sobota, 1 grudnia 2012

Edith (14): Jest tam kto?



Edith wpatrywała się w Pointnera nieomal z namaszczeniem. Sprawdziła mu już puls, który, swoją drogą, początkowo spowodował przyspieszenie jej własnego swoją niewyobrażalną wprost słabością, przewróciła go w bok do pozycji bocznej ustalonej i przykryła swetrem, który wytargała z plecaka, a o którym kompletnie zapomniała.
Jednak zdawała sobie doskonale sprawę, że to za mało. 
Kurwa, gdyby miała telefon, który używa raz na ruski rok! 
Kurna..! Sekundeczkę.. Nagłe oświecenie niemal przewróciło dziewczynę w tył. 
Na pewno Potwór ma fona!
Reżyserka poczuła się trochę nieswojo, myśląc o trenerze w chwili obecnej tak niemiło, ale szybko zepchnęła tę myśl na drugi plan.
To, jak nazywa Czapka jest nieważne; grunt, żeby sprawiła, iż nie wykorkuje z hipotermii.
Delikatnie zaczęła rozpinać kieszenie jego kurtki i wywalać ich zawartość na śnieg, ale w żadnej nie znalazła komórki.
Jak na nieszczęście, pogoda wymiotła chyba wszystkich turystów ze szlaku, a ochrona jeszcze nie pofatygowała się na obchód tras, więc Artystka była zdana tylko na siebie.
I ta świadomość bynajmniej się jej spodobała.
Przeszukując odzienie Potwora, natknęła się nagle na coś twardego i kwadratowego.
Bingo!! 
Szef miał jeszcze wewnętrzną kieszeń na piersi, której możliwość istnienia kompletnie wyleciała Edith z głowy. Ale raczej nie można jej się dziwić.
Modląc się, aby telefon, który wydobyła z kurtki, okazał się naładowany i miał nieskończone zaplecze finansowe, nacisnęła przycisk odbierania rozmowy.
Hah, Pointner się zabezpieczył - komórka, która najprawdopodobniej uratuje mu życie, była samsungiem wodo- i kurzoodpornym (najwyraźniej również zabójcoodpornym), z żelaznym zapasem baterii.
Ekran zamigotał jasno, ukazując gęsto zapisany tekst. Van der Terneuzen przysunęła telefon do twarzy.
.. Raptownie jej serce zaczęło tańczyć skoczny pląs. Hop-hop-hop-kurna-hop-hop-hop.
Co to, do cholery, jest? Te jakieś domki, spady na ekranie..? Rebus dla chorych psychicznie? Anagram? Wiadomość od wróżki?!
Fuuuck! FUCK! Przecież Artystka (Z Amnezją..!) wklepała w rubryce >>języki obce i ich znajomość<< w pamiętnej, powalonej ankiecie biegłe przyswojenie rosyjskiego! A to właśnie w takim języku była napisana informacja, która teraz kłuła Panią Reżyser w oczy.
Nie, żeby Panna zawarła w tabelce nieprawdę. Po prostu nie posługiwała się bukwami od kilkunastu tygodni. Miała jednak nadzieję, że, mimo wszystko, nadal potrafi odczytywać te wschodniosłowiańskie kreski i zawijasy.
Uświadamiając sobie fakt płynięcia czasu, a co za tym idzie, uciekającego w wieczność życia Pointnera, Edith ponownie wlepiła oczy w telefon, mrużąc powieki przed zbyt agresywną jasnością ekranu.
«Edith!», głosiło rozpoczęcie tekstu «Jeżeli teraz czytasz tę wiadomość, to znaczy, że albo ten telefon w jakiś dziwny sposób wpadł Ci w ręce albo mnie wydarzyło się coś przykrego..»
Przykrego? Toż to eufemizm!
«Sytuacja nr 2 obliguje Cię do zadzwonienia pod podany poniżej numer telefonu. Wykręć go w odwrotnej kolejności, niż został zapisany. Z góry dzięki. A.P. 230950812»
Dziewczynę rozśmieszyło trochę ironiczne stwierdzenie «Z góry dzięki». Poczuła się, jakby Pointner puszczał do niej oko z zaświa... Niee!
Szybko wklepała cyfry zgodnie z poleceniem i nawiązała połączenie.

*** Facet, który odebrał, miał głos metaliczny, niczym żołnierz na warcie. Edith pomyślała, że pewnie cały dzionek warował przy telefonie na wypadek czyjegoś (okej, jej) rozpaczliwego telefonu. Nie wiedząc, w jakim języku ma zacząć apel o pomoc, chlapnęła machinalnie po rosyjsku:
- S.O.S! S.O.S! Niech mi pan pomoże!
- Edith, prawda?
Jak to jest, że WSZYSCY znają jej imię? Ach, ta sława..! Okej, nieważne!
- Tak, to ja. Niech pan posłucha.. - zawiesiła dramatycznie głos Wzmiankowana. Podniosła szybko wzrok na falujący w porywach wiatru śnieg, a później na sinego Potwora. Znowu zakręciło się jej w głowie. - Pan Pointner ma hipotermię. Jesteśmy w Ga-Pa, na drodze do wąwozu. Ktoś mu nieźle przyfanzolił, poza tym trener chyba zaraz wykorkuje z tego ziąbu, który panuje na dworze. Znajdujemy się gdzieś tak w połowie trasy. Nie wiem, gdzie ani kim pan jest, ale niech pan się POŚPIESZY!.. Na litość boską, proszę mnie nie zostawiać!
 - Już jadę!
Ding-ding. I koniec rozmowy.
- Świetnie! – mruknęła Pani Reżyser, chowając telefon do plecaka. Znowu sprawdziła Czapkowi tętno. Albo jej się zdawało, albo jego już nie było..
- Niech pan nie umiera! – lapnęła jeszcze do Pointnera nieprzytomnym ze strachu i niepewności tonem, jakby takie werbalne działanie miało zmotywować trenera nie tyle do przeżycia, ile do podniesienia się ze zmarzliny i energicznego powrotu do domu. Edith formalnie czuła, jak ogarnia ją coraz większa panika. Chciała krzyczeć, chciała uciec jak najdalej, żeby sprowadzić pomoc szybciej niż Nieznajomy Z Komórki zdąży dojechać do traktu, ale nie mogła tego zrobić.
Nie mogła zostawić Potwora samopas bez względu na to, jak bardzo ją wkurzał i jak bardzo jej zazwyczaj zawadzał. Okej, był dziwny. Okej, miał różne podejrzane grzeszki na sumieniu, różne poupychane w zmrożonej glebie tajemnicze papierki.. Ale, tak czy tak, należało udzielić mu pomocy. Choćby dlatego, że gdyby Reżyserka tego nie zrobiła, później do końca życia prześladowałyby ją wyrzuty sumienia z powodu zaniedbania i olewactwa. Mocno zwątpiłaby również w siłę ludzkiej etyki oraz, zupełnie na marginesie, również w siebie samą. A przecież nie chciała być morderczynią..
Wszak nawet zwierzęta nie lekceważą rannego członka tej samej grupy.
Ot, co.
Należało zatem nie zostawiać Czapka do czasu, aż nie nadjedzie rydwan z Enigmatycznym Wybawicielem.
Panna Z Kamerą zamknęła oczy i, normalizując oddech, zaczęła powoli liczyć czas, aby choć na chwilę zająć czymś przerażony umysł.
Wiatr huczał dalej, a temperatura imponująco spadała.

