Że cię nie zna, więc nie może cię właściwie ocenić. A
nie wyrazi zgody bez poznania ciebie osobiście. I w
ogóle co ja na fanaberie urządzam – znamy się ledwo miesiąc
i już chcę się z tobą żenić? Siostra pociągnęła za podobne struny dodając do
tego twoją dziwną sytuację rodzinną.
- Więc jednak ktoś to wywlókł – mruknęła sama do siebie
Didi, przypominając sobie, jak to kilkanaście minut temu sama zafundowała
Koflerowi bardzo podobny wykład.
- I co z tego, kotku? – lapnął
Andreas na zaraportowaną uwagę. – Olałem ich sprzeciw. Powiedziałam
im dokładnie to, co tobie wcześniej w kuchni. Że cię kocham. I że
chcę spędzić z tobą resztę życia, choćbyś nawet nie miała na to
ochoty. I choćby nawet oni nie mieli na to ochoty.
Edith parsknęła jak stary doberman, zanosząc się dość
diabolicznie brzmiącym chichotem. Później ponownie wykonała numer z cmoknięciem
Niedźwiedzia. I ponownie na czerwonym świetle.
Hihihihihiiii…
- A więc jednak siedzą w tobie pokłady baribala, luby –
walnęła z zacieszem, mierzwiąc Koflerowi włosy dłonią. – Rozwijasz się przy
mnie, jakże mi miło!
- Mam dobrą nauczycielkę – zasłodził Andreas, mrugając do
Edith.
- No i co? Jak twoją emocjonalną rewelację przyjęli
nastawieni wobec mnie wrogo ludzie?
- Nijak. Wkurzyli się, ale później przeprosili. Tata i
Marika stwierdzili, że to moja decyzja.
- Bardzo mądrze – oceniła szczodrze Didi, marszcząc lekko
nos.
- Roztropnie. Zostałaś zaproszona do nas.. w pierwszy dzień
świąt – zakomunikował nagle zupełnie innym tonem głosu Austriak.
Reżyserka aż fuknęła ze zdenerwowania.
- Twoi rodzice i siostra chcą mi zrobić
test na inteligencję czy przeczołgać mnie przez poligon, który
chowacie za domem? – zapytała sceptycznym tonem, patrząc na deskę
rozdzielczą.
Andreas zaparkował przed lotniskiem, odpiął pas, pochylił
się i ucałował Edith z całą swoją niedźwiedzią mocą w usta.
- Chcą się przekonać, dlaczego się w tobie zakochałem.
- O, Boże – zajęczała Didi głośno zanim zdążyła się
powstrzymać. – W takim razie może lepiej będzie, jak wyjadę na święta
do rodziny matki.. O ile będzie mnie chciała. Chyba lepszy Cieszyn niż ta twoja
rodzinna miejscowość. Jak myślisz?
- Myślę, że tylko się zgrywasz – odparł zagadnięty Kofler.
Wykrzywił usta w uśmiechu, od którego Artystce zrobiło się słabo i pociemniało
jej przed oczami. – Daj spokój. Moja rodzina już wie, że jesteś cudowna. A
jeśli nie wie, to w Boże Narodzenie będzie idealna okazja, żeby się o tym
przekonała.
- Chyba muszę iść na kurs savoir-viver’u –
zaśmiała się nerwowo niemal doprowadzona do ostateczności Edith.
Spojrzała na Austriaka z przestrachem. – Używacie tego specjalnego
widelca do ryby?
Niedźwiedź zamiast odpowiedzi ogłuszył swoją ukochaną
skrzącym się jak cekiny w słońcu śmiechem. Zanosił się hahaniem i rechotem tak
długo, aż w końcu niemal się popłakał.
- No, wiesz – wycharczał finalnie z trudem, ocierając sobie
zaczerwienioną twarz dłonią.
- A ja myślałem, że nic nie jest w stanie cię przestraszyć!
Okazuje się, iż całkiem poręczną rzeczą jest widelec do ryby… Boże… Nie mogę..
I znowu zaczął się śmiać jak potłuczony.
Edith poczuła się dotknięta do żywego.
Dobrze, Andreas niech sobie urządza śmich-chichy – ciekawe,
czy będzie mu tak wesoło, gdy jego NARZECZONA zbłaźni się koncertowo przy stole
bożonarodzeniowym, robiąc sobie nad górną wargą biały wąs od pianki z
cappuccino albo wpychając sobie palcami w ekstatycznie głodomorowym porywie
kawałki ciasta do ust.
- Siedź tutaj i udław się z tej radości, podlecu jeden –
wydusiła z siebie ekspresywnie Dita, otwierając drzwi. – Jak skończysz już
cieszyć się z moich niepokojów, to przywlec swoje skoczne dupsko do terminala.
Albo nie! – zmieniła nagle front, wyskoczywszy w samochodu. Wycelowała w
Koflera upierścieniony zaręczynowo palec. – Nie pokazuj mi się w zasięgu wzroku
przez pół godziny, jasne?
- Jasne – zgodził się Andreas z błyskiem w oku. – A Ty
później naślesz na mnie swoich meksykańskich pomagierów w
niedoli. Co to, to nie. Ja chciałem przecież tylko..
- PÓŁ GODZINY! I jeszcze jedno: kiedy już przytaskasz
się do hali odlotów, nie chcę słyszeć o żadnej rybie. Albo osobiście cię
znieważę. I to bez pardonu – szurnęła jeszcze Edith głosem zimnym jak góra
lodowa, trzaskając z zapałem drzwiami od opla.
I tylko przypadkowi zawdzięczała fakt, że stare
odrzwia odpadły z zawiasów.
*** Edith paliła już chyba czterdziestego
papierosa i od czasu do czasu rzucała karcąco-moralizotarskie spojrzenie spod
zmarszczonych brwi na bawiących się w Przykręcanie Drzwi Na Hura! Morgensterna,
Kocha oraz Niedźwiedzia. O ile jednak sama Dita powitała własnoręcznie
sprokurowaną szkodę z początkowym wstydem, wymalowanym na licu przy pomocy
uroczego karminu rodem z najnowszego katalogu AVON-u, o tyle Andreas, po
poprzedniej humorystycznej fecie, nieco się stropił.
Taaak.
To w końcu on, jako Jedyny Rozsądny Kandydat, został
oddelegowany przez własną matkę do dostarczenia wspomnianego wozu na teren
lotniska w Innsbrucku, skąd następnie opel miał pomknąć rączo, kierowany przez
jakiegoś enigmatycznego kuzyna czy inną setną wodę po kisielu, w kierunek
południowo-wschodni. Teraz jednak cała wspomniana operacja, od początku, jak
dla Edith, trącąca nieco zbytnim umiłowaniem żelaznej logiki oraz totalnym
wykluczeniem roli przypadku w życiu ludzkim, wzięła, ogólnie mówiąc, w łeb.
Patrząc na jakość nitów, przyspawanych czy tam przyklejonych w
odpowiednie załomy samochodowego cielska, Didi szczerze wątpiła w fakt
przejechania „całą i zdrową” Fronterą odległości większej niż kilka metrów.
Chyba, że następne kilometry chce się pokonywać po
uprzednim usłyszeniu pięknego, niebywale w swej istocie dźwięcznego „brzdęk!
chhhrrrr!” i jazdą z dodatkowym wywietrznikiem, zapewniającym świeże powietrze
oraz dodatkowe obcowanie z krajobrazem przez całą podróż.
Tyrolski mróz GmbH lubi to.
- Nie ma bata, panowie – wygłosił znienacka tonem
Jeremy’ego Clarksona Thomas. – Nie przykręcimy tego teraz, nie mamy właściwych
zawiasów. Cholera z tej Edith. Jak ona wyrwała te drzwi?!
Ups! Mamusiu!
Van der Terneuzen-Pointner zaczęła powoli przesuwać się w
stronę filaru, podtrzymującego wystający dach lotniska.
Miała nadzieję na to, że uda jej się zwiać względnie
błyskawicznie i uroczy, wybywający w sezon Tres Sportif nie rozpoczną akcji
napieprzania się z jej superbohaterskich zdolności do rozwalania co smakowiciej
wyglądających czterokołowych gratów.
Niestety, zamiar Reżyserki spełnił się tylko w trzydziestu
procentach. Ledwo bowiem kawałek jej powabnego, okutanego w zimowe ciuchy ciała
znalazł się za dodającym otuchy kawałkiem metalu, a już do
uszu dziewczyny (niedźwiedziowej dziewczyny, haha) dobiegło, przesycone na
wylot śmiechem i soczystym komizmem, zdanko wypowiedziane przez rozbawionego
Morgena:
- Ej, Didito, nie chowaj się! Podejdź tutaj i zobacz z
bliższej perspektywy, co nawyczyniałaś!
Zaśmiał się niczym bengalski fakir, któremu ktoś w ramach
kary nakazał położyć się na łóżku wyłożonym teksami, po czym dokończył własną
przemowę, dodając z szerokim uśmiechem:
- Nie każdy umie tak wyrwać drzwi, jestem pod dużym
wrażeniem!
Bardzo, naprawdę bardzo zabawne.
Edith uśmiechnęła się lisio, zgasiła papierosa i poprawiła
na głowie futrzaną czapę-uszankę, zamierzając owym gestem dodać sobie choć
trochę powagi w zaistniałej sytuacji, która szarpała jej ego niczym wygłodniała
hiena zdobyczny ochłap kalorycznego mięsiwa. Szczytny zamiar znowu został
jednak wessany przez Twardą Rzeczywistość, bo Artystka nie zdążyła nawet
mrugnąć, zanim doskoczył do niej Andreas i, niemal idealnie małpując scenkę
rodzajową poprzedzającą śniadanie w jego perfekcyjnym domu, uniósł swoją
narzeczoną ponad ziemię, po czym przetransportował ją zdecydowanie bliżej opla.
Nie znaczy to jednak, że zapragnął postawić ukochaną na
Matce Ziemi.
Właściwie wręcz przeciwnie – trzymanie Edith w ramionach
najwyraźniej baaardzo mu się podobało, ponieważ Andreas ani przez chwilę nie
zniżył poziomu, na którym trzymał Pointnersdottir. Szalejący w Niedźwiedniku
entuzjazm w ułamku sekundy zainfekował również Reżyserkę, która, wraz z
wyrzuceniem przez usteczka perlistego „hahaha”, objęła narzeczonego
mocniej za szyję, a później wycisnęła na jego policzku słodkiego
buziaka.
Muah, muah, zazdrośnicy!
- Całkowicie urocze – skomentował głosem czytelnika
romansów Martin. Odchrząknął w zaciśniętą, okutą rękawiczką pięść, po czym
dorzucił cokolwiek niewyraźnie:
- Naprawdę, Andreas, przygruchałeś sobie niezłą sztukę!
Eeej! Co to miało być, ten niemrawy wyrzut szczerości?
Żeton dla hazardzistów czy karton mleka dla ubogich?
- Niezłą sztukę? Tylko tyle? – zezłościła się fałszywie
Didi, wbijając w Kocha lamparcie spojrzenie. – Jak śmiesz komplementować mnie z
takim brakiem polotu!
- Co racja, to racja, Mascht – poparł Artystkę Andreas. –
Dajcie spokój, przecież nie każda kobieta w nerwowym szale dewastuje samochody.
Nic więcej nie dodał, bo Reżyserka z pełną premedytacją
ugryzła go w ucho.
W efekcie Kofler krótko krzyknął, aczkolwiek chyba bardziej
ze zdumienia niż z faktycznego bólu, jednocześnie wypuszczając Edith z rąk. Ta
dość kulawo utrzymała równowagę, ratując się przed niechybnym ryśnięciem w tył
tylko dzięki pomocy Rycerza Thomasa. Posłała skoczkowi szybki, wąski uśmiech
pełen wdzięczności, a później niemal z prędkością światła wbiła mordercze
wejrzenie w Andreasa, który akurat z zapałem rozmasowywał sobie nadwerężony
organ.
Och, co za bidulek, naprawdę.
Reżyserce nagle zrobiło się podwójnie głupio, w zasadzie,
zupełnie od czapy – primo, bo uświadomiła sobie, że znowu wcisnęła się na
widelec powszechnej śmieszności i klasycznego już w jej wykonaniu
nieopanowania, a secundo – bo zdała sobie sprawę, że jeszcze chwila, a nie
będzie już miała kogo gryźć, bo Niedźwiednik wtopi się w tłum
walczącej o punkty w Pucharze Świata tłuszczy narciarskiej..
Postanowiła się więc zrehabilitować z prędkością
zasuwającego bolidu Formuły Adin.
- Dla mnie to też nie było przyjemne doświadczenie –
oświadczyła wielkopańskim tonem z miną arystokratycznej fretki, po czym
podeszła do Koflera, wspięła się na palce i z uwagą pocałowała go najpierw w
usta, a następnie w nadgryzione uszko. – Jakoś Ci jednak wybaczę, że o mały
włos, a nadwerężyłabym na kostce brukowej swoje zgrabne siedzenie. I
przepraszam. W imieniu swoich ząbków.
Andreas tylko zamrugał.
Natomiast do wybuchu śmiechu ograniczyli się Koch z
Morgenem.
Nie ma to jak wyczucie romantycznej atmosfery. Gratulujemy
tym panom.