**** Światła reflektorów omiotły Edith dokładnie 184 sekundy później. Akurat, w jakimś ostatecznie samarytańskim odruchu, kończyła sesję rozmasowywania Potworowi skostniałych rąk, przezwyciężając początkowe obrzydzenie i mrzonki o kawie, kanapce oraz grzejniku elektrycznym. Dziewczyna poczuła, jak w gardle rośnie jej wielka gula, kiedy terenowe cielsko napędzane benzyną zatrzymało się kilka metrów od niej. Mężczyzna, który wyskoczył z auta, spojrzał szybko na Artystkę-Sopel Lodu Szczękający Zębami, po czym rzucił w eter krótką komendę:
- Chwyć go za nogi!
Edith z miarkowaną (bo zmrożoną dogłębnie) werwą wykonała polecenie, obserwując z bekiem na końcu zaczerwienionego nosa, jak Nieznajomy podnosi korpus Pointnera do dość umownie rozumianego pionu. Reżyserka nagle uświadomiła sobie, że jeszcze chwila i kompletnie się rozklei. To już nie byłby bek – za węgłem czaiła się bowiem płaczliwa lambada, okraszona nie tyle współczuciem, ile szeroko pojętą świadomością własnej bezradności zmiksowanej z omdlewającym zmęczeniem.
Aby zaradzić nadciągającemu sztormowi, dziewczyna szybko wyzwała się w duchu od sentymentalnych, rozedrganych idiotek, lecz, niestety, nawet napominający beszt nie na wiele się zdał. Łzy potoczyły się Edith po policzkach zanim zdążyła zareagować. Jednocześnie przepełniła ją głęboko niechęć do samej siebie. Gdyby mogła, zaczęłaby okładać się pięściami po głowie z ogłuszającym wyciem albo przywaliłaby sobie w czerep czymś ciężkim.
Głupia, głupia!
Mogła przykryć trenera tym cholernym swetrem dokładniej!
Mogła w ogóle nie przyjeżdżać do tej pieprzonej Bawarii!
Mogła w ogóle.. No, mogła w ogóle!!
- Nie płacz! – rzucił w stronę van der Terneuzen Nieznajomy, kiedy pomagała mu usadowić Alexandra na tylnym siedzeniu auta-żarłacza. – Wszystko będzie dobrze! – dorzucił jeszcze pokrzepiająco z lekkim, ciepłym uśmiechem.
Edith zamrugała błyskawicznie, żeby w miarę oczyścić sobie z łez pole widzenia i dopiero wtedy zauważyła, że Ratownik ma na nosie okrągłe okulary, których szkła zdążyły mu już częściowo zaparować, oraz gęstą białą brodę.
Ohoho! Nagłe odwrócenie scenerii z horroru w groteskę sprawiło, że Artystka parsknęła histerycznym śmiechem.
O, hahaha! Może faktycznie Pointner był sekretarzem Świętego Mikołaja, który teraz samodzielnie pofatygował się uratować życie swego oddanego pracownika?
Edith, kretynko!.. Iiiiihihihihihihihi!
- Wsiądź z tej strony – poinstruował tymczasem dziewczynę Święty, wskazując jej miejsce za przednim siedzeniem pasażera w kobylastym samochodzie. Pani Reżyser, zagryzając dolną wargę, żeby znowu nie zarechotać niczym ostatni, walnięty przygłup, dość kulawo przemieściła się we wskazane miejsce. Zajmując wyznaczoną przestrzeń, Edith otrzymała jeszcze krótką instrukcję tego, jak ma trzymać Czapka za ramię, żeby ten, w razie gwałtownego hamowania, nie rysnął ciałem w przód, powiększając tym samym liczbę swoich możliwych obrażeń, i, zanim Reżyserka zdążyła pomyśleć o dalszym ciągu tego szalonego wieczoru, Mikołaj zapuścił silnik i wycofał samochód z asfaltowo-śniegowej drogi.
Pani Reżyser, walcząc z obezwładniającą ją apatią i podchodzącą do gardła sennością, mocniej zacisnęła rękę na ramieniu lodowatego jak kra na Jeniseju Potwora, a później zamknęła oczy.
Nie chciało jej się już formalnie nic.
Nie chciało jej się wyczuwać zimna, jakie wypromieniowywało z Pointnera, nie chciało jej się snuć prognoz na przyszłość ani chichrać z imidżu Ratownika.
Nie chciało jej się nic poza wstrzymaniem czasu i cofnięcia go do konkretnego momentu w przeszłości, w którym na prośbę trenera o wybranie się w szemranym celu do Ga-Pa Edith odpowiada stanowczym „Nie”.
A później uśmiecha się i wychodzi, niepomna na nawoływania rozjuszonego Czapka oraz fruwającego w powietrzu groźby natychmiastowego zwolnienia.
Ale teraz na wszystko było już za późno.
Aaalbooo wszystko miało potoczyć się właśnie tak…
Aaalboo może, może, może, może…
Najważniejsze, żeby Potwór nie wykorkował.
…Boże, niech oni już będą w domu Świętego!..
Reżyserka miała tylko nadzieję, że facet faktycznie nie przytryndał teraz do Ga-Pa z dalekiego Rovaniemi.

****Edith oparła stopy na krawędzi sofy i mocniej ścisnęła trzymany w dłoniach kubek z gorącą herbatą. Jeszcze raz przejechała sondującym spojrzeniem po pokoju, w którym przyszło jej siedzieć podczas gdy Święty Mikołaj zajmował się patroszeniem Czapka, próbując umocnić jego funkcje życiowe.
Dobrze, może słowo „patroszenie” niezbyt pasowało do kontekstu i podniosłości chwili, ale była już północ, a van der Terneuzen nie spała od 20 kilku godzin, w dodatku była cholernie zmęczona bezsensownym pałętaniem się po Alpach, najpierw z zalecenia Czerwonego Kommandant, a później z powodu szukania idealnej drogi wyjścia z głuszy i dziczy. Czarę goryczy (czy też czarę użycia energii) przepełniło natomiast niańczenie Potwora połączone stresowaniem się jego spierdalającym życiem.
Reasumując, Edith miała prawo coś palnąć, nie bacząc na skutki. 
Ecchhh…
Dziewczyna oparła głowę na oparciu i westchnęła głęboko.
Kiedy tylko terenowe sanie Świętego zatrzymały się w nadzwyczaj oświetlonym garażu, Pani Reżyser wyskoczyła z auta i pomogła Mikołajowi (oraz ratownikowi GOPR na pół etatu) wytaskać bezładnego Potwora z tylnego siedzenia.
Wybawca w sposób niebywale mężny samodzielnie podjął się przetransportowania bezwładnego Pointnera do wnętrza domu, autorytarnym tonem nakazując Edith otwarcie i przytrzymanie jakichś ponadludzko ciężkich, wahadłowych drzwi. Jak się okazało, kryło się za nimi coś, co Reżyserka w duchu szybko określiła mianem Domowy Oddział Ratunkowy. W powietrzu dało się wyraźnie wyczuć charakterystyczny dla szpitala zapach leków, środków dezynfekcyjnych i nieszczęścia.
Ouch. Najwyraźniej ktoś w wyprzedzeniem przygotował się na przyjęcie w swe skromne progi ledwo zipiącego Alexandra.
Była to myśl mało odkrywcza, lecz również dość dobijająca, dlatego Artystka z radością wykonała polecenie „pójścia na górę” i „zajęcia się sobą”.
Boże.
Zostawiła trenera na pastwę losu.
To dobrze czy źle?
Ale zaraz.. Kto powiedział, że van der Terneuzen powinna warować przy Potworze niczym pies pasterski? Czapek sam się prosił o kłopoty. Znaczy, chyba.
A jeżeli on teraz zostaje dawcą organów..?
Bleee! Na samą myśl o takiej ewentualności do gardła Edith skierowała się potężna fala soków żołądkowych. Chcąc jakoś zdusić proces coraz mniej hipotetycznego haftowania, Reżyserka szybko wypiła kilka łyków czarnej herbaty z cukrem. 
Jednak nawet owa czynność nie zdołała przepędzić z myśli Artystki niepokoju o obecny stan Pointnera.
Nagły impuls nerwowy o mocy analogicznej do średniego wyładowania atmosferycznego nieomal poderwał Kamerzystkę na równe nogi, co było tyleż nieprzewidziane, co szokujące, głównie dla samej Pani Reżyser.
Bo też ona chyba zupełnie zwariowała! Jak mogła zająć się sama sobą, podczas gdy piętro niżej Mikołaj (być może) wykorzystuje właśnie cenne sekundy, by zrealizować jakiś pomylony plan o zemście na Czapku? Kto wie, ilu ludziom Najjaśniejszy Trener zdążył zalać sadła za skórę? Może nawet nie powinien ufać własnemu, notabene, kumplowi? MIKOŁAJOWI OD ORGANÓW!
Panna z werwą umiejscowiła kubek na szklanym blacie stojącego nieopodal stolika dokładnie w chwili, gdy z piwnicznych przepaści wychynął Święty.
W tamtej chwili Edith niezbyt już się kontrolowała – raczej machinalnie niż z faktycznej potrzeby błyskawicznym ruchem wyszargała z plecaka pistolet Franza, po czym z precyzją wycelowała jego lufę w klatkę piersiową setnie zdezorientowanego Ratownika.
Acha, raczej „Ratownika”! Wichrzyciela!
Ten ograniczył się tylko do rozłożenia rąk w obronnym geście.
- Edith, co ty… - zaczął, lecz Zagadnięta przerwała mu jednym celnym cięciem zimnego głosu zawodowej terrorystki z Baader-Meinhof:
- Zamilcz! Cofnij się pod ścianę i nie próbuj wykonywać żadnych gwałtownych ruchów!
Święty posłusznie wykonywał kategoryczne komendy. Dziewczyna mimo to jednak nie opuszczała broni.
Przezorny zawsze ubezpieczony. Ale czy po fakcie też?
- Odłóż pistolet – sapnął nagle Mikołaj. – Nie potrafisz się nim posługiwać. Zrobisz krzywdę sobie i mnie.
- Potrafię! – sarknęła rozzłoszczona Reżyserka. Naraz zrobiła minę jak kot z Cheshire i oświeciła Świętego słodkim głosem: - Kiedy byłam małą dziewczynką, ojciec regularnie prowadzał mnie razem z bratem na strzelnicę i uczył strzelać do ludzkiej makiety z odległości 20 metrów.
- Można powiedzieć, że masz sokoli wzrok! – zaśmiał się wesoło na takie dictum Mikołaj. Pewnie pomyślał sobie, że udało mu się przejąć kontrolę nad sytuacją.
Cóż, czeka go brutalne przebudzenie.
- Chce pan sprawdzić? – ćwierknęła niewinnym głosikiem Edith.
Ratownika zamurowało.
Haha!
- Nnie – wycharczał następnie. Szybko wessał powietrze do płuc, a następnie wybuchnął nerwowo oraz z niejaką pretensją:
- Dziecko, czego ty ode mnie chcesz?!
- Wyjaśnień! – odkrzyknęła w odpowiedzi Artystka. - Kim pan jest, do cholery? Co to za miejsce? – zatoczyła dłonią kółko. – Co się stało Pointnerowi? Czy on.. nooo.. czy on przeżyje? ..Nic mu nie będzie?
- Opuść broń i pozwól mi usiąść, a wszystko ci wyjaśnię – zakomenderował usłużnie Mikołaj. – Zresztą i tak bym to zrobił.. – uzupełnił, opuszczając wyciągnięte ręce. – Ale rozumiem twoje zdenerwowanie. Pewnie na twoim miejscu sam próbowałbym uzyskać jakiekolwiek informacje wszystkimi możliwymi sposobami – dodał jeszcze błyskawicznie, widząc skonsternowaną minę Edith.
Pani Reżyser rzuciła Wybawcy ostre spojrzenie, po czym położyła powoli broń na stoliku. Usiadła na kapanie, nic nie mówiąc, za to nadal wpijając dyskredytujący wzrok w Świętego. Raptownie postanowiła mu nie ufać, dopóki ten nie wyłuszczy jej czegoś, co będzie mogła uznać za prawdę i przyjąć za pewnik bez mrugnięcia okiem.
- Swoją drogą nieźle wywijasz tą berettą! – zaśmiał się Mikołaj, klepiąc ciężko na fotel. – Większość dziewczyn pewnie bałaby się z nią cokolwiek zrobić, a ty, widzę, pełen profesjonalizm! – znowu się roześmiał.
Van der Terneuzen wygięła usta w lekkim uśmiechu.
- Może przejdziemy do rzeczy? – zaproponowała, zakładając nogę na nogę.
- Jasne, oczywiście – zgodził się szybko Święty. Rozparł się wygodnie w wielkim meblu, a później spytał rezolutnie:
- Od czego chciałabyś zacząć?
…Od początku?
- Może od tego, dlaczego nie pojechaliśmy z Pointnerem do szpitala. Zamierza go pan leczyć jak Frankensteina?
Ratownik wybuchnął śmiechem, który o mało co nie rzucił go z wywołanej radości na podłogę. Dziewczyna w odpowiedzi posłała siedzącemu naprzeciwko mężczyźnie zdziwiono-pobłażliwe spojrzenie.
Ej, zadane pytanie nie taką reakcję miało wywołać!!
- Coraz bardziej cię lubię! – wyznał niespodziewanie Mikołaj, kiedy już się uspokoił. – Wiesz.. Przypominasz mi ojca.
- Pana ojca? – odbiła piłeczkę nagle spanikowanym głosem Edith, pełna jak najgorszych przeczuć.
O, nie, tylko nie tooo!
- Nie, swojego – walnął Święty, kręcąc głową z dziwną miną.
Boże w niebie! Ile jeszcze osób w Alpach zna Johannesa? Milion trzysta tysięcy?!
Boże! Teraz na Panią Reżyser przyszła kolej niemrawego powstrzymania się od glebnięcia głową w szklany stolik.
- Skąd wy się znacie?! – spytała dramatycznie. Miała wrażenie, że sufit sypie się jej na głowę.
Chyba znalazła się w centrum jakiejś totalnie dennej sztuki teatralnej, na którą przychodzą tylko znudzeni emeryci i matki z małymi dziećmi. Przy czym owe dzieci, zamiast gapić się na scenę z zachwytem w oczach, duszą co sił w palcach klawisze gameboyów do trzeszczącej, plastikowej obudowy, by zdobyć kolejnego pokemona.
- Pogadamy o tym później - zakończył temat Mikołaj. - Najpierw odpowiem na Twoje pytania, dobrze? Te wcześniejsze - uśmiechnął się uprzejmie, a później odchrząknął w zaciśniętą pięść. - Nie pojechaliśmy do szpitala, bo tam, hmm... zaczęliby nam zadawać za dużo pytań, na które my... nie moglibyśmy odpowiedzieć.
Tralala. Sraty-pierdaty.
 - Ale DLACZEGO? Jakie Pointner właściwie odniósł obrażenia? - spytała z mocą Edith.
Święty spojrzał na nią uważnie.
 - Rozumiesz, że nasza rozmowa jest POUFNA, prawda?
Nie, nie rozumiała.
 - Oczywiście - zapewniła żarliwie Reżyserka, na wszelki wypadek jeszcze podkreślając słowa hucznym uderzeniem się w piersi.
Święty westchnął niczym spracowany marynarz, po czym przemówił:
 - Alexandra ktoś naszprycował mieszanką paraliżującą układ nerwowy. Twój szef ma nad łokciem ślad po opasce uciskowej. A na wewnętrznej żyle przedramiennej ślad po igle.
Zaraz, zaraz.. Jakie: naszprycował?? CZYM?
- Preparat, który mu wstrzyknięto, okazał się być połączeniem temazepamu, alkoholu etylowego i cheleretryny - odparł bez zająknienia Mikołaj, widząc minę Edith. - W dużej dawce takie połączenie powoduje senność, spowalnia percepcję bodźców zewnętrznych, dezorientację i zwiotczenie mięśni. W połączeniu z hipotermią wykończyłoby Alexandra w ciągu godziny.
Hehehe. Ale numer. O, Boże. O, Boże. Hehe. O, Boże!
 - Jak.. jak pan to stwierdził po tak krótkim czasie? - wydukała słabo Edith, czując się tak, jakby od wewnątrz była całkowicie wypełniona powietrzem. 
Z Czarnobyla albo Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego.
 - Mam swoje sposoby - zaśmiał się beztrosko facet. - Poza tym.. Alex ma skręcony nadgarstek, liczne siniaki i stłuczenia.
 - A.. A pan..
 - Jestem jego kolegą. Czasem sobie pomagamy - uśmiechnął się lekko Zbawca. - Uwierz mi, to wszystko, co powinnaś wiedzieć.
 - Ale..
 - Naprawdę, Edith. To WSZYSTKO - zakończył stanowczo Święty.
Ahhaaaa..
 - Kiedy..no.. będę mogła go stąd zabrać? Znaczy.. Kiedy Pointner będzie mógł wrócić do domu? - zapytała powoli Reżyserka trochę wbrew sobie.
 - Nieprędko. Najpierw musimy.. doprowadzić go do porządku.
Elektrowstrząsami? Matko Boska!
 - Chcę go zobaczyć - oświadczyła z mocą Pani Reżyser, wstając z kanapy.
 - Pewnie, pewnie - zakrzątnął się Mikołaj. Podszedł do drzwi i otworzył je, a następnie uczynił ręką zapraszający gest. - Chodź za mną!
Zniknął w czeluściach szybciej, nim Kamerzystka się zorientowała. 