- Nooo, Andi! – zarechotał uciesznie Martin, podchodząc i
szturchając nadal dość zamroczonego Niedźwiedzia w prawy bok. – Będziesz
pantoflarzem?
- Już nim jest! – zawył radośnie Thomas, łapiąc
się za brzuch.
- Hej, hej, hej! – zastopowała euforię Tres Sportif Didi,
łapiąc narzeczonego za lewą dłoń. – Proszę tutaj nie rzucać
kalumni na mojego wybranka. Lojalnie was ostrzegam, monsieurs, że grozi to
porachowaniem wszystkich kości w trybie natychmiastowym!
- To po prostu stres z powodu nadchodzącego sezonu – wykluł
się znienacka z własnego marazmu Andreas, oddając Pointnersdottir uścisk dłoni.
Uśmiechnął się pokrzepiająco do Edith, po czym kontynuował, wciąż nabrzmiałym
od wzbierającego śmiechu tonem, pochylając się do Reżyserki:
- Kotku, nie każdy ma odporne na zdenerwowanie zwoje
mózgowe tudzież neurony. Moi koledzy, niestety, nie wykształcili w sobie
jeszcze bardziej zaawansowanych form walki ze stresem poza wydawanie z siebie
paranoicznego chichotu.. Chichotu gimnastyczek.
- Miałem rację! – ucieszył się Morgen, jakby nie dostał w
twarz wysublimowaną ironią tylko najzwyklejszym w świecie komplementem. –
Strzykasz jadem, żeby popisać się przed swoją narzeczoną! Pantoflarz!
Pantoflarz!!
- Strzykacz jadu! – włączył się ochoczo roześmiany Martin,
małpując popis rozochoconego Thomasa.
- Kto tu na kogo strzyka jadem? – zainteresował się
raptownie wykwitły na horyzoncie zdarzeń parkingowo-lotniskowych Wolfgang.
Okrasił swoje wparowanie na scenę tysiącwatowym uśmiechem pełnym afirmacji
życia i wszystkich jego aspektów, po czym przywitał się z kumplami w
tradycyjny, hucząco-poklepywający sposób. Dopiero później jego uwaga
skoncentrowała się na uśmiechniętej Edith.
Ooo, nie!..
- Pokaż pierścionek! – bardziej zażądał niż poprosił
skoczek, wbijając w Reżyserkę wesołe spojrzenie.
Zaraz, zaraz..
Że co?
- A może chciałbyś zobaczyć pewne samochodowe drzwi? –
zapytał słodko Martin, mrugając powiekami z zalotną miną włoskiej modelki.
Niestety, jego propozycja przeszła bez echa.
Niestety..?
- Skąd.. Skąd ty wiesz? – wydukała Didi, lekko zbita z
tropu. Zanim jednak usłyszała odpowiedź, jużwiedziała.
Ha! Co znaczy śladowy zaczynek inteligencji!
- Dobra, nie mów – machnęła upierścienioną dłonią, którą
Loitzl zręcznie złapał w swoją rączkę, rozpoczynając dokładną inspekcję zaręczynowej
biżuterii. – Już mam pewne pojęcie. Niedźwiedź.. –tutaj rzuciła
ukochanemu wiele mówiące spojrzenie znad zmarszczonego nosa, na co Kofler
odpowiedział szybkim cmoknięciem ustami z łobuzerską miną. - …pewnie
przeprowadził wśród Was referendum na temat tego, czy ma mi się oświadczyć czy
nie, tak?
- Coś w tym stylu – lapnął Wolfgang. W następnej kolejności
wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy i przystąpił do żmudnej czynności
fotografowania pierścionka Edith.
Artystka tylko spojrzała na kolegę ze zdziwieniem.
- Czy mogę wiedzieć, co ty robisz? – zapytał podejrzanie
dobrotliwym tonem Thomas, podchodząc bliżej i bacznie przyglądając się
pstrykającemu fotki kumplowi z drużyny.
Loitzl westchnął rozdzierająco, przyjrzał się obrazkowi na
ekranie fona, po czym odparł cierpliwym tonem nauczyciela matematyki:
- Robię zdjęcia, Morgenstern. Nie widać?
- Widać, widać – włączył się Andreas, równie zainteresowany
zauważonym zjawiskiem. – Tylko po co ty się bawisz tą komórką? Zamieniłeś się w
Goluma, owładniętego manią biżuterii? Żeby ci tylko nie przyszło do głowy,
stary, okradać mi narzeczonej! Bo inaczej ręka, noga, mózg na ścianie!
- Albo zmień orientację… Może ktoś ci się oświadczy – zawył
niczym hiena Koch.
- Spooko, Andi! Robię tylko zdjęcia żonie. Wiesz, ona
zawsze jest bardzo zainteresowana pierścionkami zaręczynowymi wszystkich swoich
znajomych. Zupełnie nie wiem, dlaczego. Ze swojego jakoś nie robiła wielkiej
afery… A co do Ciebie, pasożycie..
Wolfgang zmierzył Martina lekceważącym spojrzeniem.
Hi, hi, hi, hi.
- ..Kiepska oferta – zakończył z prześmiewczą powagą,
chowając telefon do kieszeni. Najwyraźniej uznał temat za zakończony,
bo odwrócił się do Słodkich Narzeczonych i zaczął gratulować im romansowego
sukcesu w iście oratorskim wywodzie słownym. Rozpływał się nad piękną niczym
impresjonizm wizją szczęśliwego małżeństwa do czasu, aż zdenerwowany olewactwem
kolegi Koch nie podszedł bliżej i nie złapał go za ramię w iście
kleszczowym chwycie, zapytawszy zafrapowanym tonem:
- Co ty, Loitzl, uważasz, że źle się prezentuję?
- Widzę, że narodził się konflikt kompetencji – zdecydowała
się włączyć do rozmowy Edith, dotychczas z ciekawością przyglądająca się
zdarzeniom. Wzruszyła ramionami z kpiącym uśmiechem. – Spoko, Martin, nie
przejmuj się tym, że wlazłeś Wolfowi w słowo podczas gdy on składał mnie i
Koflerowi życzenia wiekuistej szczęśliwości. Bardzo ładnie to o tobie świadczy,
nie ma co.
Wyszczerzyła się uprzejmie, dodając z rekinią radością:
- Ty też nam jeszcze nie powinszowałeś. Rozumiem, że
podczas sondy ogólno reprezentacyjnej byłeś tym,
który za oświadczynami Andreasa głosował przeciw.
- W życiu! – ryknął oburzony Koch. Rozłożył ramiona niczym
sokół wędrowny, uwalniając jednocześnie złapanego przed chwilą w potrzask
Wolfganga, po czym zamknął w ogłuszającym uścisku Niedźwiednika i
Pointnersdottir, hucząc przy tym jak puchacz: „Gratulacje, moi drodzy,
gratulacje!”. Nie minęła chwila, a w matnię uciesznej trójcy włączyli się
również Morgeno z Loitzlem, także z płonącymi okrzykami rozkosznych życzeń na ustach.
Edith, jako najniższa (pomimo obcasów), miała zdecydowanie
najgorszy i najbardziej uszczuplony dostęp do tlenu, mimo to postanowiła jednak
raczej dać się udusić niż rozerwać ów łańcuch wzajemnej adoracji. Zupełnie
mimowolnie do oczu znienacka napłynęły jej łzy. Didi poczuła się bowiem po raz
pierwszy od bardzo, bardzo dawna na swoim miejscu. I nie miała tutaj na myśli
owego ciasnego wielokąta, który stworzyła razem z roześmianymi,
rozwrzeszczanymi skoczkami – bardziej chodziło jej o głębokie poczucie
określonej przynależności.
Już nie była sama.
Miała narzeczonego, który wybaczał jej w tempie ekspresowym
wszystkie najgorsze wyskoki, a przy tym, a może nawet ponad to, kochał ją
zupełnie bezgranicznie. Miała przyjaciół, którzy potrafili śmiać się z jej destrukcyjnych
talentów i przy okazji cieszyli się jej szczęściem. I wreszcie, odsuwając w bok
stworzone w okresie choroby wymysły oraz niepewności, miała rodzinę. Wzbogaconą
o trenera kadry… Ale jednak rodzinę.
Rozmyślania przerwało jej nagłe rozerwanie pozytywnego
grona przez Kocha, który z głośnym „mmm-mmm” wycisnął ze śmiechem buziaka
najpierw na policzku Andreasa, a później Didi. Później odszedł kilka kroków w
tył i z dumą patrzył na zaróżowioną od chichotu koleżankę oraz dość
skonsternowanego Koflera.
- Może następnym razem męski uścisk dłoni? – zaproponował
kulawo Niedźwiedź, wycierając sobie twarz.
Jego luba pisnęła jak zaskoczona fretka na widok miny
Baribala, wybuchając perlistym rechotem, który wkrótce podłapali pozostali
uczestnicy austriackiego spędu.
- Nie, naprawdę.. Mówię poważnie.. – bronił się niemrawo
Andreas, spoglądając na Tres Sportif oraz Reżyserkę dość spłoszonym wzrokiem. W
końcu westchnął i pokręcił z niedowierzaniem głową, zarzuciwszy chęć do dalszej
defensywy.
- Ale nie, Mascht, seerioo! – wydukał z siebie Loitzl,
kiedy już w miarę się uspokoił. – Co Tobie się przewraca w głowie?
Najpierw robisz jakieś aluzje do mnie, teraz ten.. ten romantyczny cmok..
- On chociaż nie jest pantoflarzem! – wrył się na stary
temat równie uhahany Morgeno, stając w szeregu z Kochem. Puścił Niedźwiedziom
oczko.
Niedźwiedziom?
Didi prychnęła z bezdenną konfuzją wymalowaną na obliczu.
- Znowu zaczynasz? – ukłuła Thomasa z groźną miną.
- No co?
- No to – odezwał się Koflerro. – Masz rację.
- Co ja słyszę… - walnął Wolfgang, patrząc z niemym
podziwem na kumpla.
- Co JA słyszę! – zdublowała Loitzla Pointnersdottir,
odwracając się bokiem do narzeczonego i wbijając w jego twarz
pytająco-zdenerwowane spojrzenie, jednak na widok wyluzowanej Andreasa spuściła
z tonu. Złożyła tylko buzię w ciup. – Kontynuuj, kochanie, proszę. To zaczyna
być ciekawe. Bardzo a bardzo.
- Właśnie, kochanie – świsnął dyszkantem Thomas. – Rozwińże
wypowiedź swą własną, bardzo proszem.
- Muszę wreszcie zacząć się buntować – wyjaśnił szerzej
swój pogląd Kofler. – A sezon temu sprzyja – dodał z uśmiechem wilka, czającego
się na zaplątanego we wnyki zajączka.
O, ho, ho!
- Jesteś pewien, Niedźwiedziu? – spytała Edith, wcelowując
w Andreasa wyprostowany palec wskazujący prawej dłoni. Skrzywiła się
nieuprzejmie. – Może jeszcze przemyślisz swoje szumne postanowienie?
- Luz, Didito – bąknął niezdecydowanym tonem Morgenstern.
Naraz jego twarz rozświetlił błyszczący uśmiech. Skoczek podszedł do Reżyserki,
skłonił się przed nią dwornie, a następnie zastukał szarmancko: - Będę miał oko
na Twojego narzeczonego, obiecuję! Nie bój się, na żadne panny nie pójdzie sam!
- Ranicie biedną kobietę, idioci – stanął w szranki z
Thomasem Martin, przybliżając się. Rzucił kumplom ostre spojrzenie. – Jako
dżentelmen chyba muszę obić Wam pyski.
- Widzę, że wybrałam dobrą narodowość – roześmiała się
Artystka uciesznie. Mrugnęła zalotnie do Kocha. – Tylko skoczka wybrałam nie
tego, co trzeba.
Martin odciągnął kołnierz kurtki od szyi z markowanym
upojeniem, robiąc niewinną minę średniowiecznego żebraka. Na takie dictum
swojej narzeczonej postanowił zareagować również Kofler – najpierw
się zaśmiał, a później rzekł:
- Oj, Edith, wpadasz z deszczu pod rynnę!
- A nawet pod dwie rynny! – zasunął Loitzl, równie
rozbawiony, co zdezorientowany właśnie toczoną konwersejszyn.
- Tak? Wobec powyższego.. chyba pójdę do zakonu – miauknęła
Didi. – Ooo, właśnie, toż to SUPER POMYSŁ! WY pojedziecie w sezon, oddawszy się
nieomal bratobójczej walce o punkty rozlicznych konkursów, a JA rozpocznę post
i umartwianie się! IDEALNIE! – zakończyła wywód z nieskrywanym, rażącym
entuzjazmem.
- Serio, kotku? Naprawdę chcesz zmarnować swój intelekt? –
zapytał zdumiony Niedźwiedź.
- Intelekt? Tylko on cię obchodzi? A jej
ciało już nie? – oburzył się Thomas. – Didi! Najdroższa! Chcesz
zmarnować swoje zgrabne ciało w klasztorze?! – zakrzyknął tonem pełnym zgrozy,
jednocześnie taksując koleżankę zadowolonym spojrzeniem.
- Teraz widzę, że dobrze zrobię – odcięła się ona. – Lepsza
kontemplacja niż życie z Wami, żarłoczne, ukierunkowane na seks elementy
łańcucha pokarmowego!
Kofler przybrał na twarz zranioną, wręcz zbolałą minę,
podobnie zresztą jak nagle Pełen Winy Morgeno czy Poszarzały Wolfgang.
Martin natomiast powiedział:
- Nie generalizuj, koleżanko. Niektórzy z nas widzą w
kobietach WIĘCEJ.
- Czyli nie ty? – odpalił mu natychmiast z lisią miną
Andreas.
Koch nie zdążył się ustosunkować do przytyku kolegi, gdyż
jego otwarte w celu wygłoszenia autotematycznej tyrady usta zostały kompletnie
zepchnięte na margines wydarzeń przez raptownie zaaferowanego Thomasa, który
wykrzyknął gromko i niejako z przestrachem, patrząc w lewo dziwnym wejrzeniem:
- O, zobacz, Edith! Przyjechał twój tata!
- Niech to szlag! – wyrwało się Reżyserce, czym zwróciła na
siebie całkowitą uwagę wszystkich znajdujących się obok niej skocznych
Austriaków. – Zapomniałam się schować! – wyjaśniła jeszcze słabo, zanim Kofler
nie złapał jej za rękę i niemal przemocą nie pociągnął w stronę
oklejonego samochodziku z OESV, zostawiając w tyle kumpli z drużyny.
Raptownie Niedźwiedź przystanął, jakby o czymś sobie
przypomniał.
Ach, też sobie znalazł czas na filozoficzne analizy! Trzeba
się schować!
- Co jest? Dlaczego się zatrzymałeś? – zainteresowała się
Edith.
Straceńczo.
Andreas niemal błyskawicznie pochylił się do jej ust,
wycisnął na nich słodki cmok, a później, kiedy Didi pocałowała go nieco
intensywniej niż zazwyczaj, przerwał pocałunek i, wyprostowawszy się, rzucił
swojej zszokowanej lubej kategorycznym tonem z rozbawioną miną:
- W ramach dalszej kary za rozwalenie drzwi
proszę, panno Niedźwiedziowa, udać się do trenera Pointnera po skrzynkę z
narzędziami, którą ten zwykł od zarania świata wozić w swoim samochodzie.
Tutaj Kofler wskazał dłonią na okaleczonego opla i dorzucił
z niewinną miną:
- Muszę przecież coś zrobić z drzwiami od swojego zabytku.
A nie ja jestem winny ich odpadnięcia, więc sama rozumiesz, kochanie..
Didi już nie czekała na ciąg dalszy. Wyrwała się
ze zdenerwowaniem z uścisku Andreasa i, tupiąc głośno obcasami, pomaszerowała w
stronę uwijających się przy citroenie Czapka ludzi z OESV udając, że nie słyszy
męskich rechotów, dobiegających zza jej pleców.
Banda lizusów-fałszywców. Ciekawe, czy Potwór by się
zgodził, gdyby nadprogramowe dziecko poprosiło go o intensywne treningowe
przeczołganie kilku kolesi z reprezentacji?
Ale moment…
Reżyserka odwróciła się do kumpli i pomachała im dziarsko.
W odzewie otrzymała pakiet oklasków i żwawych odmachań, połączonych z głupawymi
okrzykami typu: „Idź tam!”, „Kochamy Cię!” i „Vive la France!”.
Edith wzniosła oczy do nieba, zmieniła kierunek i wznowiła
marsz.
Okej. Może jednak nie poprosi.
*** Reżyserka przez dłuższą chwilę czaiła
się za filarem zanim wreszcie zdecydowała się podejść bliżej ojca.
Ujawniła się rozbujanym krokiem akurat w chwili, gdy Pointner celował w stronę
wejścia na lotnisko, wcześniej wymieniając z jakimś zakutanym w oklejoną logami
sponsorów kurtkę kolesiem zdawkowe informacje na temat numeru lotu i
obsługującej ów lot linii lotniczej. Na widok córki, uśmiechającej się dość
niemrawo i nieśmiało, Czapek przystanął na chwilę niczym wryty dokumentnie, a
później zdołał opanować się na tyle, że udało mu się wyprodukować na ustach
zachęcająco-przyjazny uśmiech.
Edith nie ośmieliła się pomyśleć, iż trener po prostu się
ucieszył ze spotkania z nią. Zakrawało to na.. Zaraz, a może właśnie na nic
podejrzanego nie zakrawało?
- O, Didi! – zakrzyknął jeszcze ze zdziwieniem Pointner. W
wykonaniu następnego ruchu uprzedziła go Artystka, która przyczłapała bliżej,
witając się za pomocą leniwie rozciągniętego: „Czeeeeść!”. Później
utknęła. I wówczas palmę działania na nowo przejął trener.
- Zrobił to? – spytał zaciekawionym tonem, mrużąc oczy w
wyrazie intensywnego zainteresowania.
Reżyserkę na piorunicznie krótką chwilę zatkało. Przez
głowę przeleciała jej myśl: „Kto miał zrobić co?”. W następnej
chwili już jednak podnosiła rękę z pierścionkiem, żeby zaprezentować
Czapkowi klasę gustu Andreasa i swoją własną, uprzedmiotowioną zgodę na
spędzenie z nim reszty życia. Albo przynajmniej lwiej jego części.
Potwór rzucił okiem na biżuterię z miną kompletnego znawcy
tematu, po czym rzekł lapidarnie:
- Bardzo ładny. Wręcz fantastyczny.
- Pasuje mi do karnacji, nie uważasz? – podczepiła się pod
temat Kamerzystka, z radością podnosząc dłoń i ustawiając ją w świetle pod
takim kątem, by promienie lepiej oświecały brylantową koronkę pierścionka.
Zanim jednak trener zdążył cokolwiek odrzec, Edith opuściła rączkę, wbiła w
Pointnera mocne spojrzenie i walnęła z westchnieniem, nieco rozchwianym tonem
głosu:
- Nie musisz przytakiwać, ja swoje wiem. A teraz.. Czy
mógłbyś.. Pożyczyć.. Mi.. Walizkę.. Z.. Narzędziami?
Selekcjoner tylko wytrzeszczył oczy niczym nadmuchana żaba.
- Bo wiesz.. tato – podjęła się wyjaśnienia Edith,
spoglądając niby to od niechcenia, a tak naprawdę z wewnętrznym przymusem,
gdzieś w okolice prawego ramienia Czapka. – Wyrwałam Andreasowi drzwi w jego
zabytkowym oplu.
Ojcotrener nadal nic nie mówił, więc Didi postanowiła w
ułamku sekundy kontynuować, mając nadzieję, iż przyniesie sobie takim zagraniem
chwałę z powodu posiadania nieskończonej odwagi i krystalicznie czystej niczym
woda w źródle Jeleśnia-Cięcina nonszalancji:
- To znaczy nie, że wyrwałam, tylko one same odpadły.
Gdy za mocno nimi trzasnęłam.
Kuknęła przelotnie na twarz Pointnera, po czym dokończyła,
szybciej i z większym zdenerwowaniem, żeby tylko zmusić Alexa do jakiejkolwiek
werbalnej reakcji:
- A trzasnęłam nimi, bo wkurzyłam się na Niedźwiedzia.. Na
Koflera za brednie, które wygadywał pod moim adresem.
- Co to za brednie? – ocknął się z polotem mchu
leśnego Czapek, mrugając podwójnie powiekami i kierując na córkę pełne
zaintrygowania wejrzenie.
Hmm..
- Andreas się śmiał z mojego strachu przed widelcem do ryby
– wyłuszczyła Edith przez nieco ściśnięte gardło.
Potwór przybrał na twarz minę przypominającą ceglany mur.
Naraz jednak wykrzywił się z tajonego śmiechu, parsknął chichotem i odparł:
- Boisz się widelca do ryby, Edith?
- Nie umiem go używać – zaczęła błyskawicznie Artystka z
kroplami paniki w oczach. – A Andreas zaprosił mnie do swojej rodziny na
święta.. – popatrzyła na Czapka z wahaniem, które po dwóch sekundach zamieniło
się w niemal namacalną, cierpiętniczą obawę. – Boję się, że się zbłaźnię. Nie
chcę Niedźwiednikowi przynieść wstydu.
- I nie przyniesiesz – zapewnił od razu Pointner, posyłając
dziecku pokrzepiający uśmiech i ściskając jeza lewe ramię. – Daj spokój,
Didi, akurat Ty pod względem wstydu nie masz się czym przejmować. Chyba, że ja
o czymś nie wiem – dorzucił jeszcze po wiele mówiącej pauzie.
Reżyserka tylko zmarszczyła nos.
- Tak trzymaj! – poparł ją ojciec ze smilem uradowanego
koali. Później mruknął coś w sobie tylko znanym języku, podrapał się po głowie,
obejrzał za siebie i oznajmił pełnym namysłu tonem głosu:
- Wiesz, ja nie mam tej skrzynki przy sobie.. Zostawiłem ją
w aucie służbowym. Tutaj przyjechaliśmy wynajętym samochodem..
- No, to świetnie! – skwitowała Kamerzystka z nową porcją
weltschmerzu na twarzy.
- ..Ale może któryś z moich kolegów, którzy przyjechali
własnymi autami, coś ma. Zaczekaj moment, pójdę spytać – wyratował się Czapek,
próbując odejść w bok ku stojącemu nieopodal z zapalonym papierosem w dłoni
mężczyźnie odzianego, oczywiście, w firmowe, reprezentacyjne po pieronie,
ciuchy.
- Alarm odwołany! Alarm odwołany! – dobiegło raptownie do
uszu Edith tętniące niczym sawanna podczas pory deszczowej pokrzykiwanie
zadowolonego z czegoś Morgena.
Dziewczyna odwróciła się szybko, nadziewając się
jednocześnie na wyciągnięte ręki blondwłosego kolegi podczas, gdy ten mamrotał
„Ooo, dzień dobry, panie trenerze!”.
- Co jest? – zapytała podejrzliwie.
- Cześć, Thomas! Właśnie, co jest? – zainteresował się
także i Pointner.
- Podbramkowa sytuacja zażegnana – oświecił rodzinę
Andreas, podchodząc bliżej. Pochylił się, cmoknął ukochaną w policzek, kiwnął
głową przyszłemu teściowi (hahaha), po czym wyjaśnił w kilku precyzyjnie
skonstruowanych zdaniach, jak to Tajemniczy Kuzyn pojawił się na scenie wydarzeń,
wyskakując nań niczym Filip nie tyle z konopi, ile z mercedesa kolegi,
dodatkowo dysponując dopiero co zakupionym w położonej nieopodal Ikei między
innymi zestaw majsterkowicza. Przykręcił więc drzwi na oko, pożegnał się z
kuzynem, po czym wsiadł w autko i zniknął w sinej dali, uprzednio opłaciwszy
suto opłatę parkingową.
- Zatem wszystko dobre, co się dobrze kończy – popisał się
znajomością lingwistycznego folkloru Morgeno, stawiając niejako kropkę nad i
oraz nad wypowiedzią Koflera.
- Tym lepiej dla mnie, naprawdę – skonkludowała wylewnie
Didi. – Bo pan trener nie dysponuje dziś żadnym poważniejszym narzędziem
stolarskim.
Akurat do wesołej gromadki doszusowali jeszcze Wolfgang z
Kochem oraz Arthur i Manuel, Edith zdecydowała się więc wykorzystać zaistniały
ruch na uprowadzenie Niedźwiedzia w bardziej ustronne miejsce. Chwyciła
narzeczonego za rękę i pociągnęła przez rozgadany tłum w stronę
wejścia na lotnisko.
Andreas nawet nie próbował udawać, że taka akcja ukochanej
nie przypada mu do gustu.
Niestety, romantyczny raptus uciął niczym samurajskim
ostrzem Pointner, wydzierając się z grupy kadrowiczów oraz niektórych członków
rodzin i prawie z wojskowym drylem zagradzając swojej córce drogę.
- Nie uciekaj tak szybko! – rzekł następnie ze śmiechem.
Reżyserka spojrzała na ojca, wkurzona.
- Chcemy uciec na zmysłowe tete-a-tete, odsuń się! –
zasyczała niczym kobra.
- Może najpierw pozwolisz, że wam pogratuluję – zmienił
polubownie front Czapkowy. Kuknął na Edith, na Koflera, po czym rzekł z
markowanym rozrzewnieniem:
- Gratuluję wam, dzieci. I życzę wszystkiego dobrego.
- A nawet najlepszego – prychnęła Didi, mierząc
selekcjonera taksującym, nieuprzejmym spojrzeniem.
- Moja przyszła żona chciała po prostu powiedzieć:
„dziękuję” – wmieszał się w wymianę zdań Niedźwiedź, obejmując narzeczoną prawą
ręką w talii.
- Być może – nie ustępowała Reżyserka, nadal dość
wnerwiona. Nagle westchnęła, decydując się spuścić z tonu. Ścisnęła
Andreasa za rękę, wmierzyła w trenera poważny wzrok, po czym
stwierdziła oględnie:
- Ja też nam życzę wszystkiego, co najlepsze. Naprawdę. I
chciałam jeszcze dodać.. DZIĘKUJĘ.