****Pointner leżał na łóżku lekarskim, obstawiony jakimiś urządzeniami, których nazwy i przeznaczenia Pani Reżyser mogła się tylko domyślać. Kiedy zobaczyła stan twarzy swojego przełożonego w jaskrawym świetle halogenowych lamp myślała, że padnie – facjata trenera wyglądała gorzej niż gorzej. Była rożowawa, z odcieniami bladości i fioletu.
Nigdy nie przypuszczała, że może się jej kiedykolwiek kogokolwiek zrobić tak żal, jak Czapka w tej chwili!
 - A co z jego żoną? - spytała cicho, odwracając się do Świętego.
Ten nie wykazał zbytniego zainteresowania tematem.
 - Nie zawracaj sobie tym głowy. Wymyśli się jakąś nagłą konferencję czy zjazd we Włoszech – stwierdził dość beznamiętnie, po czym wzruszył ramionami.
Ach, tak. To jasne. Wymyśli się.
Edith znowu popatrzyła na nieprzytomnego Potwora.
Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że Święty zdjął mu z głowy czapkę. Tak, jakby to śmiesznie nie brzmiało, Artystkę z jakiegoś powodu to odkrycie bardzo dobiło. Bez niej Pointner nie wyglądał już jak rzucający pociskami słów, pewny siebie, dynamiczny człowiek, którego znała, tylko jak normalna, słaba, śmiertelna istota, w dodatku wepchnięta w sam środek jakiejś dziwnej wojny albo konfliktu, którego stawką jest życie w szczęściu i święty spokój.
Poczuła pod powiekami łzy, a na ramieniu silną dłoń Mikołaja.
 - Chodź - szepnął do niej Wybawca. - Nie płacz. Jesteś zmęczona. To był długi dzień. Pokażę ci, gdzie możesz odpocząć, a rano odwiozę cię do domu.
Reżyserka pokiwała głową cokolwiek nieprzytomnie, a później przeszła, człapiąc, i starając się nie patrzeć na łóżko, do korytarza, stamtąd zaś do małego pokoju, urządzonego trochę w stylu klasztornej celi.
Zauważyła na marnej jakości stoliku jakieś kanapki, ale nawet nie udała, że jest nimi zainteresowana. Od razu skierowała się do łóżka. Opadła na nie trochę bezwolnie, przykrywając twarz poduszką i ciskając w kąt plecak, który, tknięta przeczuciem, wzięła ze sobą z piętra.
- Przyjdę po ciebie rano - zapowiedział jeszcze smutno Święty, po czym zgasił światło i zamknął drzwi.
A, przychodź sobie.
Edith była szczęśliwa, że wreszcie jest sama. Teraz mogła sobie spokojnie popłakać. 

****
- Halo?
- Dzień dobry, mówi Edith van der Terneuzen...
 - Cześć, Edith! Co u ciebie? Jak się miewasz w Bolzano?
 - Hmm, właściwie to niezbyt dobrze.
 - Haha! Mówisz takim tonem, jakbyś nie do końca się orientowała, o czym mówię.. No, jak to, przecież to tam pojechałaś z Pointnerem na tę organizowany na łapu-capu trening juniorów, w trakcie którego nasz ulubiony trener o niebywale potulnym sposobie bycia miał sobie wybrać kogoś do kadry A? A może się mylę?
 - Niee, Anette. Masz rację. Po prostu.. źle się czuję, więc wróciłam do domu raptem po dniu bytowania we Włoszech. W tej sprawie dzwonię. Żądam wolnego. Przełączysz mnie do Anny?
 - Jasne, jasne, moja miła. Ale uchyl mi choć rąbek tajemnicy – czy nasz drogi Alexander ma na oku jakiegoś skoczka? Oczywiście, nie w sensie dosłownym ani metafo..
 - Możesz mnie wreszcie przełączyć do tej Anny? Ja naprawdę muszę się położyć, a nie mogę tego zrobić, kiedy z tobą rozmawiam. Zlitujże się nade mną!
- Okej, okej. Bądź sobie tak skryta jak tylko chcesz, ale i tak prędzej czy później puścisz parę z gęby! Do usłyszenia, Edith.