W tej samej chwili ją i Koflera otoczyło kółko złożone ze
skoczków, które po pełnym napięcia oraz wzajemnych przepychanek momencie,
gruchnęło na cały regulator szumnym „Niech nam żyją sto lat!”.
*** - Ładnie o nich świadczą takie śpiewane powinszowania,
nieprawdaż? – zagaił Pointner, przestępując z nogi na nogę, kiedy tabun
lodowatego wiatru przywalił w niego niczym w bęben.
- Ładnie – odmruknęła Didi, wydmuchując pod arktyczny
powiew dym z papierosa. Zaśmiała się, uszczęśliwiona. – Najlepszym
momentem była chwila po „gorzko! gorzko!”. I te życzenia od wycieczki z
Japonii, która akurat przyjechała. Tak! To zdecydowanie było najlepsze – dodała
jeszcze, spoglądając w krawężnik.
- Edith..
Coś w głosie trenera kazało Reżyserce przenieść na ojca
pytający wzrok.
Tak też zrobiła. I wtedy usłyszała słowa, podbite szczerym
do szpiku kości, lekkim uśmiechem pełnym otuchy:
- Ja naprawdę chciałbym, żebyś była szczęśliwa. Bardzo,
bardzo się cieszę, że postanowiłaś ułożyć sobie życie z Andreasem. To dobry
chłopak, nie będzie ci z nim źle. A jeśli będzie, to ja..
Urwał, zmieszany. Didi zdecydowała się trochę pograć ojcu
na nerwach, spytała więc głosem ciekawskiego niewiniątka:
- To ty.. CO?
- To ja.. – podjął na nowo Czapek z wyraźnym trudem. – To
ja.. wymierzę mu karę – zakończył jakoś bez polotu. Zaraz jednak dorzucił gwoli
wyjaśnienia:
- Didi, nie chcę, żebyś myślała, że chcę na siłę zastępować
Johannesa…
- Daruj sobie, tato – usadziła Potwora Edith z mocą. – Nie
mów tak, nie będę nawet tego słuchać!
Zmiażdżyła papierosa na koszu na śmieci, wrzuciła peta do
środka, po czym rozwinęła wypowiedź, analogicznym tonem do tego, co poprzednio:
- Jasne, nie zastąpisz mi Johannesa! Wiem o tym doskonale i
cieszę się, że nie będziesz próbował. Ale.. Może się wkrótce zdarzyć, że..
Tylko ty będziesz mógł wymierzać osobom, które mnie krzywdzą, jakąkolwiek
sprawiedliwość.. Wiesz, o czym mówię?
W oczach Artystki zatańczyły łzy, lecz dziewczyna szybko
pozbyła się ich za pomocą kilku zdecydowanych mrugnięć.
- Edith..
- Nie!
Spojrzała na selekcjonera ni to z furią, ni to z żalem.
- To jest więcej niż pewne. Dlatego tak mówię. Bo chcę,
żebyś się przygotował na to, co ma nadejść. Chociaż nie wiem, czy na coś
takiego w ogóle można się przygotować..
Znowu opuściła wzrok na krawężnik.
- Będzie mi bardzo ciężko, kiedy wyjedziesz – powiedziała
po chwili milczenia cicho. Do tej pory… Ty zawsze jakoś byłeś obok.. Hah!
– zaśmiała się znienacka nerwowo. – Od miesiąca jesteś pewną stałą w moim
życiu.
Uniosła chłodne wejrzenie na twarz ojca.
- I wszystko wskazuje na to, że tak już zostanie
na wieki wieków.
Nie protestowała, kiedy Pointner po prostu ją do siebie
przytulił.
*** Po rozmowie z Luizą, którą niespodziewanie zakończyła
podana przez głośniki bezbarwna informacja o rozpoczęciu odprawy pasażerów
czekających na lot do Helsinek, Edith dźwignęła się z krzesła nieco później niż
koleżanka, rzucając zatroskanej Polce spojrzenie pełne tajonej wszechmocy.
Tak naprawdę wnętrze Artystki w jednej chwili zostało
sprowadzone do poziomu geograficznej i psychologicznej depresji, wynikającej z
faktu nadciągającej niczym fala tsunami samotności.
Samotności z Alvarezami.
Samotności z zastawioną niczym najpiękniejsze wnyki pułapką
na Oniegina oraz jego profesjonalnych siepaczy-pomocników.
Samotności z umierającym Joha…
Edith szybko uszczypnęła się w dłoń, nie kończąc myśli.
Spinając się w sobie i mobilizując wszystkie organy do naturalnej,
zsynchronizowanej pracy, anihilującej choćby najbardziej śladowe ilości
ziarenek strachu bądź zalążków paniki, dziewczyna podążyła za Luizą w
stronę ruchomych schodów, a następnie, j a k n a j b a r d z i e j
n i e c h c ą c, do gromadzącej się w ogonku do stanowiska odprawy grupy
sportowców, trenerów, fizjoterapeutów i innych speców do czarnej roboty.
Ciekawe, czy Reżyserka mogłaby jeszcze dołączyć do tego
wesołego towarzystwa wzajemnej adoracji? Ile musiałaby
zapłacić za kupno biletu na lot, gdyby zdecydowała się uczynić to
TERAZ? Trzysta tryliardów dolarów? A, w przypadku braku wolnych
miejsc, za ile musiałaby kogoś przekupić, żeby ów ktoś zdecydował się
nie lecieć? Czy wczasy na Bali załatwiłyby sprawę? A może mogłaby się
nadać jako bagaż? Na przykład w walizce Andreasa. Nic trudnego! Wywaliłaby
ciuchy Niedźwiedzia i zamiast nich upchnęłaby tam samą siebie. Czyż nie
powinna… czyż nie jest dla sportowca ważniejsza niż jakieś durne, wytarte
spodnie od dresu bądź też cenniejsza niż świecący nowością gameboy?
Co w ogóle Kofler zapakował do walizki? I dlaczego Edith
zrezygnowała z lotu na Marsa? To znaczy, do Helsinek?
Niczym piłka do kosza walnęła Asystentkę myśl, którą
jeszcze kilka chwil temu z chęcią zamiotła pod perski dywan świadomości: nie
mogła wyjechać, ponieważ musiała czuwać przy ojcu. Musiała czuwać przy ojcu,
który, co prawda, wie, że jego jedyna córka już się zaręczyła, ale
która do tej pory ODWIEDZIŁA GO TYLKO RAZ, BO TAKA JEST W GRUNCIE RZECZY
NIEDOROBIONA I BEZBARWNA. Jak sprana, batystowa apaszka. Albo wyżuta i wypluta
guma do żucia. Koniecznie o smaku malinowym.
Musiała czuwać przy ojcu, którego stan
zdrowia już nigdy nie będzie taki sam. Ojcu, który jużnigdy nie
pojedzie grać w ukochanego golfa. Nie pojedzie łowić ryb do zatoki. Nie wypije
ulubionego drinka z sokiem porzeczkowym i kawałkami mandarynek. Nie będzie mógł
obejrzeć ubóstwianych filmów z de Funesem, bo każdy atak śmiechu może skończyć
się dla niego…
..co najmniej niefajnie. A dodajmy, iż jest to najbardziej
eufemistyczne słowo, na jakie Edith wpadła, próbując za wszelką cenę
powstrzymać się od wybuchnięcia płaczem.
Z tego wszystkiego Panna z Kamerą zupełnie nie wiedziała,
dokąd tak naprawdę zmierza. Ocknęła się z zamyślenia dopiero w chwili, gdy
przyfastrygowała głową w klatkę piersiową Martina Kocha.
Odskoczyła jak rażona prądem, mrugając powiekami z
prędkością światła. Odpowiedział jej śmiech kolegi.
Faktycznie, jakie to… Jakie to..
- Andreas jest tam – pokierował nią uczynnie Koch,
wykrzywiając usta w miłym uśmiechu i wskazując palcem na północy zachód.
Edith przekrzywiła głowę, nadziewając się wzrokiem na
Andreasa tulonego przez siostrę.
I, zanim zdążyła pomyśleć, podeszła do Martina i to jego, a
nie własnego narzeczonego, zamknęła w mocnym uścisku.
- Szczęśliwego lotu – wymamrotała w kurtkę skoczka głosem
lunatyka. – I wielu, ale to naprawdę wielu sukcesów.
Koch oddał jej uścisk z siłą, która powaliłaby bawołu, a
Edith płuca ścisnęła tak, że dziewczyna o mało nie wyzionęła ostatniego
tchnienia.
- Trzymaj się, Edidi – rzekł serdecznie Martin, odsuwając
koleżankę od siebie i zaglądając jej w twarz. – I nie smuć buzi. Wrócimy cali i
zdrowi, obiecuję!
A później dodał, zupełnie niepotrzebnie:
- No, tylko nie płacz. Bądź twarda.
Kurwa, i po co to mówił!
Reżyserka nienawidziła, kiedy podczas pożegnań ktoś
musztrował ją odnośnie do powstrzymywania się od lania rzęsistych potoków
słonych łez z przyczajonej, nadciągającej tęsknoty oraz galopującej żałości.
Czuła się wtedy jeszcze gorzej i już za żadne skarby tego
pięknego świata nie mogła pohamować się, by nie wybuchnąć płaczem niczym jabłko
miąższem.
Analogicznie było również w chwili obecnej.
Edith zamrugała, próbując rozjaśnić sobie pole widzenia,
jeszcze moment temu przyćmione przez wodę, a już poczuła, jak po
policzkach spływa jej mokra kaskada.
- Już za mną płaczesz? – usłyszała głos
Morgensterna.
Wychrypiała tylko coś niewyraźnie, wciskając twarz w
kolejną kurtkę. Dzięki Bogu, wodoodporną.
- Tak, Edith, ja również cię uwielbiam. Szkoda, że Andreas
mi cię podebrał, bo ręczę, że zostałabyś moją żoną. Ale
cóż, już za późno. Kumpel kumplowi żony nie odbija. Choć w
sumie.. Zawsze można to zmienić – trajkotał Thomas, chuchając Didi aż do trąbki
Eustachiusza.
Niestety, jego koleżanka za nic nie mogła się
zmobilizować, by robić coś innego niż zapamiętale mrugać, wykrzywiać usta
niczym nieszczęśliwe dziecię i wciąż nadprodukowywać łzy.
Oderwawszy się od Morgena, który z iście średniowiecznymi
manierami starł jej z twarzy powstałą kałużę, a później ucałował w policzek,
Edith przechodziła z ramion do ramion, nawet nie wiedząc, kogo aktualnie do
siebie tuli, komu cedzi z trudnością o szczęśliwej drodze, sukcesach i
wspaniałym życiu, dopóki nie wpadła w łapy Niedźwiedzia.
Wtedy już dokumentnie się rozkleiła, jeszcze
zanim Andreas zdołał powiedzieć choćby ułamek słowa. Nie czekając na żadną
wyraźną – werbalną lub nie - reakcję ze strony Koflera, Artystka wtuliła się w
ukochanego z całym zapałem, na jaki tylko mogła się zdobyć, chowając zapłakaną,
odrobinę zaczerwienioną buzię w czerwoną, obszytą emblematami kurtkę skoczka.
Reżyserka w tamtej chwili była tylko żalem.
Była tylko płaczem; była chęcią zawarcia roztopionego
smutkiem własnego wnętrza w ryzy ironii, złudnego i momentalnego poczucia
bezpieczeństwa oraz pewności siebie; była tęsknotą, bólem, rozczarowaniem
egzystencją i niemożnością zmiany nadciągającego, przepełnionego
nieuchronnością biegu wydarzeń; była jednocześnie tak skupiona na uświadamianiu
sobie rozlicznych myśli, które z prędkością stada rozpędzonych mustangów
przelatywały jej przez głowę, że jedynie okruszkiem rozumu łączyła między sobą
fakt bycia głaskaną po włosach przez Andreasa i jedynie bycia pocieszaną
cichym, spokojnym głosem.
Wreszcie van der Terneuzen poddała się czasowi
rzeczywistemu i wypełniającym go momentom. Krążąc wokół ni to absurdu, ni to
troski, wyrwała się z łapek dobrotliwie cierpliwego Niedźwiedzia, popatrzyła na
niego z bardzo ładnie udawaną butą, po czym nakazała gorąco:
- Jedź i nie rób sobie krzywdy, pamiętaj, mój miły. To.. to
rozkaz.
Jakby właśnie Andreas miał wchodzić w paradę uzbrojonym,
cwanym rzezimieszkom! Jakby on miał się mierzyć z problemami zdrowotnymi i
ideologicznymi własnej rodziny! Jakby jego powinno obchodzić zarazem tak wiele
i tak niewiele!
On miał tylko dbać o siebie i wyśmienicie skakać. Nikt nie
wymagał od niego odsączonych z rozsądku czynności pociągających dla wielbicieli
thrillerów, a nie świętego spokoju.
On miał tylko dbać o siebie i wyśmienicie skakać. I jeszcze
wierzyć, wierzyć w Reżyserkę tak mocno, jak ona w siebie nie wierzyła.
I miał tęsknić.
A ona… Ona…
Koflerro uśmiechnął się potulnie niczym ochrzaniany
harcerz, a następnie cmoknął Edith w mokry policzek.
A ona.. Ona miała…
Ona miała raptownie usłyszeć samą siebie, wyznającą
zapamiętale:
- Nie chcę, żebyś wyjeżdżał!