****
- Tak, słucham?
- Anna?
- Edith? Cześć. Przepraszam, nie poznałam cię. Przez telefon masz taki dziwny głos..
- Hah, ty też.
- Jak się miewasz?
- W związku z tym dzwonię, bo kiepsko. Wróciłam z Włoch do domu.
- Ojej, dlaczego?
- Nie bój się, to nic poważnego. Chyba czymś się strułam. Żołądek mnie boli jak nigdy, w nocy prawie nie spałam. Zatem Pointner ukazał swe bardziej ludzkie oblicze i pozwolił mi zrejterować dla podratowania zdrowia. Jednym słowem, wzruszył się moim losem. Przyjechałam porannym pociągiem.
- To dobrze! Kuruj się i wracaj do nas jak najszybciej!
- Dzięki, to naprawdę miłe. Więc.. wiem, że jako nowy pracownik nie przysługuje mi jeszcze urlop, więc musisz uszczknąć trochę wolnego na żądanie. Sądzę, że jeden dzień wystarczy. Jutro wrócę zwarta i gotowa do traveaux forces.
- Jesteś pewna, że chcesz tylko jeden dzień? Może weź dwa albo trzy.. Wykorzystaj to, że Pointnera nie ma. Jak wróci z Bolzano, trudno ci będzie złapać chwilę oddechu.
- Dam radę. Wyśpię się, przegłodzę i mi przejdzie.
- Mówisz?
- Mam nadzieję.
- Świetnie. Wobec tego odszukam Twoje papiery i wpiszę ci tam out. Hmm.. do zobaczenia! Do jutra!
- Na razie. I dzięki.


- Halo?
- Edith? Edith van der Terneuzen?
- Nie, Edith Piaf. Matko, Andreas, nie poznajesz mnie?
- Wybacz. I nie, nie poznaję, przez telefon masz głos jak małe dziecko.
- Dzięki. Co słychać?
- Dzwonię, bo.. Słyszałem, że wróciłaś z Włoch, gdyż źle się czujesz. Pomyślałem więc, że zadzwonię i spytam, jak się miewasz. Zatem.. Jak się miewasz?
- Niespecjalnie. …Mógłbyś do mnie przyjechać? Twoje odwiedziny na pewno baardzo by mi pomogły.
- Nie mogę, Edith. Za chwilę jadę do pracy.
- Aha. I tak pomyślałeś o mnie w wolnej chwili między jedzeniem kanapki a łapaniem kluczyków do ręki? Jakiś Ty milutki.
- Słowo daję, jesteś dziś strasznie niemiła. Ja tu dzwonię w szczytnym celu, a Ty..
- To przez ten ból brzucha. Przepraszam, misiu.
- Że co?
- Powiedziałam: Przepraszam, misiu. To chyba ładnie brzmi, nie?
- Nawet bardzo. Możesz powtórzyć?
- ..
- Edith?
- Misiu.
- Dzięki, ustawiłaś mi całe popołudnie pracy. Na szczęście to mój ostatni dyżur w tym roku! Muszę uciekać. Do zobaczenia, bo podobno jutro wracasz. Pewnie spotkamy się, jak zwykle, na korytarzu.
- Bywaj. I..
- Tak?
- Uważaj. Nie daj się zabić.
<klang>
- Edith?
<klang>

- Słucham?
- Edith? Tu Luiza. Przepraszam, że dzwonię o tak później porze.. Chyba cię obudziłam.
- Niee, nie szkodzi. Tak tylko.. leżałam sobie na łóżku i przygotowywałam się psychicznie na jutrzejszy powrót do pracy.
- To świetnie, że jednak wracasz i, że czujesz się lepiej. Pytałam Annę, czemu cię nie ma, więc opowiedziała mi o tej całej niespodziewanej konferencji czy treningu w Bolzano oraz o twoim paskudnym samopoczuciu.
- Bez przesady, nie było takie paskudne. Choć pogorszyło mi się, kiedy zobaczyłam, co narobiły w piwnicy moje sowy.
- Uciekły, napadły na Koflera i przywlekły go do ciebie?
- Bardzo zabawne. Lepiej posłuchaj tego newsa – wyłamały dziobami kratę w swoim więzieniu i dobrały się do zamrażarki z żarciem! Numer stulecia, co nie?
- Jak to: wyłamały?
- Normalnie, mają chyba genetycznie pancerne dzioby. W każdym razie, kiedy wróciłam do domu, skonana niczym plantator tytoniu, Gerard od razu przyleciał do mnie wkurzony jak rozjuszony grizzly i zaciągnął przemocą do pomieszczenia z Ana' i Ko'. Zastałam je w samym środku ucztowania. Gdyby ktoś mi to opowiedział, w życiu bym nie uwierzyła, ale tak – nie miałam wyjścia.
- Faktycznie niesamowite.. Ale, hmm, dzwonię w nieco innej sprawie.
- Domyślam się, koleżanko. Zatem.. co tam toczy Twój umysł?
- Z zasady nie zajmuję się plotkami..
- To przecież jasne.
- Ale Martha, wiesz, ta brunetka z recepcji, powiedziała mi, że.. hmm..
- No, dalej, wyduś to z siebie! Co ci powiedziała Martha, ta brunetka z recepcji?
- Podobno ktoś widział Pointnera, jak wysiadał z samochodu przed swoim domem skrajnie poobijany. Kulał i generalnie wyglądał jak upiór. Ponoć przywiózł go jakiś typ z rodzaju tych spod ciemnej gwiazdy.
- ..
- Edith?
- Tak?
- Czy ty wiesz, co się stało?
- …Dlaczego tak uważasz?
- No, nie wiem.. Trochę cię znam i myślę, że tak naprawdę nie było żadnego treningu, żadnej konferencji w żadnym Bolzano. To była po prostu zasłona dymna.
- ..Posłuchaj, nie węsz wszędzie teorii spiskowych.
- Nie węszę wszędzie. Jedynie tutaj. Dlaczego nie chcesz się przyznać, że wiesz, co spotkało twojego ukochanego Potwora? Czy tam, gwoli ścisłości, naszego.
- Ukochanego? Tylko bez takich. A tak w ogóle.. Nie powinnyśmy o tym rozmawiać przez telefon. I już odpowiadam na jeszcze niezadane przez ciebie pytanie: dlatego. Pogadamy jutro w pracy, zgoda? Okej, cieszę się, że jesteśmy umówione. Do widzenia, papa!
- Edith!!
- Co tam znowu?
- Czy ty masz z tym coś wspólnego?
- Wybacz, muszę kończyć. Gerard musi pilnie zadzwonić do kolegi. Na razie!
- Edith!! Proszę, nie rozłączaj..
<klang>
- EDITH! CHOLERA!
<klang>