I, ponownie wcielając Andreasa w rolę biernego słuchacza,
rozwinęła wypowiedź troszkę cichszym głosikiem zahukanego dziecięcia, usilnie
wpatrując się w bok własnego pola widzenia:
- Boję się, Niedźwiedziu. Jaaa… Dopiero teraz zdałam sobie
sprawę z tego faktu. Boję się. Bardzo się boję – chlipnęła, przenosząc wzrok na
Sportowca.
A teraz również Owładniętego Żądzą Pomocy Przystojniaka.
- Chcesz, żebym został? – zapytał ów, pochylając się do
Reżyserki i na nowo otulając ją rozgrzanym czułością spojrzeniem.
Edith pokręciła przecząco głową, po czym roześmiała się
kulawo.
Skąd ona miała wiedzieć, czego chce? Chciała tylu rzeczy
naraz! I, o ile było jej wiadomo, żadna z nich nie miała szansy powodzenia.
No chyba, że w rozgrywkę wmiesza się niespodziewanie jakiś
cud, niezwyczajny fart czy Aladyn z lampą dżina..
- Nie chcę. To znaczy… Jednocześnie chcę i nie.. –
wyjaśniła nieudolnie Artystka z przepraszającym grymasem na ustach. Zamachała
rękami. – Sorry, Andreas, nie zawracaj sobie mną czerepku. Jedź, jedź,
pędź niczym wiatr północy w torunee po świecie i zachowuj się przyzwoicie. Nie
martw się o mnie!
Bagatelizowanie sytuacji też się nie powiodło, a Kofler nie
wyglądał na ani odrobinę przekonanego sztucznym wybuchem entuzjazmu swojej
narzeczonej, zwłaszcza w kontekście tego, co niedawno wyznała. Jednakże, ważąc
najwyraźniej w duchu na szalach możliwości wynikające z dalszego zgłębiania
niebezpiecznych tematów albo też porzucenia owych tematów na sekundy bliżej
nieokreślone, Niedźwiedź wybrał opcję numer dwa. Próbując zatem przybrać na swe
lico wyraz pozbawiony cętek zafrasowania, przytulił do siebie Edith jeszcze
raz, mówiąc:
- Uważaj na siebie, kotku. I daj znać, gdybyś mnie
potrzebowała.
Później miało miejsce wydarzenie cmokania, chlipania i
pocieszania, które Artystka nie zaklasyfikowała w annałach swojej pamięci jako
szczególne godne istotniejszej wzmianki.
Jak już było mówione, nienawidziła pożegnań. Z
(nie)chęcią odkleiła się więc od Andreasa i, odprowadziwszy Austriaka wzrokiem
do stanowiska odprawy paszportowo-biletowej, rozpoczęła nową sesję wzmożonego,
nie-dajemy-się-łzom mrugania…
…które uległo natychmiastowej destrukcji po wryciu się w
sylwetkę Pointnera.
Asystentka ustaliła szybciutko w skocznych refleksjach
umysłowych, że nie powiedziała jeszcze „pa!” własnemu ojcu…. ojcotrenerowi.
Nabrzmiała wizja ponownego miziania, przerzucania się frazesami i półprawdami o
zdrowiu, pokoju, sukcesach i pomyślności wezbrała w Edith niczym granatowa fala
na Wołdze.
Głupio byłoby tak po prostu udać, że Czapek w tej chwili nie
podchodzi cokolwiek strachliwie do własnego dziecka, nie obrzuca go
zaniepokojonym spojrzeniem, w którym dociekliwe oko doszukałoby się zapewne
również śladów Rodzicielskiego Zaangażowania i Kicającej Lubości, a następnie
nie uśmiecha się półgębkiem i nie przytula wyżej wymienionego dziecia płci
żeńskiej do własnej piersi, sadząc równocześnie:
- Do zobaczenia, Edith!
Głupio byłoby tak po prostu odepchnąć go i odejść.
Może lepiej zawrzeć oczy, przyciskając się do trenera, z
którym, jak by nie było, jest się spokrewnioną w pięćdziesięciu procentach, a
następnie ścisnąć go tak, jakby nie chciało się oddać na pożarcie dzikim
zwierzętom.
Po czym znowu się rozpłakać.
Jak dzidziuś.
No, Reżyserko, brawo! Naprawdę jesteś dzisiaj w swej
szczytowej formie. Gratulacje.
Kilkusekundowy odcinek czasu, wypełniony gorzkimi łzami i
chlipaniem, uległ zatarciu, gdy Pointner, wzruszony równie mocno, co córka, nie
odsunął Edith delikatnie od siebie i nie powiedział:
- Pamiętaj, że zawsze możesz się do mnie zwrócić, Didi.
Niezależnie od wszystkiego.. od godziny czy pory dnia. Jeśli będziesz mnie
potrzebowała, masz natychmiast zadzwonić, jasne? ..Nie bój się, nie zostawię
cię na pastwę losu.
Van der Terneuzen pomyślała, że z powodu bycia opuchniętą
od płaczu i molekuł stresu chyba dostała omamów wzrokowych. Bo to przecież
niemożliwe, żeby Potwór też miał mokre oczy. Albo emocjonalna niestabilność
córki podziałała na selekcjonera niczym opary z plastrów cebuli, albo dzięki
nieokreślonej i nieogarnionej, wręcz zdumiewającej, grze światła łzy Edith
odbiły się w oczach Czapka, powodując dziwne halo, genetycznie złączone z
Ale-Heca-Chyba-Jednak-Nie-Dzieje-Się-Ona-Naprawdę.
Powyższa konstatacja i powstałe w dniu wczorajszym
porozumienie między ojcem i Nie Do Końca Przytomnym Dzieciątkiem w jednej
chwili przybrały w głowie Edith postać prawie fizycznych,
matematyczno-rzemieślniczych wyliczeń, które, napierając na Chwilę Obecną,
ostatecznie wykrystalizowały w dziewczynie Wyznanie.
Wyznanie nieskorelowane w żadnym razie z Onieginem,
Louisem, Alvarezami, domniemanymi zbrodniami, wyczynami o tematyce sensacyjnej
bądź wybroczynami paniki, lecz wyznanie… wyznanie o treści wyznanej podczas
nieomal samobójczego uchylenia rąbka odrobinę przerażającej tajemnicy, ubranej
w pocisk werbalny składający się ze słów:
- Kocham cię, tato.
Pocisk najbardziej bezlitosny ze wszystkich, bo
nieświadomie narosły wewnątrz mózgu oraz psychiki nosiciela, a następnie,
dzięki odpowiedniemu ułożeniu aparatu mowy i tchnięciu weń strumieniu
powietrza, wydostający się na zewnątrz i w ciągu nanosekund trafiający w ciało
ofiary, a później rozrywający się na strzępy, już w pozbawionym
odpowiedniej immunologii organizmie.
Rozrywający się na strzępy.
Na wiele strzępów.
Jeden z nich musiał wpaść Pointnerowi do gardła, gdyż
ojcotrener, usłyszawszy naprędce wyklute stwierdzenie, rozszerzył oczy tak
bardzo, że te z ledwością powstrzymały się od wypadnięcia z oczodołów. Zrobiły
się tylko nienormalnie okrągłe.
Przez chwilę.
W nadchodzącej Czapek znowu przytulił do siebie Edith,
ale już nie tak, jak zrobił to przedtem. Reżyserka formalnie czuła,
jak jej oświadczenie, płynące z głębi serduszka i będące wyrazem skomlącej
potrzeby chwili, przyspieszyło metamorfozę postrzegania rzeczywistości przez
Potwora.
Trener tulił Edith już nie obcy człowiek, dopiero
od niedawna pełniący w imieniu oficjalnych decyzji strategicznych rolę
Przybocznego Taty, lecz PRAWDZIWY OJCIEC.
Może i nieprzekonujący pod względem obranych metod
wychowawczo-edukacyjnych, może i niezbyt normalny, może (raczej na pewno) niestandardowy.
I na pewno nie taki świetny, jak Johannes.
Ale jednak OJCIEC. OJCIEC, podsumowujący
pożegnanie za pomocą konkretnych, przesyconych czułością wyrazów:
- Ja też cię kocham, moja córko.
*** Odeszli.
Udali się w stronę przejścia granicznego między światem
lądu i światem powietrza, płaszczyzną sportu i warstwą priorytetową pozostałej
części społeczeństwa ludzkiego.
Pchając przed sobą ciężkie wózki, wypakowane po brzegi
bagażem podręcznym, taszcząc ze sobą kurtki, plecaki, dobry humor i filozofię
optymistyczną, kadra OESV, po wcześniejszym zgromadzeniu się w przestrzeni
lotniska właściwej dla osób, które z sukcesem przebrnęły przez kontrolę celną,
zorganizowała się w dość znaczną grupę pasażerów, a następnie, powoli acz
stanowczo, rozpoczęła przemieszczanie się w stronę odpowiedniego gate’u.
Edith stała na wprost barierek oddzielających jednostki
postronne od tych wybranych, naznaczonych piętnem numeru lotu i miejsca
siedzącego w boeingu, wysilała boleśnie wzrok, wpatrując się w rozrojoną masę
ludzką oraz usiłowała wytłumić w sobie wszelkie uczucia.
Zobaczyła Andreasa machającego jeszcze na finalne „do
widzenia!” oraz Cudownego, z zapałem podnoszącego dwa uniesione kciuki.
Taaak.
I to by było na tyle.
Po plecach Artystki przebiegły zmrożone dreszcze, gdy kadra
ostatecznie ulotniła się z pola widzenia.
Kurwa.
Oto zapowiedź stała się ciałem, czy też: przedsmak paniki
nagle stał się rzeczywistością, wyraźnie okoloną przez ramy życiowe.
Oniegin, Delacroix, zastawiona zasadzka, Hector, Fernando,
pan snajper, wielość samochodów, wielość modelów broni, szpital, Johannes,
matka i Gerard – wszystkie te elementy przedefilowały z werwą przez świadomość
Asystentki, na nowo wypełniając jej zielone oczy niebezpiecznie wysokim
poziomem skażenia przerażeniem.
- Już poszli, Edith.
Fałszywy Sprzedawca Nerek stanął po prawej stronie nadal
niezdolnej do autoproksemiki van der Terneuzen i, podobnie jak jego szefowa,
wbił wzrok w ciżbę kłębiącą się przy bramkach kontroli celnej.
- Si, już odlecieli. I dlatego teraz my przejmujemy
stery.
Kątem oka Didi zoczyła również Farbowanego, analogicznie do
dwójki towarzyszy zafascynowanego tłumem pasażerów.
Przełknęła głośno ślinę i po raz ostatni spojrzała zbitym
wzrokiem w stronę, w której nie tak dawno temu mogła odgrywać jedną z czołowych
sztabowych ról.
- Nie mamy czasu na produkowanie bon motów, panowie –
orzekła tonem Kleopatry Pani Reżyser, nabierając głęboko powietrza do płuc.
I, zanim ktokolwiek zdążył jej odpowiedzieć, dodała jeszcze
błyskawicznie, odwracając się w kierunku drzwi wyjściowych:
- Ruszcie się. Trzeba jeszcze dopracować kilka detali
naszego szałowego planu.
Pozostało jeszcze tylko szybkie i jednocześnie ostateczne
otarcie łez zdenerwowanym szarpnięciem prawej ręki, a następnie energiczne
skierowanie się do wyjścia, wprost w paszczę słodkiego, odurzającego cynizmem
świata.
*** Po przekroczeniu progu mieszkania pierwszą rzeczą,
która wręcz agresywnie rzuciła się Edith do uszu, była cisza.
Brzęcząca niczym komar, szumiąca górskim strumykiem pulsu
nawet w najgłębszych zakamarkach ciała, a zwłaszcza duszy, napastliwie
atakująca oczy, nos, cebulki włosów, kawałki kurtki, butów… umysł.
Pomieszczenia były po prostu puste
puste
puste
i była to pustka najgorsza z możliwych.
W ciągu zaledwie kilku godzin z cesarskich pokojów
Reżyserki wymiotło nie tylko przeważającą ilość najważniejszych person w jej
życiu, lecz również cząstki elementarne wszystkich istotnych rozmów.. zdarzeń
jako takich, których znaczenie okazało się nie do przecenienia.
Wyjaśniająca konwersacja z Pointnerem, wspominki urządzone
na spółkę z matką, mozolne, bo zdławione chorobą, próby żałosnego romansowania
z Koflerem.. zakończone wiadomo już, czym.. Odwiedziny Tres Sportif, telefon
Louisa..
O, właśnie! Telefon Louisa!
- Czy mogłaby się pani przesunąć, Edith? Nie możemy wejść
do mieszkania – rzucił gdzieś zza pleców Kamerzystki Fernando nieco
naburmuszonym tonem głosu.
Uwaga pomysłowego ochroniarza pozwoliła Pannie w trymiga
odkleić się od indywidualnych na życzenie, niewesołych rozważań, które już zaczynały
z nowymi pokładami energii wciskać jej łzy do oczków, po czym nieomal kłusem
przenieść na piaskową wydmę bieżącej konieczności usunięcia się z
przeładowanego przedpokoju.
Dziewczyna w zwolnionym tempie przepłynęła do kuchni, gdzie
natknęła się na idealnie zaprowadzony przez matkę porządek.