**** Edith dreptała do pracy zamarzniętym chodnikiem, opatulona niczym Eskimos na Dalekiej Północy. Była godzina 7 rano, a ona postanowiła dziś olać komunikację miejską Innsbrucka na rzecz rozwijania swoich własnych mięśni.
Pożałowała tej decyzji już na drugim zakręcie, kiedy lodowaty północny wiatr o mało nie zwalił jej z nóg.
Zaklęła pod nosem, lecz werbalny wyraz wulkanicznych, ekspresywnie negatywnych emocji natychmiast został pochłonięty przez fałdy szalika.
Cholerne zimno, cholerna jesień w centrum cholernych Alp.
Reżyserka zrobiła krok w prawo i o mało nie wyrżnęła ciałem na wyjątkowo ściśniętej mrozem płycie chodnikowej. Znowu rzuciła symbolicznym mięsem, po czym energicznie zatupała butami.
Wznowiła marsz, przyspieszając tam, gdzie droga wydawała się jej w miarę antypoślizgowa i względnie bezpieczna.
Pani Reżyser wstała dziś ze swego nadobnego łoża boleści o godzinie szóstej rano, szybko wrzuciła do siebie jakąś mikstę, złożoną z kawałka chleba z kiełbasą oraz kubka herbaty z pomarańczy, po czym ulotniła się z hacjendy niczym kamfora.
Zaiwaniała ulicami, mijając spieszących do swoich codziennych, robotniczych kieratów ludzi, i usiłowała nie myśleć o tym, jakie rewolucje czekają ją na miejscu, tzn. w budynku OESV.
Niechybnie powinna zostać przedstawiona zastępcy Pointnera, którym miał okazać się Ktoś Bliżej Nieznany, bo Artystka szczerze wątpiła w dzisiejszą prezencję Alexandra. Poza tym, czekała ją przeprawa z Luizą na temat tego, co stało się Przesławnemu Trenerowi w Ga-Pa, a o czym Polka nie wiedziała, co z kolei spowodowało jej wczorajszy, pełen tajonej frustracji, telefon.
No i należałoby skontaktować się z Czapkiem, skoro ptaszki ćwierkały o tym, że ów powrócił na łono rodziny. Kamerzystka po prostu wtryni trenerowi te dokumenty w łapki i niech Potwór, Teraz Trochę Poobijany, Nie Tylko Przez Życie, zrobi sobie z nimi, co żywnie chce.
Może nawet je przeczytać.
Dziewczyna podniosła głowę i ledwo nie wylazła z siebie z radości na widok otwartej kawiarni Starbucks. Czmychnęła do środka z prędkością ściganego fenka, kupiła pierwszą lepszą kawę za drobnicę, którą posiadała w kieszeniach płaszcza, i wyszła z Przybytku Kofeiny.
Do pracy dotarła koncentrycznie rozgrzana, zadowolona i pełna dumy.
Hmm, o tak powalonej porze pewnie nikogo jeszcze nie będzie w OESV, Pani Reżyser będzie zatem mogła trochę popracować (tak, rychło wczas) nad swoim savoir-vivrem, by wywołać u Nieznanego, Zastępczego Szefa jak najbardziej pozytywne pierwsze wrażenie.
Artystka zgrzytnęła zębami, ściągając w szatni płaszcz po uprzednim wyplątaniu się z fałdów chyba dwukilometrowego szalika. Przed Pointnerem przynajmniej nie musiała udawać kogoś, kim nie jest.
Szkoda, że dopiero teraz spostrzegła, jaki to plus.
Cóż..
 - Cześć, Edith!
Dziewczyna z werwą i pulsującym zdziwieniem odwróciła się, a ujrzawszy przed sobą roześmianego od ucha do ucha Gregora pomyślała, że od jutra znowu zacznie się spóźniać. Błysnęła zębami w sztucznym uśmiechu zadowolenia.
- Hej! - mruknęła wylewnie, po czym jednym szarpnięciem zgarnęła torebkę i zamierzała wyminąć Cudowne Dziecko (Najwyraźniej Cierpiące Na Treningoholizm), lecz owe chwyciło ją za rękę.
 - Zaczekaj! - rzekło z uśmiechem szczęśliwej z życia żaby. - Coś Ty taka wczesna dzisiaj?
Tysiącwatowy smile bijący z jego ust o mało nie oślepił złapanej w potrzask Pani Reżyser.
 - Zamierzam dziś być perfekcyjną pracownicą, co w sumie przekłada się na to, że po raz pierwszy się nie spóźnię - wymamrotała wkurzona.
Austriak wykazał ledwie śladowe, stricte grzecznościowe, zainteresowanie, mówiąc:
 - Widzę, że brak Pointnera działa na Ciebie stymulująco.
 - Taak, oczywiście – skwitowała van der Terneuzen z nieuprzejmym uśmieszkiem. -  Niczym uran z Czarnobyla
Dziecko zrobiło wielkie oczy.
Dobra, pora skończyć ten kabaret, niewart nawet jednego pomidora.
 - Muszę uciekać, słoneczko - walnęła słodyczą Pani Reżyser, machając do Gregora.
 - Być może zobaczymy się jeszcze później.. choć może zostanie nam to oszczędzone – dodała jeszcze na odchodnym.
 - Zaraz! - ocknął się z matni bezmyślności Gregor, biegnąc za Edith. Zrównał z nią krok, na co ona dyskretnie westchnęła z rozczarowaniem. - Może chcesz wiedzieć, kto przyjdzie do nas zamiast Alexa?
Eccchhh..!
 - Możesz się podzielić tą wiedzą - mruknęła bez zapału Kamerzystka. - W końcu i tak jedziemy na tym samym wózku.
Gregor udał, że nie usłyszał jej słów. Huh, cóż za spryt!
- Gość nazywa się Marc Noelke - oznajmił z chłodną miną. Uśmiechnął się krzywo. - O ile zakład, że nie wiesz, kto to jest?
- O nic, bo i tak byś wygrał - zaśmiała się Pani Reżyser. – Hej, Dzieciątko! - zagaiła wesoło, zatrzymując się i kładąc Austriakowi dłoń na ramię oraz spoglądając na niego bystro. - A gdzież to zgubiłeś Luizę? Mam z nią do pomówienia na pewien niezwykle ważny temat.
Reakcja Schlierenzauera okazała się kuriozalnie słodka, a przy tym wszystkim nieco niespodziewana. Chłopak zamilkł, zaczerwienił się niczym dojrzewająca w pełnym słońcu brzoskwinia, zamrugał powiekami z wdziękiem modelki od Diora, po czym powiedział drewnianym głosem, wyprutym choćby z najmniejszej emocji:
 - Nie wiem. Nie mam pojęcia.
Edith roześmiała się na całe gardło.
 - Świetny z Ciebie gość! - skomplementowała Dziecko tonem doświadczonej matki dzieciom. Brakowało tylko tego, żeby uszczypnęła go w policzek i zaczęła tarmosić za włosy. - Pasujecie do siebie z Luizą - dorzuciła jeszcze, puszczając oko do Cuda, po czym posłała mu szybkiego całusa i zniknęła za załomem korytarza, zanim Gregor zdążył wydobyć się z dna szoku, w którym przyszło mu tkwić.
****
- Tak, Gregor miał rację. - potwierdziła domniemania Pani Reżyser Anna, pośpiesznie wertując zapisane kartki w czerwonym skoroszycie. - Marc Noelke.. Drugi trener kadry narodowej oraz kadry A, w momencie absencji Pointnera, czyli teraz, przejmuje jego obowiązki do czasu, aż pan Alexander nie wróci ze zwolnienia.
Suuuper.
 - To znaczy? – dokręciła śrubę Edith, patrząc na koleżankę z wyczekiwaniem.
Sekretarka wzruszyła ramionami, ponownie skacząc w niespokojne tonie papierów i skoroszytów.
 - Do soboty - oznajmiła wreszcie. Rzuciła stojącej nad jej biurkiem dziewczynie szybkie spojrzenie zaniepokojonych oczu:
 - To znaczy, że będziesz musiała jakoś dogadać się z Marciem przez dwa dni – doprecyzowała jeszcze tonem nauczycielki matematyki.
Chyba dwa cholernie długie dni.
- Cudownie – mruknęła Panna. - Cóż, jakoś sobie poradzę - uśmiechnęła się przelotnie do Anny. - Dzięki za info i plan zajęć.
- Nie ma sprawy. Noelke już wczoraj kazał mi się tym zająć, kiedy stało się jasne, że Pointner nie przyjdzie dziś do pracy. A.. Jak się czujesz?
- Dziękuję, lepiej - powiedziała trochę nieprzytomnie Artystka, wgapiając się w oszołomieniu w listę rzeczy do zrobienia.
Dwadzieścia punktów.
Dwadzieścia.
DWADZIEŚCIA!!
Pointner, wracaj!!!
O, Boże.
DWADZIEŚCIA!
Niech to szlag!
- A czy.. no, wiesz.. A.. hmm.. - jąkała się tymczasem Anna, świdrując Edith dziwnym wzrokiem, którego Reżyserka nie potrafiła za bardzo zdefiniować.
Napaść? Współczucie? Niezdrowa ciekawość? Wszystko na raz…?
 - Co? - warknęła ostro. Zaraz jednak zmitygowała się szybkim: - Och, przepraszam, nie chciałam.. Po prostu.. - machnęła kartką w powietrzu. - Ten grafik trochę mnie dobił.
Sekretareczka zaśmiała się z wyraźnym przymusem, jakby stawką tego zagrania było jej życie albo wygrana w lotka.
 - Nie dziwię się - chlapnęła soczyście. - Aa.. może wiesz..
 - Co się stało z Panem Trenerem Numero Uno - wyprzedziła ją Edith grobowym głosem. Wciągnęła powietrze w płuca, po czym, tonując uczucia i cedząc powoli słowa, oświadczyła nieustępliwie:
 - Nie, nie wiem. Chyba naprawdę NIKT nie potrafi zapamiętać, że ja z Bolzano wróciłam wczoraj rano, podczas gdy Pointner ledwo dokuwikał się do domu wczorajszego popołudnia w stanie, podobno, strasznym. Przynajmniej z tego, co fama niesie.
 - Wybacz - mruknęła smutno Anna. - Faktycznie, wrócił około osiemnastej. Bo wiesz.. - przerwała, niezdecydowana, czy ma mówić dalej.
 - No, mów. - sapnęła ze zniecierpliwieniem Pani Reżyser, poganiając koleżankę. Chciała już być po tej ciągnącej się jak guma do żucia rozmowie bez sensu. Nie oznacza to jednak, że nagle zachciało jej się rzucać w wir pracy..
W WIR DWUDZIESTU PUNKTÓW DO ZREALIZOWANIA PRZED PRZERWĄ OBIADOWĄ.
- Ty ostatnio jesteś jedyną osobą, z którą Pointner normalnie rozmawia! - wybuchnęła nagle i niespodziewanie sekretarka tłumionymi emocjami, gorącymi jak lawa w Etnie.- Na wszystkich innych się drze niczym ta maszkara z „Wrót do piekieł” albo gada jak z czubkami zamkniętymi w psychiatryku. Wszyscy zauważyli, że odkąd zaczęłaś się kręcić po OESV, jemu totalnie odbiła palma. Już wcześniej był denerwujący, fakt, ale przy tobie stał się nie do zniesienia! - zakończyła z polotem, po czym wbiła w Artystkę przepraszające spojrzenie.
- Nie dziw się więc, że każdy myśli o tym jego wypadku, czy co się mu tam stało, w połączeniu z tobą - dorzuciła jeszcze jakby na piątym biegu.
Yyyy…
Pani Reżyser poczuła się cokolwiek dziwnie.
Nieokreślenie.
Kurwa. Kurwarwarwarwa.
Zaraz, co ta Anna powiedziała? Co ona powiedziała..?
NIE! Co ona ZAINSYNUOWAŁA…?
OŚMIELIŁA SIĘ ZAINSYNUOWAĆ….?!
Edith odchrząknęła.
Musiała jakoś wybrnąć z tego idiotycznego impasu.
Nie, nie pozwoli się wkręcić w takie tanie pomówienia.
Jarmarczne.
Haha!
 - Wiesz co? - zagaiła lekko i zarazem słodziutko, patrząc na skuloną sekretarkę wzrokiem czającego się na antylopę lamparta.- Może gdybyś, zamiast zajmować się plotkami, wzięła się do porządnej roboty, zauważyłabyś, że to, co mi dałaś, wzbogacone jest przypiętym na drugiej stronie rachunkiem za prąd, a nie spisem pierdół do wykonania w tej zaplutej budzie! Ale czego mogę się spodziewać…? – zawiesiła głos van der Terneuzen, aby wzmocnić finalny wydźwięk właśnie szykowanej obelgi, a później zakończyła sycząc z pogardą:
– Jakie przedsiębiorstwo, taka i SEKRETARKA.
Szurnęła oderwaną kartką po biurku, po czym krokiem żołnierza na defiladzie wyszła z pokoju na korytarz.
Chciała tam od razu walnąć się na pierwsze lepsze krzesło, ukryć twarz w dłoniach i rozbeczeć się niczym dziecko z rozwalonym kolanem z bezsilnej złości, ale musiała trzymać poziom.
Ona jeszcze pokaże tym idiotom z OESV.
Nauczy ich szacunku do siebie.
Co insynuowała ta, pożal się, Boże, sekretareczka z odrostami?
Przekaz podprogowy brzmiał nie inaczej, tylko: „Strzeż się! Jesteś kolejnym łóżkowym celem pana Pointnera!”.
Jezu Chryste, czy wszyscy poszaleli?!
Co im siedzi w głowach?
Bo na pewno nie mózgi.
Chyba tylko siano.
Sterty siana..
I błoto!
W ogóle, to fajnie, że naród podjął się wiwisekcji jej kontaktów z Czapkiem raptem po jednym dniu pracy z nim...
Chore to wszystko, bardzo, bardzo chore.
Boże. Boże. Boże. Romans w pracy. A, to dobre! Romans. Z na wpół żywym Pointnerem….
Kamerzystka niespodziewanie zablokowała dalsze wytwarzanie podobnych myśli. Dość tego dobrego, dziewczyno. Pora iść pokazać się żądnemu plotek kieracikowi. Wrednym pyskom. Wrednym mózgom.
Edith przykleiła do twarzy fałszwywie nonszalancki uśmiech i popłynęła korytarzem, nucąc pod nosem Depeche Mode, prosto na spotkanie z Marcem Noelke. 

___________________________



Wiem, że dużo, no. Ale ja już tak mam – chcę Was obdzielić jak największymi porcjami zdarzeń i emocji, skoro widzimy się raz na miesiąc. Służba nie drużba, studia studiami i dlatego są wymagające, szczególnie na III roku. Dobra, kończę już z formułowaniem łzawych frazesów, bo im więcej ich piszę, tym wydają mi się one mniej wiarygodne. :D
Reasumując fabułę oraz niejako spoilując: Coś się zaczyna. Tutaj mamy preludium, bardzo niepewne i bardzo wielowymiarowe. Dotyczyć będzie wszystkich bohaterów, z jakimi do tej pory się zetknęliśmy, oraz kilka epizodycznych, ale barwnych postaci, których jeszcze na tym blogu nie było. Jak się ów wstęp rozwinie i jak się skończy dowiedzą się jednak tylko ci z Was, drodzy Czytelnicy, którzy nie zechcą w najbliższej przyszłości wtrącić mnie do celi za wklepywanie zbyt wielu znaków w jeden post, a, co za tym idzie, nadal będą wiernie kibicować swoim faworytom i przy okazji tworzonej tu historii. I jej autorkom. ;)
PS Wspominałam już, że nie jestem zbyt dobra w pisaniu streszczeń?

Serdeczne pozdrowienia!

sobota, 10 listopada 2012

Luiza (10): A dajcie mi wszyscy spokój...


Luizę obudził dźwięk telefonu. Przez moment leżała zdezorientowana rozglądając się po swoim nowym mieszkaniu. Zmierzyła niemrawym wzrokiem najbliższy kąt. W oczy rzuciło się jej duże czarno-białe zdjęcie powieszone tuż obok drzwi. A telefon nadal dzwonił. Dziewczyna nie miała jednak ani siły, ani ochoty się podnieść, by go odebrać. Wpatrywała się w zdjęcie. Przedstawiało park jesienią, starą ławkę, na tle nagich drzew i pokrytą liśćmi. W tle jakaś rozmazana para trzymała się za ręce. Iskierka miłości w tym szarym, pozbawionym kolorów świecie. Luiza powoli podniosła się z łóżka i spuściła nogi. Dotknęła bosymi stopami zimnej posadzki. W telefonie po przeciągłym „biiiiiiiiiiiip” odezwał się głos Herberta, nakazujący Luizie odebranie jakiś próbek w drodze do pracy. W tym momencie Polka przypomniała sobie o zbrodni. Jej serce natychmiast zaczęło mocniej bić. Podkuliła nogi i przycisnęła je do klatki piersiowej. Oparła brodę o kolana, a później wydała z siebie przeciągły jęk. Miała ogromnego kaca. Kaca moralnego. Co ona najlepszego narobiła! Całowała się ze swoim… podopiecznym! Z kimś, z kim miała pracować przez najbliższe miesiące; z kimś kogo traktowała jak swojego przyjaciela. Teraz wszystko przepadło, przyjaźń została zniszczona. Przez ułamek sekundy przez głowę Luizy przemknęła nadzieja, że to był tylko sen, lecz rozum utwierdził ją w brutalnej rzeczywistości. Jak ona teraz miała pokazać mu się na oczy? Miała zadzwonić? Niee… co ona sobie wyobrażała? Jak mogła na to pozwolić…?!
Położyła z powrotem bose stopy na posadzce i pomaszerowała do kuchni. Po przeszukaniu kilku szafek wreszcie znalazła słoik z kawą. Zaparzyła sobie siekierę. Czuła się jakby dostała obuchem w głowę. Nie miała najmniejszej ochoty iść do pracy. Marzyła o powrocie do łóżka i przespaniu całego dnia, obudzeniu się nazajutrz i odkrycia swojego szalonego snu. Jakby tego było mało, chciała jeszcze porozmawiać dziś z Thomasem.
Obładowana tubkami, flaszeczkami i saszetkami z różnymi żelami, kremami i balsamami Luiza przestąpiła próg gabinetu szefa. Zaraz, także swojego gabinetu. Odłożyła pudło na biurko i odwiesiła płaszcz na wieszak. Dmuchnęła ciepłym powietrzem w zaciśnięte, zmarznięte dłonie, poczym rozpoczęła rozpakowywanie towaru. Poranny kac moralny i chandra ustępowały powoli rozdrażnieniu. Fakt, że całowała się z Gregorem zaczął ją po prostu wkurzać. W fascynującym zajęciu przeszkodził jej dzwoniący telefon.
- halo? – bąknęła po naciśnięciu zielonej słuchawki.
- cześć… - odpowiedział nieśmiało ktoś po drugiej stronie.
- Thomas?! – zapytała upuszczając z wrażenia buteleczkę z jakimś płynem. Gdyby była ze szkła, na pewno roztrzaskałaby się w drobny mak.
- mam nadzieję, że nie przeszkadzam – obwieścił dosyć przyjemnym głosem, przynajmniej na tyle, że nie zapowiadał nadchodzącej katastrofy .
- nie, skąd – zaprzeczyła Luiza, czując jednocześnie, że jej ciało zaczyna drętwieć.
- miałabyś czas, żeby dziś do mnie wpaść? Chciałbym porozmawiać .
- ja… - zająknęła się, chciała mu odpowiedzieć, że absolutnie nie. Nie ma takiej opcji, nie ma jej w domu, nie ma jej w pracy, nie ma jej w Austrii. Najlepiej powiedzieć, że wyjeżdża w kosmos – jasne… – wycedziła przez zęby bez przekonania. Innego wyjścia nie było. Im bardziej odwlekałaby tę rozmowę, tym stałaby się trudniejsza.
- świetnie. Będę czekał.
O ile dla Thomasa rozmowa miała być „świetna”, to dla Luizy miała być męczarnią. Po raz kolejny miała udowadniać komuś, że nie jest trucicielką. A tym kimś nie był nikt inny tylko główny aktor przedstawienia. Przedstawienia, w którym Luiza czuła się jak marionetka, sterowana przez kogoś z góry, pociągającego za odpowiednie sznureczki. Z warknięciem przypominającym charkot wściekłego wilka, założyła płaszcz i wyszła z gabinetu.