Katarzynka posprzątała. Coś takiego.
Zatem jednak nie ma alergii na kurz i środki czystości…
- Wszystko w porządku?
Znowu pytania. Znowu te cholerne pytania! I do tego CIĄGLE
TA SAMA TREŚĆ!
- Tak sobie – odpowiedziała Artystka z lunatycznym
uśmiechem, po czym w odrobinę tanecznym stylu przestąpiła z nogi na nogę. Po
chwili zreflektowała się, kucnęła i zaczęła zzuwać buty. W międzyczasie w metry
kwadratowe penthouse’u Reżyserki zdążyła napłynąć masa ludzka w postaci dwóch
Alvarezów.
Urodzaj. Prawdziwy urodzaj na fali przyszłego nieurodzaju.
Edith wyprostowała się z miną uroczej gejszy, obrzuciła
swoich ochroniarzy, cierpliwie czekających w przedpokoju, emanującym godnością
błyskiem wyczekującego spojrzenia, po czym, wcinając się dokładnie między
stojących obok siebie braci z Ameryki Środkowej, przedefilowała z kozakami w
prawej dłoni do najbliższej szafki na obuwie. Walnęła buty na pierwszą część
pustej półki, odwróciła się błyskawicznie piruetem niezwykle uzdolnionej
baletnicy, a później rzuciła karcąco:
- No, proszę mnie oświecić co do naszej zasadzki jeszcze
raz!
Więcej już nie wytrzymała. Krzywiąc się na wspomnienie
Lotniskowego Pożegnania i czując się niczym opuszczony przez przyjaciół
niszczyciel światów, van der Terneuzen przeszła energicznym chodem z powrotem
do kuchni. Tam odkręciła kran z lodowatą wodą, pochyliła się i łapczywie
wessała w z szumem padający strumień akwy.
..Całą poprzednią akcję uznała za niebyłą. Niebyłą?
…Co jej się działo? Dlaczego zachowywała się właśnie tak,
jak się zachowywała, czyli niczym popierniczona do potęgi entej?
Może to znowu ukochana nerwica, zważywszy na ogólne
poczucie rozbicia, przyspieszone tętno i histerycznie pędzące myśli…
- Edith?
Reżyserka o mało nie udławiła się zbyt dużym łykiem, który
nieświadomie nabrała do ust, a następnie postanowiła przełknąć, wypluła więc do
zlewu sążnistą ilość wody zmieszanej ze śliną i poczuciem zapętlenia, zanim
ponownie przybrała wyprostowaną postawę, zdecydowana nie tylko w kwestii zakręcenia
kranu, lecz również sprostania mnogim wyzwaniom rzucanym przez świat.
Pokaszlała kilka momentów, by oczyścić krtań z płynu, zamrugała kilkakrotnie
powiekami w celu odpędzenia natarczywych łez Nie-Wiadomo-Czego i już w
następnej chwili odpowiadała na troskliwe napomnienie Hektora nie do końca
pewnym oraz niemożebnie napompowanym sztucznością uśmiechem.
Który wkrótce oklapł niczym kompletnie nieudany suflet.
Alvarez patrzył na Artystkę na pozór chłodnymi oczami, lecz
tak naprawdę cała jego postawa wyrażała krańcowe napięcie. Bratu dzielnie
asystował zza węgła jak zwykle ironicznie wykrzywiony Fernando, którego mina w
tejże chwili również znamionowała lekkie zachwianie.
Edith nie odważyła się jawnie skomentować w myślach wpływu,
jaki wywierała, świadomie bądź nie, na swych oddanych bodyguardów o seksownych
sylwetkach (zaraz… co?!) i wulkanicznych temperamentach, wydusiła zatem z
siebie szybko:
- Przepraszam, zupełnie nie wiem, co się ze mną dzieje. Mam
odpały chyba ze stresu, bo z czego innego? Przepraszam, nie wiem, co
się ze mną dzieje…
Przerwała, kiedy Hektor wyciągniętą z marynarki lnianą
chusteczkę skierował do twarzy Didi, a później wytarł jej brodę i usta z
kapiącej na sweter wody.
- Musi pani odpocząć, pani van der Terneuzen – stwierdził
łagodnie, nadal wbijając w Edith to samo, co wcześniej stalowe spojrzenie.
- Nie.
- Ależ tak – poparł brata znienacka drugi Meksykanin,
wkraczając do kuchni z miną wyrażającą uwielbienie.. wszystkiego. – Edith,
cara, niech pani będzie poważna. Hektor ma rację. Chwila relaksu dobrze pani
zrobi, proszę mi wierzyć. W świetle ostatnich wydarzeń…
- W świetle ostatnich wydarzeń nie mam czasu na odpoczynek
– odbiła piłeczkę Kamerzystka, obserwując, jak Alvarez chowa do kieszeni mokrą
chusteczkę do nosa (oraz ust i brody). Naraz coś sobie uświadomiła.
Coś strasznego.. nieoczekiwanego..
Poczuła, jak na policzki wypełza jej rumieniec.
- Muszę jeszcze odwiedzić Johannesa – wyznała surowo.
Na parę sekund zapadła cisza.
- Szczerze mówiąc, to nie jest najlepszy pomysł – wyraził
wątpliwość Hektor z nieokreślonym wyrazem pyszczka jednocześnie błądząc
wzrokiem po podłodze.
Fernando nie zdążył dorzucić własnej opinii do rozmowy, bo
van der Terneuzen doprecyzowała własną wypowiedź, korzystając z pauzy po
słowach Hektora:
- Czuję, że muszę to zrobić. Naprawdę MUSZĘ.
Siąknęła nosem i rękawem wierzchniego odzienia przetarła
sobie twarz.
Palące placki nadal miały we władaniu lico, głowa wciąż
bolała nadmiarem refleksji, stresem, samotnością, mięśnie drżały, oczy były szkliste,
a mieszkanie wciąż
puste
puste
puste..
Edith nagle zapragnęła albo zacząć rozdzierająco krzyczeć,
albo rozwalić coś w drzazgi. Cokolwiek! Krzesło, donicę z kwiatkiem, nos
jednego bądź drugiego Alvareza…! Wykrzyczeć całe zwątpienie, kurewską sztywność
tej pierdolonej konwersacji, niedorobioną nieuchronność własnych poczynań,
własną jebaną niemoc, niemoc, NIEEEMOOC!
- Pojadę do Johannesa! Nie będziecie mi rozkazywać! –
wrzasnęła panicznie, cofając się w stronę blatu kuchennego jak przestraszona
sarenka w ciemnym lesie.
Czarnym Lesie.
Obrzydliwym Schwarzwaldzie życia doczesnego! Bezdusznym,
BEZDUSZNYM!
- Ale będziemy pani doradzać.
Artystka werżnęła się spojrzeniem w gardło przemądrzałego!,
irytująco zblazowanego! Fernanda.
Boże, jej nerwy lada chwila trzasną!... I zwariuje,
zwariuje-ee, aaaAA!
Zaaaraz! Stop!
Wdech. I wydech. Powoli. Spokojnie. Wdech. I wydech. Nie
daj się. I znowu wdech. I znowu wydech. Nie daj się temu podłemu atakowi
nienawiści. Zamknij oczy, tak, zamknij oczy. Żeby nie widzieć, żeby za wszelką
cenę nie musieć rozumieć. I wdech. I wydech. Odizolować się od otaczających
dźwięków, choć na chwilę, choć na chwilę!...
Spokój.
Błogi spokój.
No, dalej, Edith, przecież sobie z tym poradzisz (z czym
sobie poradzisz?). Jesteś dużą, silną dziewczynką (małą, bezbronną.. NIE. Dużą,
silną dziewczynką, dużą, nie-dużą, a właśnie, żedużą, silną dziewczynką..
dużą, odważną, odpowiedzialną, silną, silną, silną). Dasz sobie radę, bankowo.
Dasz sobie radę, bankowo. Musisz tylko się uspokoić.
Wdech. I wydech. Oo, cudowwwwne mięśnie bez napięcia..!
Kamerzystka powoli osunęła się na jasnożółte panele,
próbując zwalczyć napad strachu, który obręczą zaciskał się jej
na chyba każdym organie. Serce! Zwłaszcza na sercu. Biedny silnik, co
rusz wystukiwał inne tętno..
Wdech.
Inne tętno.
Wydech.
Inne tętno.
I chłód..
Chłód?
Edith leniwie otwarła oczy. Spostrzegła w maksymalnym
zbliżeniu twarz Hektora, przykładającego do policzków swej pokręconej
szefowej..
.. schłodzoną ścierkę?
Nie, kostki lodu owinięte w świeży, pachnący sklepem
materiał.
- Spokojnie – wyszeptał ledwie słyszalnym tchnieniem
Alvarez.
Artystka przymknęła powieki.
- Muszę odwiedzić ojca – wymruczała cicho, mimowolnie
pochylając głowę w bok.
- Lepiej będzie, jeśli pani odpocznie.
Świst, świst, świsssst..
Spokojnie, ćśśśśś!
- A mogę chociaż do niego zadzwonić?
Sekunda wręcz dotykalnego wahania.
- Może pani. Gdy poczuje się pani lepiej…
Edith zasnęła, zanim doczekała końca odpowiedzi. Albo
doczekała, tylko o tym nie miała bladego pojęcia.
*** Gdy się obudziła, ze zdziwieniem
odkryła, że znajduje się we własnym łóżku…
… W stanie zdecydowanie lepszym niż wówczas, gdy padała
ululana atakiem nerwicy na wyglancowaną przez matkę podłogę.
Proszę, niestabilność psychiczna może jednak być
pożyteczna...
Van der Terneuzen ziewnęła, przeciągnęła się i przewróciła
na lewy bok.
…Nawet, jeśli jest systematycznie nakręcana przez
niecodzienne sytuacje całkiem dużego kalibru.
O, Alvarez!
- Dzień dobry – przywitała się z Panem Ochroniarzem
ochrypłym głosem, któremu towarzyszyło subtelne wygięcie warg w coś, co w
założeniu miało oznaczać Przyjemny Uśmiech, Dosyć Przyjacielski w Wymowie Swej.
Zmrużyła oczy, po czym ponownie ziewnęła w prawą pięść.
Hektor skinął kurtuazyjnie łepetynką.
- Wyspała się pani? – zapytał bez polotu, taksując
Reżyserkę oceniająco-kontrolnym spojrzeniem.
- Nieskromnie odrzeknę, że TAK! I czuję się much,
much better than wcześniej – zwaloryzowała autostan Edith zarazem obserwując
igrające w promieniach słońca drobinki kurzu.
Wyszczerzyła się do Meksykanina.
- Widzę, że rzeczywiście forma pani dopisuje,
pani van der Terneuzen.
Stwierdzenie owo było nie dość swobodne jak na towarzyszące
mu okoliczności..
.. Co więcej, rozgadany zazwyczaj (ookej, może nie ponad
miarę, ale jednak BARDZIEJ) bodyguard w chwili obecnej pozował na znudzonego
pokazem mody Karla Lagerfelda, którzy marzy jedynie o opuszczeniu miejsca
profanacji swej najnowszej kolekcji, niż na szczerze uradowanego z poprawy
zdrowia znajomej faceta.
Hektor był po prostu zbyt sztywny jak na samego siebie.
Ale skąd Edith mogła wiedzieć, jaki Alvarez bywa zazwyczaj?
Ile ona zna tego mężczyznę? AŻ dziesięć dni? Aż siedem..?
I kiedy właściwie miała go obserwować? I DLACZEGO..?
Au, ręka jej ścierpła!
- Co się stało? Nie przejawia pan oślepiającej aktywności
życiowej, Amerykaninie. Dalej, niech pan powie, o co kaman – zwerbalizowała
obiekcje Kamerzystka w chwili rozpierania się na wygodnych podusiach.
Podbudowany uprzejmością i szczerym zainteresowaniem wytwór
słowny nie spotkał się jednakże ze strony Alvareza z żadnym hurra-odzewem.
Jeden – zero.
Hektor odparł, wciąż zanurzony w ten sam sos Bycia
Nieswoim:
- Nic takiego. Poważnie.
- Chyba nie przestraszyliście się z Fernandem
mojego ataku histerii? – wysnuła intuicyjnie hipotezę Reżyserka. - …Hmmm? Panie
ochroniarzu?
Ha! Mina Alvareza dawała odpowiedź klarowną niczym woda
spod lodowca!
Edith rozszerzyła powieki w nagłym napadzie chorej ciekawości.
- Serio? – zatchnęła się z bolesnym zafascynowaniem owym
niespodziewanym newsem. – Naprawdę nie wiedzieliście, że miewam napady
nerwicy? Czy mój ojciec wam nie wspominał, że bywam niekiedy trochę
obsesyjna?
- Nie-eee – bąknął Ochroniarz. – I właśnie dlatego nie
wiedzieliśmy zbytnio, jak się zachować, kiedy..
- ..mi odbiło – dokończyła Artystka z radosnym uśmiechem.
Zaśmiała się.
- Spokojnie, nic wielkiego się nie stało. Rozumiem, iż ktoś
mógł nigdy wcześniej nie mieć do czynienia z wariatką.
Zatrzepotała zalotnie powiekami.
- Zwłaszcza, jeśli ta dobrze się maskuje.