Podczas drogi do szpitala z trudem opanowała drżenie rąk. Pomimo że nie miała się czego bać, nie była w stanie się uspokoić. Thomas nawet, gdyby chciał ją udusić własnymi rekami, nie miał na to wystarczająco dużo siły. Przynajmniej jeszcze nie teraz… pocieszająca perspektywa. Nie ma to jak czekać na wyrok. Chociaż Luiza zdawała sobie sprawę z tego, że przesadza i popada w paranoję, to wisielczy nastrój nie pozwalał wyklarować w jej umyśle nieco bardziej pozytywnych odczuć. Albo chociaż neutralnych. Wzięła głęboki oddech i pchnęła drzwi od sali Thomasa. W tym samym momencie pożałowała swojej decyzji. I to gorzko. Naprzeciwko Thomasa stała Christine. Wyglądała niesamowicie. Niczym siostra bliźniaczka. Spojrzała na Luizę. Na jej twarzy zagościł szok i panika. A Polka? Polka w tym momencie przeszła na ciemną stronę mocy. Wpatrywała się w źródło swoich problemów i pozwalała, żeby wzbierający gniew opanował ją w całości. Przez ułamek sekundy w jej umyśle przemknęły obrazy z upokarzającego zatrzymania, pobytu w więzieniu, gnojenia przez Pointnera. Jej starania o uniewinnienie i powrót do pracy. Jakieś niejasne sprawki trenera. Poczuła jak w skroni zaczyna pulsować jej krew. Przypomniała sobie nawet wczorajszy wieczór z Gregorem. Akurat to zdarzenie nie miało z resztą niczego wspólnego, ale to nic. Wszystko się teraz liczyło, byleby mogło jej tylko dodać sił. Poczuła się jakby właśnie wyciągała świetlny miecz Jedi. Niewiele myśląc zaczęła podchodzić do Christine. Ta widząc wzburzoną Luizę cofnęła się o kilka kroków. Thomas wyprostował się na łóżku. Miał tak samo przerażony wzrok jak jego była dziewczyna. 
- jak śmiałaś w ogóle tutaj przyjść – wycedziła Luiza tonem głosu przypominającym syk rozjuszonego grzechotnika – przyszłaś dokończyć swoje dzieło? No to masz pecha moja droga! – kontynuowała nadal się zbliżając. 
- Luiza… co ty chcesz zrobić?! – zapytał Morgenstern starannie dobierając każde słowo.
- o mało nie niszczyłaś mi życia – mówiła powoli Polka nie spuszczając Christine z oka i zupełnie ignorując pytanie Moriego. – wrobiłaś mnie. Wykorzystałaś to, że jesteśmy do siebie podobne, bo niby dlaczego nie? Pomyślałaś, że się uda. Nie ważne, że zniszczysz komuś życie! Ważne, żebyś mogła się odegrać! ODEGRAĆ ZA SWOJE CHORE AMBICJE! – wykrzykiwała. Stanęła tuż przed Christine, która opierała się już placami o ścianę. Nie miała żadnej drogi ucieczki. Chyba, że za jej plecami nagle zmaterializuje się jakieś tajemnicze przejście. Na nic takiego jednak się nie zanosiło – jak możesz tutaj jeszcze przychodzić? Jak możesz pokazać się Thomasowi? Jak możesz spojrzeć mu w oczy?! 
- uspokój się! – wykrzyknęła Osaczona, stojąc jak słup – o co ci chodzi? Zwariowałaś…?! – dodała starając się zrobić minę niewiniątka. Jednak jej twarz na zawsze wykrzywiona w grymasie wyższości nie znała innej mimiki. Spojrzała w geście rozpaczy na Moriego. Ten jednak w ciężkim szoku nie był w stanie nawet mrugać. Nadal nikt nie wyjaśnił mu całego zamieszania. 
- zwariowałam? Możliwe! – obwieściła Luiza z teatralnym śmiechem – w końcu sama doprowadziłaś mnie do takiego stanu.
- nie zbliżaj się do mnie! – zarządziła Christine grożąc Polce przed nosem palcem wskazującym. Marnym jednym paluszkiem. Myślała, że nim może ją zatrzymać. O, jakże się myliła. 
- o nie, moja droga – strąciła palec rywalki. – to ty nie waż się do mnie zbliżyć! Nigdy więcej! Bo sprawię, że twoja śliczna buzia już nigdy nie będzie podobna do mojej!
- grozisz mi? – zapytała Christine ze swoja miną pełną wyższości.
- jeszcze nie. To jest dopiero ostrzeżenie. I radzę ci, żebyś się do niego dostosowała!
- odejdź ode mnie WARIATKO! Nie będę słuchała twoich żałosnych oskarżeń! – wybuchła otrząsając się z szoku – otrułaś Thomasa, a teraz chcesz zrzucić na mnie swoją winę!
<<PLASK>>
Tego dla Luizy było już za wiele. Nie chciała zniżać się do takiego poziomu, ale oskarżenie z ust podejrzanej o zatrucie zabodło ją tak bardzo! Christine na oczach Thomasa jawnie z niej kpiła i chciała ją jeszcze bardziej pogrążyć. O nie, nie tym razem. Już dosyć tego pomiatania. Niech Christine wie, że nie pójdzie jej z nią tak łatwo. Już nie. Zacisnęła usta i wymierzyła napuszonej panience siarczysty policzek. Zaskoczona stanęła jak wryta dotykając się w czerwoną część twarzy i z otwartymi ustami spojrzała na Thomasa. Ten mimo że nie został spoliczkowany miał taką samą minę. Spojrzał zdezorientowany na Polkę po czym ponownie na Christine.
- Thomas, zrób coś! – zapiała niczym kogut o poranku. Thomas spuścił wzrok. Zagryzł wargę i zabłądził wzrokiem po podłodze.
- Christine, czy ty… - nie dokończył.
- nie! – zaprzeczył czym prędzej klon Luizy – przecież wiesz, że ja cię ko…
- …wyjdź – przerwał jej w połowie słowa chowając twarz w dłoniach.
- Tho… - starała się cos powiedzieć.
- …wyjdź! I proszę, nie wracaj…
Luiza opadła na krzesło. Wzięła głęboki oddech, zamknęła oczy i odchyliła głowę do tyłu. Nie myślała nic. Miała w głowie totalną pustkę. Jej ciało drżało, a serce waliło jak oszalałe. Pomimo tego, nie była w stanie myśleć nad niczym. A trzeźwy umysł był jej teraz bardzo potrzebny. Bo atrakcje dopiero się zaczynały. Czekała ją w najbliższych chwilach poważna rozmowa z Thomasem. Tylko dlaczego to akurat ona musiała wszystko mu tłumaczyć? Dlaczego żaden jego kumpel z drużyny nie mógł tego zrobić? Znali się przeciecz dłużej. 
Opuściła głowę i otworzyła oczy. Thomas tymczasem bacznie się jej przyglądał. Miał nieodgadniony wyraz twarzy. Po raz kolejny. Jego zimne oczy wbijały się w Luizę. Niemal zadawał jej ból.
- a więc to ona? – zapytał wypranym z emocji tonem głosu.
- jeszcze nie wiadomo… - odpowiedziała Polka spuszczając wzrok.
- opowiedz mi wszystko – poprosił z łagodniejszym wyrazem twarzy. Możliwe, że nie zagreguje jak Luiza na widok Christine…
Luiza wyprostowała się na krześle i rozpoczęła monolog. Thomas nie przerwał jej ani jeden raz. Siedział na łóżku i nadal bacznie wpatrywał się w dziewczynę. Jego wyraz twarzy zmieniał się z obojętnego, przez lekko przestraszony po autentyczny szok, gdy dziewczyna po kolei opowiadała o bankiecie, jego zasłabnięciu, przybyciu policji, zatrzymaniu, oskarżeniach i powiązaniach Pointnera z jakimiś dziwnymi ludźmi. Nie oszczędziła mu żadnych szczegółów. Chciała mieć za sobą tę rozmowę, bez niepotrzebnych niedomówień. 
- czyli to Christine za wszystkim stoi? – zapytał ponownie Thomas. Jego oczy błyszczały, a na ich dnie gromadziły się łzy. Luiza nie mogła uwierzyć własnym oczom. Ten silny skoczek, którego oglądała w telewizji dzierżącego zwycięstwa, siedział teraz naprzeciwko niej niczym bezbronne dziecko i był o krok od uronienia łez. Chciała usiąść obok niego i mocno go przytulić, ale nie wiedziała czy to dobry pomysł.
- jeszcze nic nie wiadomo – odpowiedziała wymijająco. Tej wiadomości chciała mu oszczędzić. Nie chciała, żeby dowiedział się, że jego była dziewczyna dopuściła się do czegoś podobnego – a… co ona tutaj w ogóle robiła?
- chciała ze mną koniecznie o czymś porozmawiać. Mówiła, że ma niewiele czasu, bo wyszła za kaucją i lada chwila może z powrotem iść do więzienia. Nie miałem pojęcia o czym mówi. Do teraz…
- bardzo mi przykro, Thomas. Naprawdę. I przepraszam, że tak tu wpadłam… pewnie chciałeś z nią porozmawiać, a ja wam nie dałam na to szansy…
- twoja reakcja była zrozumiała – odpowiedział łagodnie skoczek unosząc lekko lewy kącik ust – mnie również jest przykro – dodał po chwili. – przykro mi, że musiałaś tyle przejść. I przepraszam za wczoraj. Za moje zachowanie. Byłem po prostu w szoku.
- przestań, nie przepraszaj mnie. Jesteś absolutnie ostatnią osobą, która powinna to robić – oburzyła się Polka. – i nie martw się o mnie. Teraz ty jesteś najważniejszy. Musisz jak najszybciej dojść do siebie. Twoi koledzy z drużyny bardzo mi pomogli w ostatnim czasie. Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni. I ciebie też – uśmiechnęła się nieśmiało.
- dzięki za szczerość – odezwał się Thomas. Jego twarz już nie przypominała kamienia. Jego policzki lekko się zaróżowiły, ale pod oczami nadal miał lekkie sińc.e – to dla mnie wiele znaczy. I wybacz, że znów musiałaś do wszystkiego wracać.
- jeszcze raz mnie przeprosisz albo powiesz, że ci z mojego powodu przykro, to cię palnę. I nie żartuję – powiedziała poważnie Luiza, na co Morgenstern odpowiedział jej uśmiechem. Coraz lepsza atmosferę przerwał im lekarz, który właśnie wszedł do Sali.
- dzień dobry! – krzyknął od drzwi rażąc świetnym humorem. – jak się dziś czuje nasz pacjent?
- nie najgorzej – odpowiedział Thomas. W sumie nie kłamał. Może różnica w porównaniu do poprzedniego dnia nie była porażająca, to mimo wszystko wyglądał nieco lepiej – niech mi pan powie, ile będziecie mnie tutaj jeszcze trzymać?
- a co się pan tak wyrywa? źle panu u nas? – śmiał się nadal lekarz. Swoją drogą, dziwny facet – cierpliwości. Jeszcze trochę – odpowiedział nieco poważniej zerkając na kartę z wynikami badań. – wszystkie parametry w normie, ale musimy pana poobserwować.
- nie da się tego jakoś przyspieszyć? – drążył Thomas. – rozumie pan, sezon! – puścił oczko do lekarza.
- zobaczymy – odpowiedział ten, drapiąc się po brzuchu. – tym czasem niech pan odpoczywa – rzekł, po czym odwiesił kartę i skierował się ku drzwiom.
- aha! – zawołał jeszcze – jak przyjdzie do pana fizjoterapeuta, to niech do mnie zajrzy. Musimy ustalić warunki pana rehabilitacji
- panie doktorze… - zatrzymał go Morgi. Spojrzał na Luizę, która siedziała cicho i przysłuchiwała się rozmowie – tak właściwie… to mój fizjoterapeuta właśnie tutaj jest!
„świetnie!”pomyślała Luiza. Po raz kolejny będzie musiała zbierać szczękę z podłogi.


Luiza siedziała w swoim gabinecie zawalona papierami. Jeżeli bycie asystentką fizjoterapeuty ma tak wyglądać, to powodem do dumy to nie jest. Ale już niedługo… Polka miała ruszyć pełną parą zaraz po wyjściu Thomasa ze szpitala. Do tej pory zajęcia miał ze szpitalnym fizjoterapeutą. „Osobisty Fizjoterapeuta Thomasa Morgensterna”… - nieźle brzmi. Ale zadanie to miało tez drugą stronę medalu. Lu mogła się domyślać, co o tym pomyśle powie Pointner… Dziewczyna głośnio westchnęła i wczytała się w instrukcje od lekarza Thomasa. Szczerze mówiąc, poczuła się jak idiotka. „Wskazówki”, które dał jej doktor musiała znać po pierwszym semestrze studiów. Czytała dalej z nadzieją, że znajdzie informację o tym, że noga zgina się w kolanie… Ale dobrze, jest skrupulatny i w sumie chwali mu się to. Chwali się też to, co powiedział Thomas. „Któż inny mógłby mnie przywrócić skokom?” – brzmiało Luizie w głowie „Najpierw wpadasz tu i miażdżysz Christine, a potem stajesz w mojej obronie, jesteś idealną kandydatką”. Te słowa były jak miód dla jej duszy. Ale po co duszy miód…? Nieważne. Polka oparła się wygodnie na krześle, założyła ręce za głowę i uśmiechnęła się do siebie. Odepchnęła się i obróciła na biurowym krześle o 180 stopni. Wyjrzała przez okno. Na zewnątrz wiał wiatr, a z nieba padał deszcz zmieszany z płatkami śniegu. Zima w Alpach przychodziła dosyć wcześnie. Dziwne jest to życie – rozmyślała dziewczyna. Nie lubiła zimy, za to kochała lato, a los rzucił ją w miejsce, gdzie zima była najważniejszą częścią roku. Odepchnęła się powrotem w stronę biurka i chwyciła słuchawkę telefonu. Wybrała odpowiedni numer i czekała na odpowiedź
- recepcja, słucham? 
- cześć Anette, tu Luiza, połącz mnie proszę z Edith, nie pamiętam numeru.
- cześć Luiza, niestety, ale Edith nie ma, wyjechała z Pointerem.
- a… aha… - wydukała zszokowana – ok., dzięki, miłego dnia – rzuciła uprzejmie po czym nie czekając na odpowiedź odłożyła słuchawkę. Wyjechała? Z trenerem? No to pięknie. Pomimo to Luiza poczuła tak jakby… ukłucie? Ale skoro Edith chciała to zachować w tajemnicy to jej sprawa. Dziewczyna zabrała się znowu do papierów gdy usłyszała pukanie do drzwi.
- proszę – odpowiedziała, nie podnosząc głowy znad dokumentów.
- o, cześć! – zapiszczało coś, uchylając drzwi.
- Julia? – zaskoczona Polka wytrzeszczyła oczy – co ty tutaj robisz?
- szukam Herberta, chciałam go podpytać o Thomasa – odparła równie zaskoczona. – a ty co tutaj robisz?
- Herberta teraz nie ma, a ja… no cóż… pracuję tutaj.
- naprawdę?! Nie wiedziałam, że tutaj– wrzasnęła, po czym szybko zamknęła drzwi i usadowiła się po drugiej stronie biurka. Luiza siedziała i patrzyła na nią zdezorientowana trzymając nadal plik kartek w dłoniach – byłaś u Thomasa?! – zapytała i czekała na odpowiedź z miną psa, któremu macha się kością przed nosem. Ok., to było niemiłe porównanie.
- t… tak, właśnie wróciłam.
- i co? I co u niego? – świergotała z nadal tak samo wyczekującą miną.
- c… coraz lepiej – jąkała się Luiza nadal nie mogąc powrócić do ładu po burzy śnieżnej, która opanowała jej gabinet – napijesz się czegoś? – zaproponowała podnosząc się z miejsca.
- ależ siedź! – zawołała Julia podnosząc się z fotela. – sama się obsłużę – po czym podeszła, a nawet niemal podbiegła do stolika i nalała sobie z dzbanka gorącej herbaty. Nalała również dla Luizy i postawiła jej kubek przed nosem z taką ekspresją, że kilka kropel wydostało się z wewnątrz. Miała szczęście, że nie oparzyła Polki, ani nie zlała jej dokumentów. Luiza siedziała oszołomiona drugim uderzeniem burzy. Żałowała, że nie jest teraz owadem. Mogłaby wytworzyć pancerz, który uchroniłby ją przed kolejnym atakiem – opowiadaj! Co u niego? Kiedy wyjdzie ze szpitala? Jak się czuje? Mówił coś…
- …powoli! – zatrzymała ją Luiza, pomagając sobie gestem ręki. - po kolei. Czuje się coraz lepiej, wyniki ma dobre, samopoczucie… też ok – tu skłamała, ale nie miała ani ochoty ani upoważnienia do udzielania takich informacji. Trzymała się oficjalnej wersji dla prasy. – jest teraz na obserwacji, może niedługo wyjdzie ze szpitala.
- oh! To całe szczęście! – wzniosła ku niebu oczy blondynka. – biedny Thomas, że coś takiego musiało mu się przydarzyć! – lamentowała, wymuszając jednocześnie wzrokiem na Luizie potwierdzenia własnych słów.
- taak…- wydukała Polka.– a tak w ogóle, to co ty tutaj robisz?
- ach, wpadłam odwiedzić moich chłopców! – zaświergotała Julia niczym skowronek z szerokim uśmiechem. – ale u Thomasa jeszcze nie byłam. Wolałam najpierw dowiedzieć się, jak się czuje. Nie chcę go odwiedzać w szpitalu, bo na pewno jest zmęczony i ma dużo gości
- ależ powinnaś! – nie zgodziła się Luiza. – na pewno wniosłabyś tam powiew świeżości! – dodała ze śmiechem na ustach. Na pewno wniosłaby powiew. Tylko, że jego siła mogłaby wszystko roznieść, a potem wywiać na cztery strony świata.
- w takim razie pozdrów go ode mnie! – bardziej rozkazała niż poprosiła. – mówiłam ci, że specjalnie przyjechałam z Australii? Ach, mówiłam! – roześmiała się i poklepała dłonią w czoło. – jestem taka zakręcona!
Luiza żałowała, że nie może teraz widzieć własnej miny. Musiała być bezcenna. Spoglądała na Julię z szeroko otwartymi oczami i z mimowolnym uśmiechem na twarzy. Słuchała jej świergotu i śmiała się razem z nią. Mimo że praktycznie jej nie znała, to zapałała do niej autentyczną sympatią. Powiew świeżości jaki niosła swoja osobą mógł być trochę destrukcyjny, ale był wciągający.

________________________________________________

Witam ;) Oj wiemy, wiemy, że troszkę tutaj jest zaległości, ale postaramy się wziąć w garść i się poprawić :) Mamy nadzieję, że nie zniechęca Was to do czytania. Przynajmniej macie więcej czasu na zapoznanie się z postami xD 
Mam nadzieję, że pozostawicie po sobie ślad i pod tym rozdziałem. U Luizy trochę gorąco. I mogę zdradzić, że to dopiero początek... Czekam na Wasze zdanie i gorąco pozdrawiam ;) 

Nitro