Hektor parsknął krótko.
- Pani van der Terneuzen, niech pani nie przesadza! To
całkowicie nie pani wina, że.. że jest pani na tyle odważna, by
brać na siebie rozwiązywanie problemów innych ludzi. Plus, że od tego
niekiedy siada pani psycha. Przecież to zrozumiałe – rzekł poważnie, wwiercając
się w Edith uważnym wzrokiem.
- Zrozumiaaaałe… - miauknęła Panna z Kamerą.
Zrozumiałe! Oto słowo-klucz.
Na chwilę zapadła się w sobie. Postanowiła zignorować
dalszą część przemowy Meksykanina, która dotyczyła nieświadomości reagowania w
psychicznych przypadkach kryzysowych połączonej z żarliwymi wyrazami skruchy/
słownego bicia się w piersi, by..
.. w ciągu kilku chwil dokonać przeglądu najważniejszych
wspomnień z własnego życia..
najbardziej chwytliwych chwil
najistotniejszych zwrotów akcji
najlepiej zapamiętanych ważkich epizodów.
- Daruj, Hektorze – powiedziała Reżyserka wbrew sobie,
odwracając wzrok z butów Alvareza w stronę jaśniejącego, rozgrzanego energią
słoneczną okna. – Chce pan usłyszeć coś… - parsknęła głucho. -..
interesującego?
Kątem oka dostrzegła leciutkie skinienie głową.
- Może napiszę kiedyś autobiografię pod tytułem „Byłam
współuzależniona” – rozpoczęła Edith z minimalnym szyderstwem w głosie. Po
chwili znowu przywołała na buzię punkciki maksymalnego skupienia..
Jakby robiła sekcję żabie..
Jakby robiła wiwisekcję czemuś, co do tej pory nie wydawało
się dostatecznie jasne..
- Że co, że główna myśl banalna,
oklepana, nieprofesjonalna? Byłam współuzależniona, naprawdę.
I to ile razy!
Van der Terneuzen spojrzała bystro na siedzącego
naprzeciwko Alvareza, po czym wznowiła monolog, mówiąc:
- Byłam współuzależniona od wszystkich, których spotkałam
na swej drodze i kto zapisał się w mej pamięci w jakiś szczególny, godny uwagi
sposób…. Koleżanki i koledzy robili ze mną, co chcieli; rodzice robili ze mną,
co chcieli; ukochani robili ze mną, co chcieli… w sumie: wszyscy robili ze mną,
co chcieli. Nawet wiodącą pasję wybrano dla mnie na zasadzie kontrastu z inną
fascynacją – reżyseria zastąpiła mi umiłowanie broni palnej! Być może właśnie
dlatego ja sama jestem złożona z przeciwieństw!
Sedno sedna, czyż nie, moja panno?
- Pokochać nowego ojca niemal natychmiast po wyjściu
prawdy o jego istnieniu na jaw…
albo jestem spragniona rodzicielskiego uczucia, albo
zwyczajnie i po ludzku głupia
- …nie dać się mafii, w tempie ekspresowym wybaczyć matce
dotychczasowe przewinienia, zgodzić się na ślub z facetem, którego zna się
miesiąc…, robić za ludzki wabik na kłopoty, magnes na popaprańców i do tego
wciąż sobie wmawiać, że czeka na mnie Wyższa Sztuka, jeśli tylko będę
w stanie pokonać kolejny zakręt. Kwintesencja!! Swoje najbardziej specyficzne
cechy mogłabym przerobić na związki chemiczne, połączenia farmakologiczne,
które później zarejestrowałabym pod nazwą… edithium, edithini… bądź edithoxem….
i sprzedawałabym jako różowe tabletki w atrakcyjnym opakowaniu, mające docelowo
sprawić, że więcej cierpiących poczuje się jak ja, zacznie odczuwać
jak ja i postrzegać jak ja.
- Potrzebuje pani kopii? – spytał z lekkim, a zarazem
wyrażającym uszczypliwość, uśmiechem Hektor.
- Nie! – skontrowała zdecydowanie Edith. - Może i jestem
niepoprawną, skończoną egoistką, osobą uwielbiającą nadużywać zaimków „ja”,
„mój”, „mnie” we wszystkich możliwych formach, odmianach i przypadkach.. a może
po prostu jestem zagubiona i potrzebuję zrozumienia dla własnych wyborów, gdyż
bunt wychodzi mi już uszami! A kto ma mnie zrozumieć, jeśli nie ja sama.. w
którejś tam odsłonie personalnej?
Reżyserka skrzywiła głowę.
- Może znajdzie się gdzieś na tej kuli ziemskiej zbłąkana
duszyczka, która, po zażyciu mych pastylek, wpadnie na genialną myśl, do czego
to wszystko, co robię i co przeżywam, tak naprawdę prowadzi?
Chyba jedynie geniusz mógłby się w tym połapać.
- I która podzieli się ze mną owym odkrywczym, leczniczym
wnioskiem, by choć odrobinę mi ulżyć w zwątpieniu? Jak pan sądzi, Hektorze? –
spytała z uśmiechem - Czy ktoś byłby w stanie to dla mnie zrobić?
Poza wspomnianym geniuszem.
- To naprawdę ma być główna droga do osiągnięcia szczęścia?
– odpowiedział Alvarez pytaniem na pytanie.
Wygodniej rozlokował się na wciąż okupowanym przez siebie
fotelu, podparł brodę zgiętą w łokciu ręką i na powrót wtopił w Kamerzystce
zaciekawione, cierpliwe wejrzenie.
- Do osiągnięcia równowagi i poczucia pewnej celowości….
Albo nie – wycofała się van der Terneuzen.
- Jednak nie chcę tracić indywidualności w powtarzalnym,
multiplikowanym tłumie mnie samych…! Nie tędy wiedzie szlak. Już wyjaśniam,
może mi się uda… Chcę powiedzieć, że w sumie nie o wtórność mi
chodzi, lecz raczej o oryginalność w postrzeganiu mnie. O racjonalną, naukowo
analityczną, hermeneutyczną oryginalność.
Przydałoby się pełne powątpiewania wzniesienie brwi.
- Większość ludzi uważa mnie za pojeba.
Nastąpiło pogodzenie się z faktem! Jupi!
- Kiedyś mi to zwisało, ale teraz, odkąd stałam się z dnia
na dzień etatową celebrytką.. Mój wizerunek – kipiący, kpiący, niejednoznaczny,
skorelowany z powagą i dostojnością – rzutuje głównie na pozostałych
uczestników tej medialnej farsy…. Zatem w końcu opalizujące kontrasty
przemieniły się w dojrzałość emocjonalną i światopoglądową!! Bez mojej wiedzy!
To naprawdę zadziwiające, nieprawdaż?
Prawdaż – przynajmniej dla Edith!
- Zważywszy na fakt, że, w gruncie rzeczy, wysoce
przywiązywałam się do swoich bliskich moja ostatnia rewelacja nie powinna
wydawać się niczym urągającym rutynie… Ich życie bywało moim, ich pragnienia
bywały moimi, ich marzenia bywały moimi. Było tak aż do poprzednich chwil…
Dopiero teraz jestem pewna tego, czego chcę… Niestety, na pewne rzeczy jest już
zdecydowanie za późno. A na inne za wczas… Cholera, nigdy nie umiem się
wstrzelić w idealną chwilę ani na realizowanie własnych celów, ani na rachunek
sumienia! – podsumowała się Edith ze śmiechem pełnym markowanej swobody.
- Chyba pora skończyć z wodolejstwem, filozoficzno-psychoanalitycznym
bełkotem zranionego ducha, duchowo-słowną operacją na żywym organizmie ciągle
się przemieniającym z jednego stanu w drugi.. To cała ja. Plus minus zero
dodatków i upiększeń.
Koniec filmu.
- Nie musi pan komentować moich bólów egzystencjalnych –
pospieszyła jeszcze z gorącym jak pustynny piasek zapewnieniem Kamerzystka. –
Chciałam panu tylko powiedzieć, jaka mniej-więcej jestem, żeby już pan więcej
się nad tym nie musiał zastanawiać… jeśli kiedykolwiek się pan zastanawiał. No.
To już pan nie musi.
Wykreowała na wargach krzywy, słaby uśmiech, po czym ni to
ziewnęła, ni to mlasnęła, a następnie przeszła wreszcie do sedna, pytając soczyście:
- Czy możemy jeszcze raz powtórzyć wspaniały, misterny plan
natarcia na Louisa i spółkę na naszym terenie łownym?
- A czy mimo wszystko mogę coś dodać do tego, co pani
powiedziała? – wtrącił zgrabnie Ochroniarz z uśmiechem. - Mogę mieć prawo
ustosunkowania się do tego, co właśnie usłyszałem i to prawo wykorzystać?
Artystka wzruszyła ramionami, choć w środku aż ją zmroziło.
Ile jeszcze rozdrabniania się w ostatnim czasie, ile
jeszcze…
- Proszę mówić – ponagliła Hektora słowem i gestem. –
Tylko.. – dodała prędko – Zanim pan zacznie… Chciałam pana przeprosić. Pana
oraz pańskiego brata. A, właśnie! Gdzie on jest?
Starszy Sprzedawca Nerek wykonał nieokreślony tik nerwem
zlokalizowanym w okolicach ust.
- Poszedł kupić pizzę. Stwierdził wielkoświatowo, że,
gdy pani obudzi, dokładnie tego będziesz potrzebować najbardziej na świecie.
- Całkiem dobra idea – oceniła Reżyserka bez cienia fałszu.
– Faktycznie, przydałoby mi się wrzucić coś na ruszt.. Ale, ale..!
- Ale, ale..! – przedrzeźnił szefową Alvarez. – Dlaczego
chciała nas pani przeprosić? Za co?
Edith westchnęła dwoma urywanymi wydechami.
- Nie domyśla się pan? – zapytała poważnie.
- Chyba się domyślam, ale to, co uważam, jest
pozbawione sensu.
- Pozbawione sensu było moje zachowanie – uściśliła van der
Terneuzen. – Moja poprzednia postawa tam, w kuchni, przywodziła na myśl osobę
pijaną. Jest mi.. wstyd.
- Bo nie wyrabia pani ze szlachetności?
O, Boże.
- Powinnam bardziej się kontrolować, ale.. momentami już
nie umiem. Chwilami ogrania mnie takie bezzasadne przerażenie.. – spowiadała
się Edith. – Bez racjonalnego źródła… Ech! To chyba… psychiczne przesunięcie.
Wpiła w Meksykanina rozpalony wzrok, w którym ukryta była
ogromna doza poczucia winy.
- Byłam zła na was, to znaczy na pana i pańskiego brata, a
nie na osoby, które mnie doprowadziły swoimi grzechami do jutrzejszej
konfrontacji. Ojciec i brat. Są obecnie słabi, a to wszystko to ich wina! Oni
powinni ponieść karę za..
- Zamiast pani – wplótł własny wniosek Amerykanin. Pokiwał
głową, zapatrzony w dywan. – Dziwię się pani, szczerze mówiąc.
O!
- Ale nowość – zakpiła Reżyserka. – To chyba jest
pan jedyny, Hektorze!
Rzucone spojrzenie Alvareza ponownie ją głęboko
zastanowiło.
Tak wiele współczucia, tak wiele złości, a tak mało….
A tak mało czego?
- Mówię poważnie, pani van der Terneuzen – rozwinął z
wstrząsającą powagą. – Nie każdy umiałby się zdobyć na tak wielki dowód miłości
jak pani.
Chyba dowód ślepoty i totalnego braku piątej klepki.
Może rezonans magnetyczny sprawdziłby, gdzie owa klepka
dokładnie się NIE znajduje, a gdzie znajdować się powinna.
Może można by ją wszczepić.. promieniami Roentgena?
Lutownicą transformatorową z turboreduktorem.
By naprawić wszelkie elementy, które nie działają.
- Wielki dowód miłości… - wydziamgała Panna z Kamerą.
Uśmiechnęła się sama do siebie.
Akurat, ale powiedział!
- Możesz się pani śmiać, lecz dobrze pani wie, iż mam
rację.
Jak uczenie to zabrzmiało!
- Pani van der Terneuzen, znam wielu ludzi, którzy nigdy w
życiu nie poświęciliby się nawet dla własnej matki.
- Podobno w waszej kulturze matka to świętość.
- A więc wie pani, o czym mówię.
- Chyba nie.
Alvarez zrobił minę o jeszcze większym współczynniku
aktywności reweransu.
- Poświęca się pani dla rodziców i dla brata. Ma pani
własne problemy, ważne wydarzenia ostatnio dzieją się u pani stadnie, na pewno
potrzebowałaby pani chwili odpoczynku, zaszycia się gdzieś na jakiś czas, żeby
wszystko w spokoju przetrawić, a pani jest w stanie porzucić własny dobrobyt,
aby uratować drugich, bo bez tego pani szczęście nie byłoby pełne, a może nawet
nie byłoby nic warte.
Gorzki wniosek wypływa na powierzchnię niczym plamy oleju.
- Boże – zaskrzypiała Reżyserka z przestrachem (autentycznym
bądź nie..?). – Więc jestem skończoną egoistką: POŚWIĘCAM SIĘ WYŁĄCZNIE DLA
SIEBIE, TAKA JEST BAZA MOICH CZYNÓW.
- Nie to chciałem powiedzieć.
- Ale pan powiedział!.. Tak czy siak.
Van der Terneuzen poczuła ostrzegawcze łupnięcie serce,
wyrwanie z ustalonego rytmu na dającą do myślenia sekundę.
Nieee!...
- Nie jest pani egoistką – bronił własnej tezy Pan
Ochroniarz.
W tle łupnęły drzwi.
- Edith, gdyby nawet nią pani była, nawet by pani nie przeszło
przez głowę, że mogłaby ratować kogokolwiek. Czym jest więc pani
postawa, jeśli nie brakiem egoizmu?
- On tam jest – nie ustępowała Kamerzystka. Zaczęła kiwać
się w boki, wciąż oparta o poduszki. – I czai się.
- Tłumaczę pani, że się nie czai! Nie czai się,
ponieważ go nie ma! I ja to podziwiam! Bezsprzecznie i bezwarunkowo! TO jest
dla mnie NIOSIĄGALNY IDEAŁ.
- Co jest dla ciebie ideałem, Hektorku?
Fernando wszedł niepostrzeżenie do sypialni szefowej,
dzierżąc w rękach ogromne pudło z chrupiącym, smacznym wnętrzem, jednocześnie
pogryzając w zębach kawałek ciasta z usianego dodatkami trójkąta, który
wygodnie spoczywał na samym szczycie kartonowego opakowania.
- Działanie Edith.
- A, tak, tak – przyswoił Młodszy.
Poszedł do łóżka, umieścił na nim otwarty w przelocie
karton z pizzą, po czym klapnął blisko van der Terneuzen i na nowo zajął się
pałaszowaniem zdobycznej pizzy.
- Bon appetit! – powinszował jeszcze pomiędzy jedną fazą
przeżuwania a drugą.
Panna sięgnęła po własną bombę kaloryczną. Zachowanie
Fernanda było dla niej najlepszym motywatorem.
A Hektora – demotywatorem.
- W istocie – wpiął się znienacka w konwersację młodszy
Amerykanin – Ja również panią podziwiam, cara. Nie mam zbyt rozbudowanego
słownictwa i nie posiadam należytej biegłości w składni, lecz spieszę donieść,
iż pani postępowanie wzbudza we mnie niesłabnący respekt, niesłabnący podziw
oraz niesłabnącą konsternację.
- Fernando! – huknął na brata Starszy.
Hi, hi, hi.
Kamerzystka wgryzła się w pachnące ciasto.
- No co? Konsternację wzbudza mnie postępowanie naszej
fenomenalnej szefowej w takim zakresie, iż nie myśli ona przede wszystkim o
sobie. JA bym myślał.
- Ahyhmyjdhaum – wtrąciła trzy grosze Pani Reżyser, muląc w
ustach bardzo smaczną pizzę.
- Widzisz? Edith się ze mną zgadza – stwierdził wyraźnie
uradowany Nando i odgryzł z kawałka włoskiego przysmaku sążnisty kęs. – W
takim razie nie wiem, dlaczego mimo to pozwala wystawiać swe kształtne ciało na
muszę.
Posłał Artystce szybkie spojrzenie o nieokreślonym
znaczeniu, po czym skoncentrował się na bracie.
- Częstuj się, Hektorku. I nie bajdurz. Jak się
najesz, to przestaniesz demoralizować Edith i opowiadać jej, że jest
egoistką. Słyszałem zza drzwi. Niezbyt to budujące.
- NIE UWAŻAM JEJ ZA EGOISTKĘ, DO CHOLERY!
- Pizza ci się zmarnuje – skonstatował Fernando. Przełknął.
- Edith – zaczął Hektor z paniką w głosie. – Nie było moim
celem dobicie pani, tylko wyrażenie mojego poparcia. Tyle.
Alvarez wreszcie skusił się na dymiący trójkącik..
.. wyrwał dla siebie jeden z największych kawałków.
- Chyyyytrusss – skomplementował bodyguarda jego brat.
- Prawdopodobnie użyłem nieodpowiednich słów – zakończył
ostatecznie proces kajania się Sprzedawca Nerek, po czym wreszcie zamknął sobie
usta soczystym gryzem.
Dalsze pochłanianie pizzy przebiegło w zadziwiającej ciszy.
Cisza, cisza, cisza
Ale!
- Cała nasza akcja… będzie bardzo szybka.
Meksykanie spojrzeli na Reżyserkę cokolwiek skonfundowani.
Oboje wyglądali po prostu komicznie – obżarci, tu i ówdzie pobrudzeni keczupem,
z końcowymi fragmentami ciast przy wargach, a do tego zaskoczeni truizmem Edith.
Ha!
- No i musi wykazać się precyzją, którą już zaplanowaliśmy
– kontynuowała niestrudzenie Reżyserka.
- A co, jeśli coś pójdzie niezgodnie z naszymi założeniami?
Właśnie przypadkowy błąd jest bardziej prawdopodobny niż cudowne zakończenie
projektowane wczoraj wieczorem. Co wtedy zrobimy, panowie? Co wtedy?
Zasiawszy ziarna niepokoju w sympatycznych umysłach,
Artystka dokończyła własny kawałeczek pizzy.
- Spoko, niech się pani nie martwi! – pośpieszył z
zapewnieniem Fernando.
- Jasne – poparł młodszego starszy. – Nie musi się obawiać
pani obawiać, pani van der Terneuzen, w końcu płaci nam pani za nadstawianie
karku.
Uśmiechnął się przyjaźnie.
Momencik!
- A gdybym panom nie płaciła… zaangażowalibyście się?
Gdybym was po prostu poprosiła?
Pauza.
- W kontekście tego, o czym niedawno mówiliśmy…
Edith przeniosła wejrzenie z twarzy Nanda na twarz Hektora.
Czekała na odpowiedź.
Co za pytanie! Godne burzy mózgów: na ile prawienie
konkretnych morałów odzwierciedla rzeczywiste postępowanie w realu.
- A na ile człowiek o złamanym życiu może być szlachetny?
Van der Terneuzen, zupełnie wbrew sobie, wpatrzyła się w
intensywne spojrzenie wygłaszającego powyższy sąd Hektora.
Upłynęła sekunda.
Upłynęły jeszcze dwie, trzy, cztery..
Dopiero między siódmą a ósmą Amerykanin odwrócił głowę w
prawo.
Fernando zaśmiał się cicho. Z jego strony nie padła żadna
słowna deklaracja – można rzec, że chichot w jakiś sposób ją
wyrażał.
Pomogliby. Na pewno.
Znowu zbyt wierzysz w ludzi. Przypomnij sobie wyraz oczy
sprzed chwili. Hektor by nie pomógł, robi to tylko dlatego, że ma z
tego profity finansowe.
Nieprawda. Pomógłby. Na pewno by pomógł!
I Fernando też.
- Dobro. Zło. Dialektyka stosowana – skonkludowała Artystka
rezolutnie, puszczając oczko do swoich ochroniarzy.
- A teraz powiedzcie mi kolejny raz, w którym momencie to
ja zaczynam natarcie na Louisa i spółkę. I niech któryś z was zrobi
mi kawę – bardzo proszę. Obiecuję, że już nie będę
histeryzować..
… Chyba, że kawa będzie zbyt
mocna.
- Jasne, Edith.
- Jasne.. jak odwłok świetlika.
______________________________________
TA-DAAAAAM!
Oto jestem! I choć, drodzy Czytelnicy, w tym rozdziale rzygania tęczą, filozoficznych rozkmin, heheszków-śmieszków i ckliwych momentów jest mniej-więcej po równo, tuszę, iż udało mi się zabrać Was w kolejną szaloną podróż do niezmiennie zimowej Austrii, która już wkrótce stanie się świadkiem iście gangsterskich porachunków, niespodziewanych wyznań, udanych powrotów i dramatycznych wyjazdów... He, he.
Wiecie przecież, że tutaj nigdy nie jest nudno. ;)
Z tego miejsca szczególnie chciałabym pozdrowić Szanowną, której dopominanie się o nowy rozdział stanowiło dla mnie iskrę zapalną do zmobilizowania się i wykrojenia tego czegoś, co tkwi powyżej w masie słownej i fabularnej. To się nazywa entuzjastka! :D High five, lechitko!
Życzę Wam fantastycznej majówki i dziękuję za Waszą niezawodną obecność,
Kochanie, ja tu dotrę w najbliższym czasie, dziś, jutro, pojutrze, naprawdę, a w tym momencie przybyłam by zaprosić Cię na nowość do siebie... 4 dni po dniu dziecka co prawda, ale Twoje komentarze sprawiły, że szybciej aniżeli sama się tego spodziewałam :)
OdpowiedzUsuń:*
OjaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaprzepraszamcięnajmocniejnaświecieBardzoBardzoBardzo! Miałam być tu już tak dawno, wieeeeeem, a przychodzę dopiero teraz. Jestem taka beznadziejnie gołosłowna, wstyd mi za się :(
OdpowiedzUsuńAle skoro już W KOŃCU jestem, to z chęcią wyrażę co nie co o tym, co tu przeczytałam. A przeczytałam z zaciekawieniem i niemałym zainteresowaniem. I znam jedno słowo, które odzwierciedla idealnie moją reakcję po tej powyższej uczcie. A brzmi ono...
SZOK.
S-Z-O-K.
Jestem w niemały szoku. Naprawdę.
Bo po primo, ANDREAS OŚWIADCZYŁ SIĘ EDITCE! I zrobił to w takie nietuzinkowy sposób! Uroczo! Pięknie! A ona się zgodziła! I naprawdę tego chce! I go kocha! I jestem taka rozemocjonowana z tego powodu, że on wszystkie rewelacje przyjął z takim spokojem, że zrozumiał, że jest, że się kochają i spijają sobie z dziubków... O Bozieńko! To jest takie piękne, że aż (nie)prawdziwe.
Po secondo, Editka kocha Pointnera. EDITKA. POINTNERA. KOCHA. I akceptuje jako jej ojca. Do tej pory nie mogę się pozbierać. Bo jak to ona i Czpek... po tym wszystkim... to było takie nierealne, a jednak! Bo w sumie, jakby tak to głębiej analizować, to wszystkie ich dotychczasowe utarczki, przygody, dzieje prowadziły do jednego - do wytworzenia się wspólnej więzi, która jak się później okazało, miała początek już dawno, daaaaaaaawno temu.
Poza tym, no helloł!, jaki to plan? Dlaczego tu nic nie wiem? Nic nie jest powiedziane? Ja umieram tu z ciekawości!! Co oni kombinują? I to wszyscy razem? Co za plan opracowała ich wielka burza mózgów?
Ale to jest piękne. Że Editka w końcu gdzieś przynależy. Ze ma za sobą ludzi, którzy skoczyliby za nią w ogień. Z którymi może się śmiać i płakać. Świętować i planować. Bawić się i przede wszystkim - BYĆ SOBĄ. Ze wszystkimi jej licznymi zaletami i wadami, z całym arsenałem jej nietuzinkowego charakterku. To piękne.
I wierzę, że obojętnie co się dalej wydarzy, i z Onieginem, i po spotkaniu przyszłych teściów i bratowej, po zakończonych rodzinnych zawirowaniach i wielu innych takich, Dita już nigdy więcej nie zostanie sama. Że zawsze będzie miała kogoś tuż obok siebie. WIERZĘ.
Zastanawia mnie jeszcze jedno - jaki udział w tym wszystkim, co tu się dzieje, ma Luiza. Bo jest jej tu ostatnio jakby mniej, a mimo to się pojawia i... coś to na pewno znaczy. Jeszcze nie wiem, ale mam nadzieję, że niedługo się dowiem :)
A na koniec dorzucę taką myśl - dlaczego Morgeno jest tu taki sam? Luiza ma Pana Cudownego (albo raczej Cudny ma Luizę), Niedźwiedź Editkę, a on? Nie potrzebuje przypadkiem jakiejś szanownej waćpanny? :P (gra słów celowa!:D)
Dzękuję za słowa w posłowiu. Ale są one zupełnie niepotrzebne, bowiem jestem tak wielką entuzjaztką tego opowiadania i Twojego pisania, że obojętnie co i tak tu będę! Bo uwielbiam Edith równie mocno co Ciebie ;*
I już naprawdę na koniec ja i Hajnusy dwa zapraszamy na NDPN, bo tam... nowość!
I wybacz mi ten kolejny bezskładny i bezzasadny komentarz. Ta jedna rzecz wciąż pozostaje być niezmienna - nadal nie umiem ich pisać.
Za chłolerę.
Kochana. Od końca listopada na NDPN czeka na Ciebie nowość (no chyba, że już byłaś i widziałaś... bo ja jak zwykle zawodzę z informowaniem) i możliwe, że przed końcem roku pojawi się kolejny rozdział, tak, by Wam wszystkim wynagrodzić te moje w ciul długie odstępy w publikowaniu... no i co by dobrnąć powoli do końca, no bo ileż można was zadręczać Miśką i Hajnusami?
OdpowiedzUsuńBuziaki <3333333333333
puk, puk, to ja. gdzie jesteś? mam nadzieję, że wszystko u Ciebie w porządku.
OdpowiedzUsuńzapraszam na 19, do siebie.
buziaki ;*